sobota, 31 grudnia 2011

Nie lubię noworocznych postanowień!

Mogłabym postanowić, że będę starała się czytać jak najwięcej własnych książek. Mogłabym obiecać, że będę wypożyczać mniej, kupować zdecydowanie mniej, a jeśli już to książki na kindla, bo przecież mało mam miejsca. Dobrze by też było przejrzeć moje rozległe zbiory i być może (szok horror!) pozbyć się kilku książek, do których na pewno nie wrócę. Mogłabym też sobie przyrzec, że będę się koncentrować na czytaniu wartościowych lektur, a przynajmniej tych powieści, na które już od dawna miałam ochotę. Być może powinnam sobie też obiecać, że spróbuję czytać więcej literatury popularnonaukowej – reportaże, biografie, książki podróżnicze... tyle różnych książek na mnie jeszcze czeka!
Zamiast tego postanawiam, że nie będę robić noworocznych postanowień. I tak wiem, że ich nie dotrzymam. Zamiast tego obiecuję nie martwić się za bardzo tym, że czytam mniej. Będę się rozkoszować każdą chwilą spędzoną w towarzystwie książek.
A jakie są wasze noworoczne postanowienia?

wtorek, 27 grudnia 2011

Stos przyjechany!

Proszę państwa, oto co udało mi się przytargać w ważącym trzynaście kilo bagażu podręcznym. Część książek została przeze mnie zakupiona przed wyjazdem i wysłana do mamy, część to efekt kilku spontanicznych zakupów w księgarniach, podczas których kupiłam też ze cztery książki dla mojej ulubionej Mamuni (nie załączone), część to prezenty. Jedna to pożyczka.

Po lewej stronie efekt rosnącego zainteresowania dwudziestoleciem międzywojennym, ziemiaństwem i polską tradycją. Za tę część stosiku ponosi winę Bookfa, u której wygrałam świetną książkę „W przedwojennej Polsce. Życie codzienne i niecodzienne” Mai i Jana Łozińskich. I tak już poszło! Przy okazji przypomniała mi się książka „Marianna i róże” Janiny Fedorowicz i Joanny Konopińskiej, którą muszę wreszcie skończyć... Od dołu prezentują się:
Tomasz Adam Pruszak, „O ziemiańskim świętowaniu. Tradycje świąt Bożego Narodzenia i Wielkiejnocy” – polskie tradycje świąteczne w majątkach szlacheckich na przełomie XIX i XX wieku. Pięknie wydana przez wydawnictwo PWN książka.
Maja Łozińska, „Smaki dwudziestolecia. Zwyczaje kulinarne, bale i bankiety” - Jak wyżej, piękne wydanie. A książka jest bardzo interesująca, bo traktuje o kulturze jedzenia w dwudziestoleciu. Mniam.
Maja Łozińska, „W ziemiańskim dworze” - życie codzienne polskiego ziemiaństwa, zarówno w XIX wieku, jak i w ostatnich latach Drugiej Rzeczypospolitej. Kupione niestety w miękkiej oprawie, ze względu na cenę... Ale i tak jest to bardzo ładnie wydana książka...
Sławomir Koper, „Wpływowe kobiety Drugiej Rzeczypospoltej” - sylwetki interesujących i wpływowych kobiet dwudziestolecia. Postacie znane i mniej znane, a także zupełnie zapomniane. W oczekiwaniu na tę książkę zaczęłam po raz kolejny podczytywać „Marię i Magdalenę” Samozwaniec.
Sławomir Koper, „Afery i skandale Drugiej Rzeczypospolitej” - wciąż zbyt mało wiem o tej epoce, która obfitowała w dramatyczne wydarzenia i skandale. Mam nadzieję, że ta książka przybliży mi chociaż niektóre.
Sławomir Koper, „Życie prywatne elit artystycznych Drugiej Rzeczypospolitej” - dwudziestolecie było epoką pełną talentów, mam nadzieję, że z książki dowiem się wielu interesujących smaczków i szczegółów o ich życiu.
Po prawej stronie stosik rozpoczyna Marek Niedźwiecki, „Nie wierzę w życie pozaradiowe” - sylwetki Niedżwiedzia nikomu chyba nie trzeba przybliżać. Książeczka cieniutka, ale mam nadzieję interesująca.
Liza Marklund, „Testament Nobla” - pożyczka od mamuni. Mam już „Czerwoną wilczycę”, a ta książka to kolejny tom przygód Anniki Bengtzon!
Hakan Nesser, „Całkiem inna historia” - kolejne spotkanie ze szwedzkim inspektorem, Gunnarem Barbarottim. Liczę, że tak samo udane jak pierwsza książka o nim.  
Olga Gromyko, „Wiedźma naczelna” - kontynuacja przygód wiedźmy W.Rednej, o której pisałam na blogu tutaj. Liczę na dobrą zabawę.
Jussi Adler-Olsen, „Zabójcy bażantów” - po znakomitym „Mercy” (czyli „Kobiecie w klatce”) liczę na więcej świetnej zabawy w towarzystwie Carla Morcka i Assada. Już się ślinię na myśl, ile mnie czeka przyjemności przy czytaniu tej książki...
Peter Pezzelli, „Lekcje włoskiego” - po przeczytaniu „Kuchni Franceski” tego autora nabrałam ochoty na więcej. Włochy, męska przyjaźń i tajemnica – zapowiada się nieźle.
Monika Szwaja, „Matka wszystkich lalek” - lubię książki tej autorki, więc liczę na interesującą historię, tym razem toczącą się nie w Szczecinie, ale w Bretanii i w Karkonoszach. Książka zbiera pozytywne oceny na blogach, piszą o niej, że to najlepsza książka Szwaji. Zamierzam się o tym przekonać.
Irena Matuszkiewicz, „Ostatni sprawiedliwy” - bardzo lubię kryminały tej autorki, więc historia morderstwa wspólnika właściciela przedsiębiorstwa brzmi bardzo zachęcająco. Zwłaszcza, że występuje tam interesująca staruszka, a do tego pojawiają się rodzinne sekrety.
Agnieszka Krawczyk, „Morderstwo niedoskonałe” - morderstwo w małym wydawnictwie, zagubiony rękopis i czwórka spanikowanych bohaterów – to brzmi ciekawie! Lubię kryminały na wesoło....
Lois Battle, „Pensjonat” - już zaczęta okolicznościowa, świąteczna książka o pensjonacie, jego właścicielce, jej córkach i magii świąt.
Ufff. Książki będę sobie dawkować. Niestety (a może jednak stety...?), już znalazłam kilka kolejnych pozycji, na które mam ochotę... Pod choinkę życzyłam sobie więcej czasu na czytanie. Zobaczymy, czy się uda...

poniedziałek, 26 grudnia 2011

"Prime Time" - Liza Marklund

Ogłaszam, że kolejne spotkanie z Lizą Marklund i jej bohaterką Anniką Bengtzon uważam za jeszcze bardziej udane niż poprzednie! W „Prime Time” podobało mi się to, co w „Raju” było dla mnie tylko dodatkiem do warstwy obyczajowej - zagadka kryminalna z prawdziwego zdarzenia.
Annika wybiera się z wraz z Thomasem i dziećmi  do jego rodziny by tam świętować Sobótkę, gdy nagle zostanie wezwana do pracy. Po zakończeniu zdjęć do programu telewizyjnego kręconego w zamku Yxtaholm, w wozie transmisyjnym odkryto zwłoki  prowadzącej program, Michelle Carlsson. Annika udaje się na miejsce, by przeprowadzić rozmowy z dwunastką podejrzanych, wśród których znajduje się też jej przyjaciółka, Anne Snapphane. Podejrzani są wszyscy uczestniczący w nagraniach i nocnej imprezie suto zakrapianej alkoholem i obfitującej w kłótnie i awantury. Okazuje się, że Michelle była postacią kontrowersyjną i posiadającą wielu wrogów. Kto jednak strzelił jej w głowę?
„Prime Time” to kryminał bardziej „kryminalny” niż inne powieści Marklund. Tym razem książka to prawie klasyczny whodunnit, w którym mamy do czynienia z ograniczoną liczbą podejrzanych, eliminacją tropów i podsumowaniem w równie klasycznym stylu.  Co prawda zamiast pracy policji, żmudnego śledztwa i pościgów za przestępcą mamy do czynienia z dziennikarskim dochodzeniem – ale zagadka jest frapująca i jej rozwiązanie satysfakcjonujące.
Obok, na drugim planie, czytelnik śledzi też inne wydarzenia – w redakcji gazety kierownik redakcji stara się o przejęcie władzy, a w dodatku Thomas, partner Anniki,  zachowuje się jak rozgrymaszony dzieciak i przysparza kobiecie zmartwień. Annika boryka się z typowymi problemami pracujących matek – kocha swój dzieci, ale kocha też swoją pracę, jest dobra w tym, co robi i nie chce zrezygnować z żadnej z tych rzeczy. Bardzo udanie Marklund przedstawia rozterki Anniki i jej wewnętrzne dojrzewanie. Ponownie ten drugi plan jest miejscami ciekawszy niż zagadka kryminalna, ale na tym chyba polega specyfika powieści Lizy Marklund?
Kolejny kryminał tej autorki mam w domu w angielskim tłumaczeniu, więc będę miała okazję do porównania tłumaczenia polskiego i angielskiego. Ciekawe, które spodoba mi się bardziej?

niedziela, 25 grudnia 2011

Dzisiaj też czytam... (19)

Święta, święta! Czas prezentów!  Czas wypoczynku i łasuchowania. Czas, który zamierzam też spędzić na łasuchowaniu czytelniczym, bo mam z czego wybierać! Będę się też starała czytać szybko i dużo, żeby skończyć wybrane książki przed jutrzejszym wyjazdem. Czy mi się to uda – zobaczymy… Na razie wierna moim czytelniczym planom świątecznonastrojowym, czytam jednym okiem pożyczone od koleżanki mamy „Przesilenie zimowe”  Rosamunde Pilcher, a drugim „Pensjonat” Lois Battle, jedną ze zdobycznych nowości, o których jeszcze będzie na blogu mowa.
Natomiast sama jestem arcyciekawa, co też wy czytacie w święta? Co znaleźliście pod choinką? Czy rzuciliście się na nowe książki od razu, czy też pozostajecie wierni starym pozycjom wciąż cierpliwie oczekującym na przeczytanie?
Pozdrawiam serdeczne z wygodnego fotela.

sobota, 24 grudnia 2011

Życzenia świąteczne


Wszystkim odwiedzającym bloga, znajomym wirtualnym i tym poznanym na żywo, życzę wspaniałych świąt. Niech to będzie dla was czas radości i dobrego słowa, czas spędzony w gronie rodziny lub przyjaciół. Życzę wam, żebyście go spędzili tak, jak lubicie. A pod choinką życzę wam wymarzonych książek i jak najwięcej czasu na ich czytanie.
Katarzyna ze Szczecina

piątek, 23 grudnia 2011

"Raj" - Liza Marklund

Od poniedziałku siedzę w domowych pieleszach, w ciepełku maminego domu, obżerając się ukochanymi rogalami, obiadami mamy i czytając książki w języku polskim. Książki mnie otaczają! Jeszcze przed przyjazdem przyszła zamówiona przeze mnie paczka z Merlina, z listą życzeń, ulubiona mama, też osoba czytająca, wypożyczyła z biblioteki kilka książek i zostawiła część dla mnie, ponadto już w poniedziałek pognało nas do Empiku, a potem też do kilku innych miejsc.... Siedzę więc otoczona moimi skarbami i patrzę, wybieram, głaszczę i odkładam. Obecnie trwają negocjacje z moją mamą, która obok swojej własnej kupki zdobycznej domaga się jeszcze pozostawienia w domu kilku innych pozycji, które ma chęć przeczytać. Jestem kuszona ciastem, kosmetykami, soczkiem z malinek, ciasteczkami, a nawet kapustą kiszoną (nie wiem dlaczego, bo za nią nie przepadam…), mama stara się namówić mnie na zabranie tych pyszności, w zamian za pozostawienie kilku książek w domu. Efekt trochę psuje fakt, że próbuje mi też opchnąć już przeczytane pozycje, na które nie ma miejsca w swojej biblioteczce. Cóż. Mój argument, że jeśli zostanę zwolniona z kuchennych obowiązków, więcej książek przeczytam i więcej jej zostawię, jakoś do niej nie trafia. Sama też zamiast czytać te nowe zdobycze, żebym je mogła zabrać, zabrała się właśnie za nowego Martina z biblioteki... Negocjacje trwają.
Moją drogę przez stos zaczęłam od książek Lizy Marklund, szwedzkiej autorki kryminałów, o której już kiedyś wspomniałam na blogu. Dziś będzie krótko o jednej z nich – „Raju”. Muszę przyznać, że książki tej autorki podobają mi się jakoś coraz bardziej. Głowna w tym zasługa bohaterki serii, Anniki Bengtzon. Annika jest dziennikarką w szwedzkiej gazecie Kvallspressen, a w czasie kiedy toczy się akcja „Raju”, pracuje na nocnej zmianie, wykonując podrzędną, słabo płatną pracę, wciąż nękana wspomnieniami z przeszłości, traumą związaną ze śmiercią jej chłopaka. Annika to wielowymiarowa postać – w pracy jest stanowcza, pełna energii i zdecydowania, ale w życiu prywatnym pozostaje niepewna i pełna obaw.
To właśnie Annika zajmuje się sprawą śmierci dwóch mężczyzn na nabrzeżu sztokholmskiego portu. Przemyt papierosów, zaginiony ładunek wart miliony koron i jugosłowiańska mafia to interesujący temat dla gazety. W dodatku okazuje się, że jedyny świadek tych zdarzeń jest w niebezpieczeństwie. Równolegle dziennikarka bada sprawę tajemniczej fundacji Raj, zajmującej się udzielaniem pomocy ofiar przemocy. Czy jednak te dwie sprawy będą jej przepustką do kariery i pozwolą jej zostawić za sobą przeszłość?
„Raj” to bardzo dobry kryminał obyczajowy – czytelnik z zainteresowaniem może obserwować dochodzenie Anniki, równocześnie w tle z zaciekawieniem śledząc jej prywatne życie, a także redakcyjne konflikty i problemy. Według mnie jest to kolejny powód, dzięki któremu książki te są tak interesujące. Mimo iż dochodzenie toczy się nieśpiesznie, to właśnie drugoplanowe zdarzenia utrzymują uwagę czytelnika i czynią tę książkę bardziej wciągającą. Rozczaruje się ten czytelnik, który oczekiwać będzie fajerwerków i trupów ścielących się gęsto. Mnie akurat zupełnie to nie przeszkadzało. Posunęłabym się nawet do stwierdzenia, że od tego kto zabił tych dwóch nieszczęśników odnalezionych na nabrzeżu, bardziej interesowało mnie to, w jaki sposób Annika poznała w tej właśnie książce swego przyszłego męża, Thomasa i jak potoczą się dalej ich losy. Ponadto podoba mi się lekki styl Lizy Marklund, więc już teraz cieszę się, że jeszcze mi jej kryminałów trochę zostało...
Muszę jednak przyznać, że kolejność książek Lizy Marklund trochę mnie skonfundowała. Najpierw przeczytałam ”Zamachowca”, pierwszą napisaną przez nią powieść, potem „Studio Sex”, którego akcja toczy się na długo przed wydarzeniami tej pierwszej. Kolejne dwie książki, „Raj” i „Prime Time”, wypełniają lukę pomiędzy dwoma historiami. Uff. Na szczęście potem będzie już łatwiej. W domu czeka na mnie „Czerwona wilczyca”, a do walizki zapakuję sobie najnowszą pozycję - „Testament Nobla”. Też wepchniętą przez mamę.

czwartek, 22 grudnia 2011

It's the Season to Be Jolly ("Wiedźmikołaj" - Terry Pratchett)

Któż to pędzi przez świat saniami zaprzężonymi w świnie o wdzięcznych imionach Kieł, Ryj, Dłubacz i Grzebacz? Kto dostarcza dzieciom prezenty w wigilię Nocy Strzeżenia Wiedźm? To Wiedźmikołaj, dobrotliwy staruszek z workiem podróżujący w towarzystwie elfa, wciskający się przez komin i dobrodusznie roześmiany – HO HO HO! Tylko dlaczego elf ma dorabiane uszy, a Wiedźmikołaj kościsty tyłek? W dodatku mówi głosem Śmierci?! Na te pytania będzie musiała znaleźć odpowiedzi Susan Sto Helit, wnuczka Śmierci, guwernantka i pogromczyni strachów spod łóżka. W poszukiwaniach odpowiedzi pomogą jej Śmierć Szczurów (Grim Squeaker), kruk bezskutecznie udający rudzika i o, bóg kaca… Przeszkadzać zaś będzie złowieszczy pan Herbatka  i mroczni Audytorzy…
Co najbardziej podobało mi się w "Wiedźmikołaju" Terry'ego Pratchetta? Przede wszystkim to, że Świat Dysku zaludniają niesamowicie plastycznie opisane postacie – doprawdy, trzeba mieć nie lada wyobraźnię, żeby stworzyć tylu interesujących bohaterów!  Na przykład Śmierć - antropomorficzna personifikacja na co dzień odziana w czarną szatę, podróżująca na koniu imieniem Pimpuś i zawsze mówiąca WIELKIMI LITERAMI. ( Już teraz wiem, że najbardziej mam ochotę poczytać te książki z cyklu, w których Śmierć jest głównym bohaterem!) Albo pan Herbatka (wymawia się"Hérr-bat-ká”, z akcentem na ostatnie a) – socjopatyczny członek Gildii Skrytobójców, o wyglądzie niewinnego chłopięcia i umyśle morderczego geniusza. Poza tym język – „Wiedżmikołaj” pełen jest dowcipnych  dialogów, dywagacji i zdań, które świetnie nadają się do cytowania… Przy okazji – podoba mi się bardzo praca tłumacza nad przerabianiem nazw własnych i imion w książkach Prattchetta. Dobry przekład przy takich książkach to podstawa!
Za co jeszcze polubiłam „Wiedźmikołaja” ? Za koncept! Noc Strzeżenia Wiedźm to przecież nasze Boże Narodzenie, podobnie skomercjalizowane i pełne sztucznych rytuałów, pazerności i obżarstwa, wyśmiane przez Pratchetta. Poza tym – Śmierć jako Święty Mikołaj? Genialny pomysł…
„Wiedźmikołaj”  Terry’ego Pratchetta to kolejna pozycja z mojej świątecznej serii –tym razem lektura nieco inna od pozostałych powieści…  To książka dla wielbicieli cyklu Świat Dysku, specyficznego, absurdalnego humoru Pratchetta, ekscentrycznych postaci, dziwacznych rytuałów i obyczajów, książka dla tych wszystkich, którzy potrzebują dużej dawki zdrowego śmiechu.  „Wiedźmikołaj” (czyli „Hogfather”)  to moja pierwsza od wielu lat wizyta w Świecie Dysku. Specyficzny humor Pratchetta nie wszystkim się podoba, ale mnie ta książka rozśmieszyła i rozbawiła. Polecam „Wiedźmikołaja”  jako świąteczną  lekturę z przymrużeniem oka. HO HO HO.

środa, 21 grudnia 2011

Mój dzień w książkach

Zaczęłam dzień w Kuchni Franceski.
W drodze do pracy zobaczyłam Poszukiwaczy muszelek
i przeszłam obok Księdza Rafała,
aby uniknąć Babskiego  gadania,
ale oczywiście zatrzymałam się przy Cukierni pod  Amorem.
W biurze szef powiedział: Mariola,moje krople…
i zlecił mi zbadanie Dziewięciu części pożądania.
W czasie obiadu z Dziewczynami z Rijadu
zauważyłam Muchę
pod Aleją Bzów.
Potem wróciłam do swojego biurka – Nikt nie widział, nikt nie słyszał…
Następnie w drodze do domu, kupiłam Zatrute ciasteczko
ponieważ mam 7 babek 1 dziadka.
Przygotowując się do snu wzięłam Wszystkie stworzenia duże i małe
i uczyłam się Miłości i jej następstw,
zanim powiedziałam "Dobranoc" Człowiekowi bez psa.

PS. Za zabawę dziękuję Lirael i Cornflower!

wtorek, 20 grudnia 2011

It's the Season to Be Jolly ("Miracle on Regent Street" - Ali Harris)

Czas akcji – grudzień, ostatnie tygodnie przedświątecznych zakupów. Bohaterowie – Evie Taylor i niedoceniani pracownicy domu towarowego Hardy's. Styl – vintage. Co to za książka? To debiut Ali Harris, „Miracle on Regent Street”, zadziwiająco zabawna i ciepła opowieść o poszukiwaniu miłości i własnego stylu!
Evie pracuje w Hardy's jako kierowniczka zaplecza – niewidoczna pracownica, której nikt nie docenia, nikt nie zauważa i która spędza dni na wysłuchiwaniu problemów swoich kolegów. Hardy's to sklep, który swoje najlepsze lata ma już dawno za sobą – pracownicy snują się całymi dniami po pustych salach, które utknęły wystrojem gdzieś w latach osiemdziesiątych, próbując sprzedać podstarzałe towary równie podstarzałym klientom. Evie, jak świąteczny elf, postanawia uratować Hardy's przed sprzedażą i w tajemnicy przeobrazić go w mekkę dla kupujących.
Nie spodziewałam się po tej książce takiej zabawy. Idealnie wpasowała się w mój grudniowy, przedświąteczny nastrój i zapewniła beztroską rozrywkę na kilka wieczorów. To urocza opowieść o dziewczynie, która zaczyna wychodzić z ukrycia, nabiera pewności siebie, odnajduje swój własny styl (vintage!) i znajduje miłość. Co prawda bardziej niż perypetie miłosne Evie bardziej interesowały mnie perypetie sklepu, ale to nie przeszkadzało mi w czytaniu... Główna bohaterka jest bardzo sympatyczna i czytelnik od początku kibicuje jej przedsięwzięciu. Obserwujemy też jak z nieśmiałej kobiety, mieszkającej z siostrą niańki jej dwójki dzieci, pełnej kompleksów singielski, przeobraża się w postać pewną siebie, odnajduje cel w życiu i miłość. Nie tylko jej prywatne życie przechodzi drastyczną przemianę – autorka sporo miejsca poświęca też strojom Evie, a wie na ten temat sporo, bo pracowała dla jednego z magazynów dla kobiet! Evie zaczyna ubierać się coraz lepiej, w miarę jak rośnie jej pewność siebie.
Jednak najbardziej podobały mi się w „Miracle on Regent Street” fragmenty o sklepie! Przeobrażenie Hardy's z zapyziałego domu towarowego w sklep pełen świątecznej magii, to niemal przeobrażenie Kopciuszka, przemiana poczwarki w motyla – prawdziwie świąteczna historia. Sklep pełen jest też sympatycznych pracowników, którzy powoli zaczynają na nowo odnajdywać dawno temu porzuconą satysfakcję z własnej pracy. Święta to przecież czas radości, a pozytywne przesłanie książki aż bije po oczach – w konsumpcyjnym świecie zainteresowanym pogonią za dobrami materialnymi, Hardy's, rodzinna firma z tradycjami, reprezentuje prawdziwie staroświeckie, tradycyjne podejście do świąt. Evie, jak dobry świąteczny elf, rozdziela dobry nastrój i świąteczną radość. W innych okolicznościach ta książka mogłaby wydać mi się zbyt lukrowana i przesłodzona, ale obecny nastrój sprawia, że „Miracle on Regent Street” uważam za zgrabnie napisaną, pełną ciepła i radości książkę.
PS. Strasznie podoba mi się okładka tej książki!

niedziela, 18 grudnia 2011

Dzisiaj czytam... (18)

Przygotowuję się do jutrzejszego wyjazdu - pakuję walizkę i zastanawiam się, czy o czymś nie zapomniałam. Po raz pierwszy zabieram ze sobą czytnik Kindle - oznacza to, że zamiast zwykłych sześciu książek włożę do walizki mały, cienki gadżet, dzięki któremu nie urwie mi się ramię od dźwigania torby... (No dobrze, Kindle i może dwie książki. Jedną do pokazania, drugą do czytania...Ale ta druga jest cieniutka!!!) Dzięki temu będę miała więcej miejsca na stosy, które mam zamiar przywieźć z Polski - z góry uprzedzam, że będę się chwalić.
Można by przypuszczać, że dzięki Kindle ominą mnie gorączkowe i nerwowe godziny spędzane na zastanawianiu się, co ze sobą wziąć do czytania. Ha! A gdzie tam! Co prawda mam na czytniku mnóstwo książek, ale i tak wiem, że spędzę dzisiejszy wieczór zastanawiając się, czy może jeszcze czegoś nowego nie załadować... Ech... Zależy mi też na tym, by przed wyjazdem (a nastąpi on bardzo wcześnie jutro rano), skończyć czytać najnowszą książkę P.D. James, „Death Comes To Pemberley”. Wielu autorów próbowało już opisać dalsze dzieje bohaterów najsłynniejszej powieści Jane Austen, „Dumy i uprzedzenia” - P.D. James robi to w swoim własnym stylu. W spokojnym i ułożonym świecie państwa Darcych ma miejsce morderstwo! Powieść detektywistyczna, której bohaterami są postacie stworzone przez Jane Austen –całkiem interesująca kombinacja! Mam nadzieję, że książkę skończę przed wyjazdem. Przypomina mi się zaraz czytany dawno temu kryminał, której bohaterką była Jane Austen - „Jane and the Unpleasantness at Scargrave Manor” Stephanie Barron... Mam ochotę go sobie przypomnieć! Mam też w domu polecaną przez kolegę z pracy książkę „Pride and Prejudice and Zombies” - mashup Austen i elementów powieści, w której występują zombie i wojownicy ninja. Podobno jest to świetna zabawa dla miłośników autorki. Ja jednak skoncentruję się na razie na morderstwie w Pemberley i zastanawianiu się, czy oby na pewno będę miała co czytać w podróży...
Pospieszne pozdrowienia i do zobaczenia w ojczyźnie!

wtorek, 13 grudnia 2011

"The Ice Cream Girls" - Dorothy Koomson


O Dorothy Koomson pierwszy raz usłyszałam kiedy jej powieść, „My Best Friend's Girl”, została wybrana jako jedna z książek polecanych na lato przez Richard and Judy Book Club (popularny telewizyjny klub książki). Powieść zaczęła się sprzedawać jak świeże bułeczki, a jej kolejne książki pojawiały się regularnie na listach bestsellerów. „Ice Cream Girls” poleciła mi koleżanka z pracy, która bardzo lubi książki Dorothy Koomson, jako najlepszą książkę autorki.
Cukierkowata okładka w pastelowych kolorach aż krzyczy chick lit, ale „Ice Cream Girls” to nie jest typowo słodka opowieść o wielkiej miłości, poszukiwaniu Tego Jedynego i z obowiązkowym happy endem. To opowieść o sekretach, związkach i wybaczaniu. Dorothy Koomson nie tylko potrafi dobrze pisać, ale potrafi też zaskoczyć czytelnika. Jednym słowem ta książka to coś innego niż się spodziewałam.
Bohaterkami „Ice Cream Girls” są dwie kobiety, Serena i Poppy. Serena wiedzie pozornie szczęśliwe życie, jako żona dobrze prosperującego lekarza, matka dwójki udanych dzieci. Poppy właśnie wyszła z więzienia, w którym spędziła ostatnie dwadzieścia lat oskarżona o coś, czego nie zrobiła. Jej jedynym celem jest oczyszczenie swojego imienia, wydobycie z Sereny prawdy o zdarzeniach z przeszłości, prawdy, którą druga kobieta chce za wszelką cenę utrzymać w sekrecie. Poppy i Serena jako dwie dorosłe kobiety, które borykają się z bagażem doświadczeń, każda na swój sposób próbując zostawić za sobą przeszłość i odnaleźć spokój, to bohaterki przekonujące i dojrzałe, a we wspomnieniach z czasów młodości są odpowiednio niewinne i zagubione. Jednym słowem – bohaterki bardzo prawdziwe, którym na szczęście daleko do typowych naiwnych i pustogłowych bohaterek romansów i czytadeł do zapomnienia.
Co jeszcze sprawia, że „Ice Cream Girls” to coś więcej niż lekka książka o miłości, książka na jeden wieczór, którą łatwo się czyta a jeszcze łatwiej zapomina? Przede wszystkim tematyka – Dorothy Koomson nie boi się pisać o sprawach trudnych i bolesnych, problemach, które mogą właściwie dotyczyć każdego z nas. Tematem jej książki jest bowiem nie tylko związek między dorosłym mężczyzną a nieletnią dziewczyną, ale też przemoc w związku, jej konsekwencje i wpływ na dalsze życie ofiary. Lekki styl pisarki sprawia, że „Ice Cream Girls” pomimo intrygującego i trudnego tematu to książka, która czyta się jednym tchem. Do tego zakończenie jest wyjątkowo ciekawe i zaskakujące.
Jednym słowem – „Ice Cream Girls” to książka pełna niespodzianek. Nie czytałam innych powieści Dorothy Koomson, już wiem, że to autorka, do której na pewno wrócę.


niedziela, 11 grudnia 2011

Dzisiaj czytam... (17)

Wczoraj wracając do domu z pracy po raz pierwszy poczułam, że pogoda niespodziewanie zrobiła się prawdziwie grudniowa – jest nie zimno, ale mroźno, a w ostrym powietrzu wręcz czuje się zimę. Wierzyć się nie chce, że już za dwa tygodnie święta, za trzy – nowy rok! Kręcę z niedowierzaniem głową wpatrując się w kalendarz – gdzieś mi te ostatnie miesiące uciekły, pogubiły się w natłoku zajęć... Minęło lato, którego nie było, jesień przeszła jakoś tak niespodziewanie, przemknęła się chyłkiem, już zima, a po niej znowu wiosna...
Ech... Jakoś się sentymentalna zrobiłam i rzewna, a przecież ja tylko chciałam napisać szybko, co czytam i będę czytać! Zgodnie z postanowieniem otaczam się pozytywnymi książkami, najlepiej takimi z motywami świątecznymi. Właśnie kończę „Miracle on Regent Street” Ali Harris, typowy lukrowany chick lit, w którym (nietypowo) interesują mnie nie miłosne przygody głównej bohaterki, Evie, ale jej wyścig z czasem, by przed świętami uratować przed zamknięciem stary, podupadły dom towarowy, przeobrażając go w atrakcyjny sklep przyciągający klientów. A co potem? Potem chyba zabiorę się za „Sezon na cuda” Magdaleny Kordel, książkę, którą kupiłam w zeszłym roku, ale odłożyłam na potem. A wy co czytacie dzisiaj? Gdzie najchętniej czytacie, kiedy na dworze zimno i (być może) śnieżnie? Czy macie ulubione przegryzki i napoje czekające na stoliczku obok?

Pozdrawiam mroźnie.

czwartek, 8 grudnia 2011

It's the Season to Be Jolly ("Coming Home" - Patricia Scanlan)


Patricia Scanlan to popularna irlandzka autorka książek o przyjaźnie, miłości i rodzinie, lekkich i sympatycznych babskich czytadeł. Jej króciutka książeczka, właściwie nowela, pod tytułem „Coming Home” to pełna ciepła opowieść świąteczna, kolejna pozycja w mojej serii It's the Season to Be Jolly.
Bożego Narodzenie to czas, który większość ludzi spędza ze swoimi bliskimi. Alison Dunwoody, która z powodu recesji straciła pracę i swoje piękne mieszkanie, zostawia za sobą splendor Nowego Jorku i powraca w domowe pielesze, do małego irlandzkiego miasteczka, by wziąć udział w przyjęciu urodzinowym swojej matki i spędzić z rodziną święta. Duma nie pozwala jej przyznać się bliskim do swoich problemów. Jej siostra, Oliwia, zajęta opieką nad krewnymi, rodzicami, dziećmi, a także pracą, zazdrości Alison jej ekscytującego życia i prestiżowej, świetnie płatnej pracy i wolności. Na szczęście święta będą dla sióstr okazją do odbudowania więzi pomiędzy nimi. A dla całej rodziny Alison i Oliwii będzie to czas niespodzianek, czas szczerości i czas odkrywania co w życiu liczy się najbardziej.
„Coming Home” to lektura, którą można określić mianem przytulna – nie brakuje w niej chwil spędzonych wspólnie na gotowaniu, wspólnych posiłkach, wspólnej wizycie w kościele. Właśnie to poczucie wspólnoty, rodzinnego ciepła i irlandzkiej gościnności jest dominującym motywem opowieści Scanlan. Święta spędzone w gronie rodziny pozwolą bohaterkom uświadomić sobie jak ważna jest obecność bliskich w naszym życiu. Pojawia się też w tej książce delikatnie zarysowany wątek romantyczny – wszak święta to czas sprzyjający przyjaźni i miłości.
Spragniony bożonarodzeniowej atmosfery czytelnik odnajdzie w tej mini-powieści serdeczną atmosferę domowego ogniska, pełną tradycji i gościnności. Czytelnik wybredny będzie być może zarzucał autorce stereotypowość, wykorzystywanie ogranych schematów i nadmiar lukru. Ponieważ ja jednak poszukuję w moich grudniowych lekturach takich właśnie elementów, przyznaję, że „Coming Home” przeczytałam z przyjemnością, uśmiechem na twarzy i lekką nostalgią. Nie przeszkadzały mi ani stereotypy, ani ograne schematy, ani nadmiar lukru, za to spodobały mi się (też oklepane) przesłania tej książki – że rodzina i bliscy zwykle liczą się w życiu bardziej niż kariera, że powinniśmy się nawzajem wspierać, że pieniądze niekoniecznie przynoszą nam szczęście, że w prawdziwy związek powinien opierać się na wzajemnym szacunku i przyjaźni. Jednym słowem – była to prawdziwie ciepła i pełna uroku opowieść o powrocie do domu na święta. Polecam jako bożonarodzeniową lekturę.
PS. Po przeczytaniu „Coming Home” planuję też zapoznać się z innymi książkami Patricii Scanlan, ale na razie przede mną kolejne świąteczne powieści na mroźne i wietrzne wieczory!

niedziela, 4 grudnia 2011

Dzisiaj czytam... (16)

Zmrok za oknem zapada ostatnio tak szybko, że czytam niemal wyłącznie przy świetle lampy. Zastanawiam się, jak poradziła bym sobie przed wynalezieniem elektryczności? Nie dla mnie czytanie przy świecach, jak nic oślepłabym we wczesnej młodości... Tej niedzieli iewiele czasu pozostało mi na czytanie książek, jako że spędziłam niemal cały dzień na spacerach po londyńskich księgarniach w towarzystwie pewnej Młodej Pisarki. Zamierzam jednak poczytać sobie dziś wieczorem, bo właśnie kończę ciekawą książkę - „The Ice Cream Girls” Dorothy Koomson, a zaraz potem zabieram się za „Coming Home” Patricii Scanlan, świąteczne czytadło wynalezione dziś w antykwariacie. Dorothy Koomson poleciła mi w piątek koleżanka z pracy, z którą rozmawiałam o książkach chick lit, które ona bardzo lubi. Okazuje się, że Dorothy Koomson, której książki dostępne są też w polskim tłumaczeniu, pisze ciekawie, a „The Ice Cream Girls” to powieść nieoczekiwanie wciągająca. Nie jest to kolejna nudna opowieść o miłości, w której dziewczyna poznaje chłopaka, zakochuje się, cierpi, a potem następuje happy end. Tu miłość to głęboko skrywany sekret, a główne bohaterki, Poppy i Serena, muszą zmierzyć się z jej ciemną, brzydką stroną. Z kolei po „Coming Home” spodziewam się świątecznego domowego ciepełka i pogodnego nastroju. Czego i wam życzę w ten grudniowy wieczór.

sobota, 3 grudnia 2011

Książki pod choinką

Książki pod choinką – który mól książkowy o nich nie marzy! Pamiętam do dziś jak się cieszyłam się jako dziecko z takich prezentów, dziś też oczy mi się świecą, kiedy prezent ma znajomy książkowy format! Tylko moi bliscy narzekają, że ciężko mi coś wybrać, bo tyle już czytałam i mam. Dlatego już od kilku lat produkuję listy książek, które chcę dostać, zwłaszcza tych polskich autorów, których mi na Wyspach brakuje... I to się sprawdza! Oto niektóre pozycje z mojej listy życzeń Anno Domini 2011:
Monika Szwaja, „Matka wszystkich lalek”- lubię książki tej pani, także dlatego, że jestem Szczecinianką. A ta podobno jest bardzo dobra - tym razem bez Szczecina, ale za to z Karkonoszami i Francją, z dwoma wątkami o trudnych sprawach.
Olga Gromyko, „Wiedźma naczelna” - kolejny tom przygód wiedźmy W. Rednej, o której pisałam już tutaj. Liczę na przednią zabawę w przednim towarzystwie wampirów, trolli i innych mieszkańców Dogewy i okolic.
Agnieszka Krawczyk, „Morderstwo niedoskonałe” - morderstwo w wydawnictwie, podobno w stylu wczesnej Chmielewskiej. Komedia omyłek w lekkim stylu. Ciekawe.
Agnieszka Korol, „Listy z jeziora” - pełna ciepła i szczególnego uroku prowincjonalnego miasteczka powieść obyczajowa osadzona w mazurskich realiach – różne opinie słyszałam, muszę sobie sama swoją wyrobić.
Maja Łozińska, „W ziemiańskim dworze. Codzienność, obyczaje, święta, zabawy” - książka o życiu przedwojennego ziemiaństwa. Od kiedy wygrałam u Bookfy „W przedwojennej Polsce. Życie codzienne i niecodzienne” mam ochotę na więcej podobnych książek!
Maja Łozińska „Smaki dwudziestolecia. Zwyczaje kulinarne, bale i bankiety” - jak wyżej!
Haka Nesser, „Całkiem inna historia” - drugi tom przygód Gunnara Barbarottiego, którego poznałam w „Człowieku bez psa”. Liczę na dobry kryminał.
W tym roku moja lista życzeń zawiera tez kilka filmów DVD, które chcę pokazać Ulubionemu Anglikowi. Są to: „Kingsajz” „Miś” i „Rejs”. Jak myślicie, który mu się bardziej spodoba?
A wy, jakie książki macie nadzieję znaleźć pod choinka w tym roku? A może czekają na was same rózgi? :D

środa, 30 listopada 2011

Życie jak wzburzone morze - "Poszukiwacze muszelek" Rosamunde Pilcher

„Poszukiwacze muszelek” to najsłynniejsza książka w dorobku pisarskim Rosamunde Pilcher, nominowana w 2003 roku przez brytyjskich czytelników jako jedna ze stu powieści w plebiscycie BBC Big Read. Bardzo się cieszę, że dostała się na listę, bo to taki typ powieści, za którym przepadam – historia rodziny, opowieść o losach zwykłych ludzi, pełna codziennych trosk, dramatów, ale i radości i wzruszeń. I chociaż nie jest tak panoramiczna, wielopokoleniowa i sięgająca korzeniami daleko w przeszłość, jak inne książki, to opisuje burzliwe lata drugiej wojny światowej i pełna jest interesujących postaci, obok których nie można przejść obojętnie.

'Poszukiwacze muszelek” to opowieść o życiu Penelopy Keeling, która wspomina swoje życie, delektując się równocześnie czasem, który jej pozostał. Córka słynnego malarza, Lawrence'a Sterna, (twórcy słynnego obrazu ”Poszukiwacze muszelek”), Penelopa dorastała w atmosferze beztroski, w kosmopolitycznych kręgach artystycznej cyganerii, podróżując pomiędzy Londynem, Paryżem a małym letnim domkiem w Kornwalii. Sielskie lata przerwała jednak wojna, która przyniosła za sobą zniszczenie, śmierć, samotność ale i miłość. Penelopa snuje swoją opowieść niespiesznie, fragmentarycznie, a w jej opowieściach pojawiają się ludzie z jej przeszłości – ojciec, matka, mąż... Głos zabierają też dzieci Penelopy, wychowane przez matkę z miłością, a pomimo tego pełne żalu, uprzedzeń i buntu. Opowieść snuta fragmentarycznie, z różnych punktów widzenia, przybliża czytelnikowi barwną i ekscentryczną postać Penelopy, z którą świetnie kontrastuje autorka jej sztywne, snobistyczne dzieci. Bohaterowie „Poszukiwaczy muszelek” są wielowymiarowi i pełni kontrastów, zdolni wzbudzać w czytelniku uczucia współczucia, pogardy czy sympatii. Świetna to sprawa tak opisac postacie książki, że czytelnik nie może obok nich przejść obojętnie, że wzbudzają one w nas silne uczucia, również te negatywne. 

Mnie obok postaci urzekła także – a może przede wszystkim - pasjonująca historia opowiedziana przez Rosamunde Pilcher. „Poszukiwacze muszelek” to wciągająca powieść obyczajowa opowiedziana z uczuciem. Powieść, która czytana w pochmurny dzień porwie czytelnika i napełni go optymizmem. Bo chociaż historia Penelopy słodko-gorzka, do bólu zwyczajna, nie wszystko w jej życiu układa się po jej myśli, to jednak książka tchnie jednak optymizmem i napawa otuchą.

Być może Rosamunde Pilcher nie napisała odkrywczej, oryginalnej książki. Pojawiają się w niej bowiem nieskomplikowane i czasem banalne wątki, temat wojny i wojennej miłości może się czytelnikowi wydać za bardzo oklepany, wątek pazernych, zachłannych dzieci też nie jest niczym nowym, ale powieść Pilcher, choć napisana w latach osiemdziesiątych, wciąż jednak ma w sobie ten urok i czar dobrze opowiedzianej historii.

PS. Książkę przeczytałam w polskim tłumaczeniu, w starym wydaniu Prószyńskiego w serii Biblioteczka pod Różą. Jeśli kiedyś natkniecie się na to wydanie, to niech nie zwiedzie was tandetna, kiczowata okładka, bo „Poszukiwacze muszelek” to naprawdę świetne czytadło, warte poznania.

niedziela, 27 listopada 2011

Dzisiaj czytam... (15)

Wpadła mi wczoraj w ręce książka Rosamunde Pilcher „Poszukiwacze muszelek” i wsiąkłam. Kiedyś coś o niej czytałam, możliwe, że u kogoś na blogu (przyznać się, kto o niej pisał?) i uznałam, że wspaniale się wpisuje w mój plan czytania sag i opowieści rodzinnych. Co prawda z zimą niewiele ma wspólnego, ale zapowiada się na świetne czytadło. Tak więc po powrocie z Box Hill z przyjemnością będę czytać historię życia Penelopy Keeling, jej rodziny i przyjaciół. Zajęcia powinno mi starczyć na całe popołudnie, bo to przyjemnie grubawa książka...

Oprócz tego poszukuję książek świątecznych i zimowych – kilka już znalazłam, ale mam nadzieję, że zaproponujecie mi dodatkowe tytuły – najlepiej takie starsze, nie nowości, ale książki, które zostały wydane jakiś czas temu. Najlepiej rodzinne sagi z klimatem, może i być świąteczne morderstwo. Dziękuję z góry za wszystkie propozycje i pozdrawiam niedzielnie.

piątek, 25 listopada 2011

It's the Season to Be Jolly ("A Season to Remember" - Sheila O'Flanagan)

Zaskoczyła mnie usłyszana dzisiaj w telewizji wiadomość, że do świąt pozostał już tylko miesiąc. Jak to się stało, że niespodziewanie dla mnie minął lipiec, sierpień, wrzesień, październik, a i listopad zbliża się ku końcowi? Bardzo lubię świąteczną atmosferę grudnia - zaraz zacznę wyciągać z pudeł zimowe swetry i ciepłe szaliki, będę je przywdziewać na wieczorne spacery przez ulice oświetlone świątecznymi dekoracjami. Będę popijać z  kubka imbirowe latte, albo grzane wino... I będę czytać książki – sagi rodzinne, ciepłe, dodające otuchy historie, powieści wywołujące uśmiech na twarzy czytelnika. Książki rozgrzewające serce. Czasem nieco naiwne i może staroświeckie, ale zawsze poprawiające nastrój, najlepiej obowiązkowym happy endem. Na pierwszy ogień – książka irlandzkiej autorki Sheili O'Flanagan - „A Season to Remember”.

Święta to czas, kiedy większość ludzi chce przebywać z bliskimi, rodziną, przyjaciółmi... Niektórzy jednak postanawiają spędzić je w luksusowym hotelu, z dala od kuchennej krzątaniny, sprzeczek i niepokojów. „A Season to Remember” to właściwie zbiór opowiadań, które łączy wspólne miejsce akcji – hotel Sugar Loaf Lodge, gdzie bohaterowie spędzają święta Bożego Narodzenia. Każdy rozdział opowiada historię mieszkańca innego pokoju hotelowego – każdy z nich ma inny powód, by w mroźną, grudniową noc znaleźć się w miejscu, gdzie chociaż na chwilę może zapomnieć o swoich problemach. Są wśród nich małżeństwa, które chcą odpocząć od codziennych trosk i kłopotów, uciec od pełnych dobrych intencji rodzin, są też ludzie którzy leczą złamane serca, młodzi, starsi, kobiety i mężczyźni, a wszystkim gościom właściciele hotelu, Claire i Neil, chcą podarować niezapomniane święta.

Nigdy nie czytałam powieści Sheili O'Flanagan, które należą raczej do kategorii chick lit, ale pierwsze wrażenie było jak najbardziej udane. W krótkich rozdziałach O'Flanagan udało się zarysować zgrabne portrety postaci z krwi i kości, każde opowiadanie to jakby małe okienko, przez które czytelnik podpatruje zwyczajne życie innych ludzi. „A Season to Remember” to idealna książka na rozpoczęcie świątecznego sezonu – mimo lekkiego i niewymuszonego tonu, opowiadania Sheili O'Flanagan poruszają kilka interesujących tematów: rodzinne tradycje świąteczne, związki bez przyszłości, romanse i (bardzo na czasie) pieniądze i poczucie bezpieczeństwa jakie nam one dają. Jednocześnie nie brak tej opowieści ciepła i optymizmu, bo przecież Boże Narodzenie to czas magiczny, czas, kiedy zdarzają się małe cuda i radości, nawet jeśli zupełnie się ich nie spodziewamy.

Polecam „A Season to Remember” Sheili O'Flanagan jako idealną lekturę na świąteczny poranek, albo na wieczór spędzany przy kominku, a sama wyruszam na poszukiwanie kolejnych klimatycznych książek.

czwartek, 24 listopada 2011

Kristina Ohlsson "Unwanted" ("Niechciane")


Miło mi donieść, że ostatnio udało mi się przeczytać książkę w całości w krótkim czasie. Książka ta to „Unwanted” Kristiny Ohlsson (polskie tłumaczenie „Niechciane”), porwana z półki z bibliotecznymi nowościami. Dostęp do nowości, możliwość wyboru przed innymi, to ostatnio jedyna korzyść bycia bibliotekarzem! Nie wszystkich nowości, rzecz jasna, książki zamówione przed zakupem idą do czekających na nie czytelników. Mnie pozostaje świadomość, że prędzej czy później je dopadnę. Ale ad rem, bo czasu mało! Książka mrugnęła na mnie z półki, zabrałam ją więc do domu, a że ktoś ją zamówił, przeczytałam ją szybciutko w poniedziałek... Ciekawe, że trochę mi czasu zajęło rozpoczęcie czytania, ale za to jak już zaczęłam, to poszło mi jak z bicza strzelił.

Fabuła „Unwanted” czyli „Niechcianych” koncentruje się wokół problemów dotyczących dzieci: dzieci zaginionych, dzieci niechcianych, dzieci maltretowanych, dzieci wykorzystywanych. Podczas podróży pociągiem do Sztokholmu, mała dziewczynka znika bez śladu. Sprawą zajmuje się sztokholmska policja, a dokładniej ekipa doświadczonego Alexa Rechta, w skład której wchodzą też detektyw Peder Rydh i analityk Frederika Bergman. Śledztwo koncentruje się wokół ojca dziewczynki, ale Frederika uważa, że policja zbyt pochopnie odrzuca inne poszlaki...

Mimo iż kilku rzeczy jak zwykle się domyśliłam, uważam, że „Unwanted” to sprawnie napisany kryminał. Autorce udało się stworzyć interesujące, chociaż denerwujące czasem postacie, z których każda boryka się z własnymi prywatnymi problemami. Na szczęście nie ma w tej powieści drastycznych szczegółów, są raczej niedopowiedzenia. Tym większe wrażenie robią na czytelniku krótkie, mroczne rozdziały, w których autorka ukazuje brutalność przestępcy. Mój jedyny zarzut wobec tej książki to zakończenie – mimo interesującego wyjaśnienia, końcówka powieści była zdecydowanie zbyt pospieszna, krótka i przez to nie pasująca do całości. Narracja przypominała mi czasem jazdę pociągiem – początek powieści był niespieszny, pisarka poświęciła dużo czasu i uwagi postaciom i wydarzeniom, potem akcja przyspieszyła, by na koniec ostro przyhamować tuż przed metą. Nagle, ni z tego ni z owego czytelnicy dowiadują się o nowej zbrodni, po czym autorka dokonuje szybkiego podsumowania i zgrabnie kończy książkę. Zupełnie, jakby zabrakło jej na koniec weny, albo wydawało się jej, że całość będzie zbyt długa. Chciałabym przeczytać nieco więcej o sprawcy i jego motywach, bo wydawało mi się, że Ohlsson potraktowała tę część powieści zbyt powierzchownie. 

Pomimo tego uważam „Unwanted” Kristiny Ohlsson za dobry debiut. Chociaż w zalewie skandynawskich kryminałów nie zrobił na mnie piorunującego wrażenia, to spodobał mi się na tyle, że mam zamiar poszukać kolejnej książki tej autorki. Tym bardziej, że po polsku już jest dostępna druga książka z Frederiką Bergman w roli głównej, „Odwet”. Ciekawa jestem, które tłumaczenie spodoba mi się bardziej...

PS. Okładka polskiego wydania wyjątkowo podoba mi się bardziej...

niedziela, 20 listopada 2011

Dzisiaj czytam... (14)

Melduję, że w sobotę w domu mnie nie było. Dzisiaj też dopiero co wróciłam. Zamiast czytać książki, kilka kupiłam. A jeśli chodzi o czytanie, to dzięki uprzejmości Bookfy już od tygodnia czytam sobie przygody Tomka Wilmowskiego Alfreda Szklarskiego, na wyrywki, a w przerwach podczytuję Wiedźmina Sapkowskiego. Jakaż to przyjemność móc sięgnąć po książki na które nagle ma się ochotę! Szczególnie te po polsku, które mam gdzieś tam schowane u mamy, niedostępne na co dzień.

Jeśli chodzi o lektury na dziś, to niedawno zaczęłam czytać „When God Was a Rabbit” Sarah Winman, a do tego mam zamiar przeczytać wreszcie „Unwanted” Kristyny Ohlsson, bo czas oddać książkę do biblioteki... A przynajmniej taki mam plan. Natomiast co z tego wyjdzie, to się jeszcze okaże... Kupiliśmy bowiem trzy nowe dvd ulubionych komików, więc zajęcie na wieczór już mam. Szczególnie, że jestem dziś wyjątkowo rozlazła, leniwa i jakoś mi wciąż zimno. Tym bardziej bardzo chętnie posłucham więc o książkach, które wy czytacie. 


środa, 16 listopada 2011

Nowy sposób na relaks!

Chociaż w pracy w dalszym ciągu mam straszny natłok obowiązków i tak chyba będzie już aż do świąt, niedawno odkryłam nowy sposób na poprawę humoru! Wszystko to za sprawą pewnego małego futrzastego, miauczącego wirtualnego zwierzaka.

A ponieważ pokochałam kota Simona i jego wybryki, bardzo mnie ucieszyła niespodzianka, jaka czekała na mnie w domu - Ulubiony Anglik kupił mi tę oto książkę!

Będę sobie teraz ją pomalutku dawkować...

poniedziałek, 14 listopada 2011

"Babskie gadanie" - Izabela Pietrzyk


„Babskie gadanie” Izabeli Pietrzyk to książka napisana przez kobietę, o kobietach i wybitnie dla kobiet. O tym, o czym kobiety często lubią czytać i rozmawiać - o miłości, przyjaźni i życiu, które czasem za nic nie chce się podporządkować naszym planom, czasem daje nam mocno w kość, a czasem jest tak piękne, że aż się chce płakać.

Zaczęłam czytać „Babskie gadanie” przekonana, że będę miała do czynienia z opowieścią o miłości, związku między kobietą i mężczyzną, najlepiej z happy endem w tle, w której głównej bohaterce będą doradzać w tle jej przyjaciółki. Dostałam książkę nieco inną, niż się spodziewałam.

Część się zgadza. Główna bohaterka, Izabela (alter ego autorki?), poznaje atrakcyjnego żonatego mężczyznę i nawiązuje z nim romans. Postanowienie niezbyt godne pochwały, ale któż by się potrafił oprzeć tak silnemu uczuciu? Historię romansu kobiety z żonatym mężczyzną można opowiedzieć na wiele sposobów. Można roztrząsać moralne dylematy, można potępiać, usprawiedliwiać bohaterów, można też pokazać, jak ulotny i kruchy jest to związek. Można też, jak to uczyniła Izabela Pietrzyk, z humorem i dystansem przedstawić rozterki bohaterki, jej zadurzenie, niepewność i wewnętrzny konflikt. W tym trójkącie, którego poznajemy jedynie dwa boki, to mężczyzna, Czaruś z imienia i z charakteru, okazuje się czarnym charakterem. To on mąci, knuje, przeinacza, a ostatecznie okazuje się człowiekiem słabym i bez charakteru. Izabela toczy ze sobą wewnętrzną walkę i co prawda przegrywa ją z kretesem, ale udaje się jej zachować też pewien dystans i poczucie godności. Pomaga w tym trochę poczucie humoru, a trochę wspomniane wyżej przyjaciółki.

Jednak perypetie sercowe Izabeli wcale nie dominują tej powieści! Niespodziewanie na plan pierwszy wysuwają się Dziewczynki – przyjaciółki głównej bohaterki i za nic nie chcą ustąpić miejsca. Iza rozmawia z nimi na forum, przez telefon, spotyka się z nimi regularnie i gada, gada, gada. Miejscami zastanawiałam się, czy książka nie jest przez to przegadana, bo były tam fragmenty bez których (moim zdaniem) można by się było spokojnie obyć, albo może wykorzystać innym razem, rozmowy, które nijak się miały do treści książki. Jednak opowieści o dziewczynkach bardzo mi się podobały, więc przebaczyłam autorce zbytnią gadatliwość i wróciłam do czytania zapisków z forum. Któż bowiem nie chciałby mieć takich przyjaciółek – i do tańca i do różańca, i do popitki i do płaczu? Jeśli książka ma swoje podłoże w rzeczywistości, to ja bardzo takich przyjaciółek zazdroszczę...

„Babskie gadanie” to bardzo trafny tytuł powieści nieco przewrotnej. Nie tyle romansu, co pochwały przyjaźni, akceptacji kobiecości we wszystkich jej formach. Książka, przy której można się pośmiać, wzruszyć i pokręcić głową. Ale głównie pośmiać. Romans to niejako tylko pretekst do tego, żeby porozmawiać w dobrym towarzystwie. Bohaterki wspierają się wzajemnie, obdarowują się dobrymi radami, czasem narzekają na mężczyzn i ich „odmienność”, czasem opłakują własne niepowodzenia, czasem klną, czasem wrzeszczą jedna przez drugą, czasem się głośno śmieją. Tak, takie właśnie jest czasem to babskie gadanie.

Dodatkowym atutem książki jest dla mnie umiejscowienie akcji w Szczecinie, moim rodzimym mieście. Pojawiają się więc znajome kąty – parki, ulice, restauracje, a nawet budynek wydziału uczelni, gdzie studiowałam (piętro wyżej), słowem – miejsca, o których z przyjemnością czytam. Cieszy mnie obecność Szczecina na mapie literackiej kraju, kibicuję pisarzom i pisarkom z tego miasta, mam tez nadzieję, że Pani Izabela też na jednej powieści nie poprzestanie. Tak jest, poproszę więcej Szczecina i więcej dziewczynek. „Babskie gadanie” polecam zaś na jesienne popołudnia.

niedziela, 13 listopada 2011

Dzisiaj czytam... (13)

Mam ambitne plany na dziś. Po pierwsze primo będę kończyć "Babskie gadanie" Pietrzak. Po drugie primo przeglądać wygraną u Bookfy książkę Łozińskich "W przedwojennej Polsce. Życie codzienne i niecodzienne". Po kolejne primo podczytywać na kindlu kolejną Agatkę (tym razem "The Moving Finger" czyli "Zatrute pióro"). Zobaczymy, ile z tego literackiego planu uda się zrealizować. Mam ci ja bowiem taki mały stos złożony z około dziesięciu książek różnego pochodzenia - a to kupionych, a to z biblioteki, po polsku, po angielsku, w miękkiej oprawie, w twardej oprawie.. Noszę go po domu niczym matka niemowlaka - gdzie ja, tam i stos. Na górę do sypialni, na dół do salonu. Do kuchni. Stawiam go na stoliku koło komputera. Koło lampki. Obok łóżka. I gapię się w niego, jak ta sroka w gnat. Wezmę jedną książkę - przejrzę, kilka stron przeczytam i odkładam. Druga książka. Pół rozdzialiku. Za ciężka. A ta to kryminał, nie chcę. A może? Ale nie. Obyczajowa. Bla bla bla, ale nudy. Może do stosu dodać tak kolejną książkę? Półki, półki, wszystkie pełne... A tak bym sobie poczytała Szklarskiego książki o Tomku Wilmowskim, a tu książek nie ma, w Polsce mam... A może tak herbatka? Kocyk... Ech... Nos w książkę. Nie ma mnie. Pa.

PS. Bardzo wszystkim dziękuję za słowa zrozumienia pod poprzednim postem. Proszę o więcej zapewnień, że inni też tak mają. I dziękuję za kolejne tygodnie dzielenia się czytelniczymi weekendowymi przygodami. Powiedzcie, ma to sens? Chcecie o tym czytać...?

czwartek, 10 listopada 2011

O przewadze jakości nad ilością, czyli a short literary rant 2

Od kilku lat zapisuję sobie w specjalnym notesiku tytuły wszystkich przeczytanych w danym roku książek. Notesik sam w sobie to temat na kolejny wpis (zwłaszcza jak się przyznam, że jakiś czas temu przepisałam wszystkie wpisy z innego notesiku, który przestał być ładny i musiał zostać zastąpiony...), ale dziś chciałabym sobie o czymś innym pomarudzić...

Otóż proszę szanownych czytelników, czytam coraz mniej. Kiedyś normą było ponad sto książek przeczytanych w ciągu roku i to bez żadnego problemu. Teraz jestem daleko przed setką i myślę, że jej nie przekroczę. Czytam mniej – odpadło godzinne czytanie w drodze do pracy i z pracy, bo jeżdżę teraz głównie rowerem. Odpadły przerwy na herbatę spędzane na lekturze – nie mam czasu. Odpadło czytanie do późna w nocy, bo jestem tak zmęczona, że padam, albo bezmyślnie gapię się w telewizor. Zamiast spędzać czas na czytaniu książek, łażę po necie i czytam na przykład blogi o książkach. W maju przeżyłam kryzys, podczas którego w czasie miesiąca przeczytałam jedną książkę. Czytam więc coraz mniej i źle mi z tym. Czasu mi brakuje. Jestem niezorganizowana i rozlazła. Książki leżą, kurzą się i z wyrzutem gapią się na mnie z półek. Ogarnia mnie marazm, spędzam idiotycznie długie ilości czasu wpatrując się w moje półki z książkami jak ta sroka w gnat (skąd się wzięło to określenie?!) i nie potrafiąc się zdecydować, co czytać, tracąc cenny czas. Czasem nawet myślę, że pisanie bloga (o książkach) odciąga mnie od samych książek, które powinny w tym układzie grać, bądź co bądź, pierwsze skrzypce. Ogarnia mnie smutek na myśl, że pochłonięta pracą, wiecznie zestresowana i zmęczona, nie będę mogła znaleźć czasu na moje ulubione zajęcie. Odpadło mi już wyszywanie i scrapbooking, gdybym miała do tego przestać czytać, chyba bym oszalała... Pocieszam się tym, że nie liczy się ilość, a jakość przeczytanych książek. Być może winna jest jesień, pora roku może i piękna, ale też i ponura. Człowiek by tylko jadł i spał i miał chandrę. A może winna jest wyjątkowo stresująca sytuacja w pracy, mnóstwo obowiązków, mnóstwo nowych rzeczy do opanowania, odpowiedzialności za różne sprawy... Zamykam oczy, marząc o weekendach i nicnierobieniu, nie mogę się doczekać grudniowych wolnych dni.

Najchętniej zakopałabym się jak miś w gawrze i została tam z książką do wiosny. A przed nami jeszcze zima... Ech...

poniedziałek, 7 listopada 2011

Małgorzata Gutowska-Adamczyk, "Mariola, moje krople...", czyli właśnie leci kabarecik...


Pamiętacie stare kabarety Olgi Lipińskiej? Uwielbiałam je oglądać, zwłaszcza te z lat dziewięćdziesiątych, kiedy już rozumiałam, przynajmniej częściowo, o co w tym wszystkim "biega". Kabaret Olgi Lipińskiej był barwny, kolorowy i zwariowany, z akcją, która gnała zawsze w szalonym tempie. Skecz gonił skecz, postacie mnożyły się na scenie, a do tego wszystko to było okraszone humorem, najlepiej tym absurdalnym. Właśnie z tym kabaretem skojarzyła mi się książka Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk, „Mariola, moje krople...”. Podczas lektury miałam bowiem wrażenie, że czytam scenariusz, a nie powieść...

„Mariola...” to historia zespołu prowincjonalnego teatru, który przygotowuje się do premiery spektaklu mającego uświetnić zakończenie manewrów wojsk Układu Warszawskiego. Dyrektor teatru, Jan Zbytek, i nowy reżyser, Jarosław Biegalski, będą się musieli nieźle nagimnastykować, żeby do premiery doszło! Zespół jest bowiem zajęty ważniejszymi sprawami – staniem w kolejkach, romansowaniem, hodowlą świni, pędzeniem bimbru, nielegalną produkcją bibuły... Życie codzienne w peerelu nie jest łatwe i czasem człowiek musi się nieźle nagimnastykować, żeby dogodzić i przedstawicielom Solidarności i sekretarzowi komitetu PZPR i miejscowemu księdzu. W dodatku trzeba wystawić "odpowiednią" sztukę, a zatwierdzony wcześniej "Horsztyński" do pokazania się nie nadaje, mimo iż napisał go Słowacki, czyli towarzysz słowacki...

Zaczęłam czytać „Mariola, moje krople...” wkrótce po premierze, bo Ulubiona Mamunia zlitowała się nad żebrzącym dzieckiem i książkę przysłała. Początek był fantastyczny! Autorka prowadzi bowiem akcję w tempie ekspresowym, krótkie rozdzialiki na jakie podzielona jest książka przypominają skecze lub scenki rodzajowe. Co chwilę ktoś wchodzi lub wychodzi, pojawiają się nowe postacie, przedstawiane jednym czy dwoma zdaniami. Dialogi są żywe, krótkie i dowcipne, natomiast prawie wcale nie ma w książce opisów. Niestety, wkrótce zaczęłam się zastanawiać, czy czytam powieść, czy scenariusz, i to mi jakoś zaczęło psuć lekturę tej książki... Owszem, w niektórych miejscach absurdalna rzeczywistość PRL-u, tak świetnie ukazana przez autorkę, rozśmieszała mnie. Do tego humor sytuacyjny, w który obfituje „Mariola...” sprawiał, że czytając książkę wprost wyobrażałam sobie te scenki, uśmiechając się szeroko, ale... no właśnie, niekiedy miałam wrażenie, że scenki połączone były ze sobą zbyt luźno, były zbyt krótkie, zbyt „filmowe”! Wrażenie to potęgowały słynne słowa dyrektora Zbytka – „Mariola, moje krople”, wypowiadane zwykle na zakończenie kolejnej scenki-rozdzialiku. Zupełnie jak kurtyna w teatrze – buch, koniec aktu pierwszego, zaczyna się akt drugi, scena pierwsza, kurtyna w górrrrrę! Być może o to właśnie wrażenie teatralności autorce chodziło – jeśli tak, to sztuka ta udała jej się wspaniale, bo podczas lektury, co rusz wyobrażałam sobie, jaki to wspaniały spektakl (a może serial telewizyjny?) mógłby z tej książki powstać...! Stąd skojarzenie z Olgą Lipińską, której kabaret (a także reżyserowane przez nią telewizyjne przedstawienia teatralne) zapamiętałam jako korowód barwnych postaci, kontrolowany, barwny chaos i przyprawiające o ataki śmiechu dialogi... Tak, „Mariola, moje krople...” to gotowy scenariusz, który z przyjemnością obejrzałabym w telewizji.

Niestety, jako książka „Mariola...” spisuje się słabiej... Wspomniałam już, że zaczęłam ją czytać wkrótce po premierze. Zaczęłam czytać i utknęłam w okolicach osiemdziesiątej strony. Wstrząsające nagromadzenie humoru zaczęło mi jakoś wkrótce ciążyć. Zabawne początkowo rekwizyty i skecze – powielacz, bimber, świnia, zabawy w chowanego w szafach i pod łóżkami, umizgi dyrektora - powielane i powtarzane po wielokroć, nie tylko nie wnosiły niczego nowego, ale i zaczynały mnie nudzić. Odłożyłam książką na czas dłuższy i zaczęłam od początku, żeby się nie sugerować zachwytami na blogach. Niestety przerwa książce też nie pomogła. Zaczęłam ja od początku i po jakimś czasie poczułam to samo zmęczenie materiału. Dotarłam do końca oczekując spektakularnego finiszu i też się rozczarowałam. 

Zastanawiam się, czy mój odbiór książki jest zależny od moich osobistych doświadczeń. W grudniu 1981 roku kończyłam cztery lata i guzik pamiętam z tamtych czasów! Kto wie, gdybym była starsza, może zupełnie inaczej odebrałabym tę książkę? Może spodobała by mi się bardziej, przywołałaby wspomnienia, sprawiła, że zakręciłaby mi się w oku łezka nostalgii? Dla mnie „Mariola, moje krople...” to książka zabawna, ale nieco przegadana i jakaś taka... „rozmamłana”... Natomiast będę ją polecać wielbicielom absurdalnego humoru PRL-u, w nadziei, że spodoba się im bardziej, niż mnie.


niedziela, 6 listopada 2011

Dzisiaj czytam... (12)

Dzisiaj czytać wiele chyba nie będę, bo zapowiada się bardzo towarzyski dzień, którego część spędzę w kuchni... Najpierw przychodzą mama i siostra Ulubionego Anglika, więc chciałabym upiec jakieś ciasto (marchewkowe, chyba...), wieczorem przychodzą zaś znajomi na fajerwerki w ogródku (jeśli pogoda dopisze), więc mam jeszcze zamiar zrobić ciasteczka i serowe pałeczki... Może babeczki? Do tego kurczak na obiad. Kiedy goście przychodzą z wizytą, budzi się we mnie Polska Gospodyni, która wzorem mojej babci nie pyta, CZY goście coś zjedzą, tylko CO zjedzą... Na myśl, że goście nie będą mieli czego zjeść ogarnia mnie panika.

Mam nadzieję, że w przerwach między obiadem, herbatką, a fajerwerkami uda mi się dokończyć to, co zaczęłam wczoraj w pomiędzy zakupami a wygniataniem chleba (eksperymentuję z pieczeniem chleba na zakwasie) - "Babskie gadanie" Izabeli Pietrzak, a może i "Mariola, moje krople..." Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk. Szczególnie ta druga książka zaczyna powoli zamieniać się w wyrzut sumienia, bo przysłała mi ją zaraz po premierze Ulubiona Mamunia a ja jej jeszcze nie przeczytałam... Ech.

Cóż, pozdrawiam i znikam. Wrócę jak coś przeczytam.

PS. Gdyby ktoś znał jakiś dobry przepis na chleb pszenno-żytni na zakwasie, to proszę śmiało pisać. Szczególnie, jeśli znacie jakieś sprawdzone rady na to, żeby skórka była była chrupiąca.

piątek, 4 listopada 2011

Trochę letniego słońca jesienią, czyli "Summer at Willow Lake", Susan Wiggs


„Summer at Willow Lake” Susan Wiggs (polskie tłumaczenie „Pamiętne lato”) to kolejna książka po którą sięgnęłam, żeby rozprawić się z wszechogarniającą chandrą. Okazuje się, że terapia słońcem jak najbardziej działa. Upalne, słoneczne letnie dni spędzone w letnisku Camp Kioga, w górach Catskills, niedaleko Nowego Jorku, pomogły mi pogodzić się z nadejściem jesieni i pochmurnych, mrocznych wieczorów.

Olivia Bellamy (z TYCH Bellamych z Nowego Jorku), dekoratorka wnętrz i porzucona narzeczona, przyjeżdża do Camp Kioga, by na prośbę dziadków odrestaurować podupadłe domki letniskowe, w których kiedyś jako dziewczynka spędzała wakacje. Na miejscu czeka na Olivię kilka niespodzianek i sekretów, a także dawna, młodzieńcza miłość – Connor Davis, który prowadzi lokalną firmę budowlaną, wynajętą przez Olivię.

„Summer at Willow Lake” to romantyczna opowieść o miłości, rodzinie i drugiej szansie, jaką dostaje się od losu. Bardzo kobieca historia, która porusza czułe struny, wzrusza i bawi. Na szczęście nie znalazłam w niej ani ckliwych i sentymentalnych fragmentów, a przynajmniej niezbyt wiele. Jeśli założy się z góry, że główna bohaterka i główny bohater są sobie przeznaczeni (nie jest to bynajmniej żaden spojler, od razu zaznaczę, kto czyta podobne książki i tak wie, czego się po nich można spodziewać!), że po wielu trudach i przeciwnościach losu uda im się osiągnąć upragniony happy end, można się z przyjemnością delektować książką. Nie należy tu dopatrywać się głębszych treści, chociaż powieści dodają realizmu i dramatyzmu poruszane przez Wiggs problemy – alkoholizm, rozwód i wpływ rozpadu rodziny na dzieci rozwiedzionych rodziców, małżeństwo z rozsądku a małżeństwo z miłości... Olivia to sympatyczna bohaterka, którą czytelnik może łatwo polubić, Connor jest odpowiednio męski i pełen problemów. Opisy upalnych dni spędzanych na renowacji domków, tudzież łowieniu ryb i kąpielach tworzą obraz beztroski i nostalgii. Jak już wspomniałam, „Summer at Willow Lake” to książka typowo „babska”, ale kiedy przeczytałam Ulubionemu Anglikowi pewien fragment, sam zachichotał kilka razy i stwierdził ze zdziwieniem, że nigdy nie myślał, że „takie” książki mogą być też zabawne... Przyznaję, że mnie to nieco zaskoczyło – a dlaczego nie miałyby być zabawne...? Wydaje mi się, że właśnie humor potrafi odróżnić dobrą książkę od kiczu czytelniczego... „Summer at Willow Lake” kiczem nie jest, jest za to dobrym czytadłem na poprawę humoru. To lekka i zabawna powieść, którą czyta się z zaciekawieniem, chociaż momentami bez specjalnego zaangażowania. Jeśli szukacie na sobotnie popołudnie czegoś lekkiego z happy endem, książka Susan Wiggs to coś dla was.

W ten weekend czekają na mnie kolejne poprawiacze humoru, lektury, które relaksują czytelnika i pozwalają mu oderwać się od szarej codzienności. Czego i wam życzę. Zwłaszcza wraz z nadejściem listopadowych chłodów.

poniedziałek, 31 października 2011

"Kuchnia Franceski" - Peter Pezzelli


„Kuchnia Franceski” Petera Pezzeli okazała się idealną odskocznią od codziennych problemów i wciągającą, atmosferyczną powieścią. Główna bohaterka, Francesca Campanile, to przemiła wdowa, energiczna matka i babcia, której dorosłe dzieci opuściły już dom. Franceska boryka się więc z samotnością i nudą, bo nade wszystko brakuje jej zajęcia, świadomości, że jest komuś potrzebna. Niespodziewanie odpowiada więc na ogłoszenie Loretty, samotnej matki dwojga dzieci, która boryka się z brakiem czasu, długimi godzinami pracy i samotnością. Wkrótce obie kobiety przekonują się, że życie szykuje dla nich interesujące niespodzianki.

Ach, chyba zakochałam się w tej książce! Właśnie takiej lektury było mi trzeba - ciepłej historii o zwykłych ludziach i ich problemach, o domu, którego sercem jest kuchnia pełna smakowitych zapachów, i rodzinie, która jest w życiu najważniejsza. Sięgnęłam po nią zestresowana, zmęczona i zniechęcona wszystkim, a kiedy ją odłożyłam, poczułam się znacznie lepiej... Może sprawili to sympatyczni bohaterowie, może lekka i pełna dowcipu narracja, optymizm bijący z kart tej książki? Może wszystko to na raz?

„Kuchnia Franceski” to jeden z moich ulubionych rodzajów powieści, w których smak i zapach opisywanych potraw współtworzy atmosferę i klimat. Główna bohaterka to świetna kucharka, która najchętniej gotuje dla swojej rodziny, chętnie dzieląc się z innymi sekretami swojej kuchni i dobrymi radami. Franceska jest tak sympatyczna, że chciałabym ją zaadoptować, zwłaszcza gdyby znaczyło to, że mogłabym się delektować ugotowanymi przez nią smakołykami. Na szczęście na końcu książki są też przepisy, które czytelnik może sobie wypróbować samodzielnie. Sama też uwielbiam gotować (a także dobrze zjeść!) i serce prawdziwego, ciepłego domu zawsze znajdowało się dla mnie w jego kuchni. Dlatego książka, która w tak sympatyczny i przemiły sposób opowiada o tęsknocie za miłością, rodziną i wspólnym domem, musiała mi się spodobać. To prawda, jest to powieść z gatunku „lekkich, łatwych i przyjemnych”, ale na mnie zrobiła jak najlepsze wrażenie. „Kuchnia Franceski” nie jest sentymentalną i ckliwą opowiastką z happy-endem, ale optymistyczną historią, którą świetnie się czyta w pochmurny dzień. To powieść, która poprawia nastrój, wzrusza i wywołuje uśmiech na twarzy czytelnika. Świetne lekarstwo na jesienną chandrę. 

Polecam.

PS. Brawa dla wydawnictwa za piękną okładkę.

niedziela, 30 października 2011

Dzisiaj czytam... (11)

Witam wszystkich serdecznie i donoszę, że w poszukiwaniu lektury odprężającej i podnoszącej na duchu sięgnęłam po "Kuchnię Franceski" Petera Pezzelli. Jest to opowieść o ludzkiej życzliwości, przyjaźn, gotowaniu i i o tym, co tworzy prawdziwy dom. Czyta się na razie znakomicie. Dodatkowym atutem są przepisy, które mam ochotę natychmiast wypróbować. A co czytają w ten niedzielny dzionek inne mole książkowe? Czy po zmianie czasu postanowiliście dodatkową godzinę przeznaczyć na czytanie? Pozdrawiam spod kocyka.

poniedziałek, 24 października 2011

Słodko-gorzkie pożegnanie z pewną cukiernią... ("Cukiernia pod Amorem. Hryciowie"- Małgorzata Gutowska-Adamczyk)


Przeczytałam ostatni tom "Cukierni pod Amorem". Wczoraj wieczorem odłożyłam książkę i wciąż zbieram myśli. Niełatwo pisze się o książkach, z którymi zdążyło się zaprzyjaźnić, o postaciach, których rodzinne historie śledziło się od trzech tomów, o miasteczku, do którego chciałoby się pojechać na wakacje, gdyby tylko istniało naprawdę. Od pierwszego tomu seria "Cukiernia pod Amorem" oczarowała mnie swoim rozmachem, pięknie zarysowanym tłem, mnogością bohaterów i intrygująca historią. Z żalem kończyłam czytać tom pierwszy i drugi, bo wciąż jeszcze miałam ochotę na więcej, ale i też z nadzieją, bo przecież magiczny tom trzeci miał mi zapewnić kolejne godziny spędzone z Zajezierskimi, Cieślakami i Hryciami. Tom trzeci też odkładam na półkę z mieszanymi uczuciami.

Kto czytał moje pełne pochwały recenzje dwóch pierwszych tomów ten wie, że spodobały mi się w nich przede wszystkim świetnie sportretowane realia historyczne i porywające, skomplikowane losy bohaterów – zwykłych ludzi, którym przyszło żyć w czasach dziejowych zawieruch i zamieszek. Wszystkie te atrybuty tom trzeci również posiada. Akcja trzeciej części „Cukierni” rozpoczyna się w sierpniu 1939 roku, na kilka dni przed wybuchem drugiej wojny światowej. Znów w napięciu śledzimy losy bohaterów – w tym hrabiego Zajezierskiego i jego młodego spadkobiercy, Adama Toroszyna, jego matki – Grażyny vel Giny, a także rodziny Cieślaków – Pawła, nieślubnego syna hrabiego, jego żony i dzieci, przede wszystkim Celiny. Wielkie brawa dla autorki, której udało się powiązać wszystkie postaci w jedną wielką powikłaną i splecioną tkankę. To właśnie Celina jest w tym tomie postacią wiążącą wszystkie wątki. Czytelnik wreszcie poznaje tę skomplikowaną postać lepiej – warstwa po warstwie Celina daje się poznać jako babcia Igi, właścicielka tytułowej cukierni, ukochana Toroszyna, kobieta silna i odważna, osoba, dla której rodzina liczy się ponad wszystko.

Tło obyczajowe powieści po raz kolejny zostało przez autorkę naszkicowane bardzo realistycznie i chociaż druga wojna światowa nie jest dla mnie tak fascynująca jak wiek dziewiętnasty, to nakreślone przez autorkę szczegóły i detale historyczne stanowią bardzo istotny i ciekawy element książki. Powieść śledzi też losy bohaterów aż do czasów współczesnych, które opisywane są w drugim wątku, w zgrabny sposób spinając narrację w klamrę. Powraca w końcowym tomie „Cukierni pod Amorem” nieco zaniedbany poprzednio wątek pierścienia i perypetii sercowych ojca Igi, Waldemara. Moim zdaniem jest to jednak najsłabsza część książki, zupełnie nic nie wnosząca do reszty powieści – nie spodobała mi się Iga w roli zakochanej heroiny i denerwowało mnie jej zachowanie, a do tego historia romansu jej ojca też nie wydała mi się zbytnio przekonująca. Jeśli chodzi o historię pierścienia, to po intrygującym początku spodziewałam się jakichś rewelacji i odkryć, a dostałam zamiast tego kilka luźnych domysłów, z czego żaden nie był w żaden sposób ciekawy. Zupełnie jakby autorce zabrakło nagle pomysłu. Muszę też się przyznać, że powojenne losy Hryciów też nieco mnie rozczarowały. Po pierwsze ostatnie lata sagi autorka tylko lekko naszkicowała i nie rozbudowała żadnego z intrygujących wątków, które się w międzyczasie pojawiły, jak chociażby dzieje Hrycia, czy dalsze losy Adama. Zamiast potoczystej i spokojnej narracji, która mogłaby mnie wciągnąć bez reszty, dostałam szybką i pobieżną wyliczankę. Po drugie, rozczarowało mnie też samo zakończenie, które nie tylko nie wyjaśniło wszystkich wątków, ale i wydało mi się zbyt mgliste, zbyt urwane. Jeśli autorka chciała w ten sposób pokazać czytelnikowi, że życie trwa dalej i czasem niektórych rzeczy czytelnik może się tylko domyślać, to takie otwarte zakończenie niestety zupełnie nie pasuje moim zdaniem do całości sagi...

Nie tak łatwo mi ocenić tę książkę. „Cukiernia pod Amorem” to powieść o wielu warstwach – zupełnie jak ciasto francuskie, jak słynne gutowskie rożki wypiekane w Cukierni. Przede wszystkim fascynująca opowieść o pokoleniach zwykłych ludzi, których życiem rządzi los, historia i przypadek, o więzach rodzinnych i przyjacielskich, opowieść o wielkich uczuciach, namiętnościach i romansach, po prostu świetnie opowiedziana i poruszająca historia. To także powieść o historii naszego kraju, który przeszedł wiele i wiele musi się wciąż nauczyć. Wiem, że brzmi to nieco zbyt patetyczno-patriotycznie, ale historia Polski coraz bardziej mnie fascynuje. Mało mi wciąż powieści historycznych, zwłaszcza tych z okresu dziewiętnastego wieku, więc „Cukiernia pod Amorem” doskonale spełnia tu swoje zadanie.

Skąd to słodko-gorzkie pożegnanie w tytule? No cóż, zaczęłam po skończeniu powieści rozmyślać nad całą sagą i dochodzę do wniosku, że chociaż żadna z książek nie jest w moim odczuciu doskonała, to jednak seria „Cukiernia pod Amorem” bardzo mi się spodobała. Przymknę więc chyba oko na wady ostatniego tomu, bo dwa pierwsze czyta się po prostu rewelacyjnie. I w dodatku żal mi trochę zostawić Gutowo i jego mieszkańców. Po przeczytaniu trzech tomów tej sagi miałam wrażenie, że znam ich wszystkich bardzo dobrze, że stanowią część mojej własnej rodziny. Na pewno przeczytam całą sagę ponownie za jakiś czas, tym razem wszystkie trzy tomy po kolei, by ponownie spotkać się z bohaterami, przeżywać ich perypetie i jeszcze raz poczuć ten klimat, niepowtarzalny aromat dobrej opowieści, na zawsze przesiąknięty zapachem smakołyków z „Cukierni pod Amorem”.

niedziela, 23 października 2011

Dzisiaj czytam... (10)

Dziwna ta niedziela jakaś, zupełnie nie podobna do innych. Obudziłam się późno, zła, zmęczona i z katarem, nic dodać nic ująć, piękny początek dnia. Trochę humor poprawiły mi placki z jabłkami zjedzone na śniadanie, ale w perspektywie goście i być może wspólny obiad. Nie najciekawwsza perspektywa, kiedy człowiek czuje się jak pół człowieka. Na poprawienie humoru (i zdrowia oraz urody) czeka na mnie gorąca kąpiel, a do niej zabiorę „Cukiernię pod Amorem”, którą czytam od wczoraj. Świetna na poprawę nastroju, chociaż ciężkie czasy opisuje. Jak się zrobi za ciężko i za ponuro, będę szukać innych książek-poprawiaczy nastroju. Na kupce leżą i mrugają zachęcająco okładkami (między innymi) Lisa See, „Dreams of Joy”, kontynuacja „Dziewcząt z Szanghaju”, książka Diane Meier „Season of Second Chances” polecana kiedyś na angielskim blogu Cornflower Books, jakieś czytadło Susan Wiggs przytargane z biblioteki, Betty MacDonald „The Egg and I” (czyli, jeśli dobrze pamiętam, kultowa pozycja „Jajko i ja”, o której kiedyś gdzieś coś czytałam) a także Flavia de Luce (tom drugi), Chamberlain i stosy innych. Postanowiłam, że nie poddam się żadnym chandrom czy katarom. Książki zawsze pomogą. Hogwh.

A wy co czytacie w ten piękny, słoneczny chociaż zimny dzionek? Towarzyszy wam w lekturze kawa, herbata, kocyk, ciasto, radio (niepotrzebne skreślić)? Pozdrawiam ciepło.

sobota, 22 października 2011

Morderstwo przy wtórze stukotu kół pociągu, czyli Agatha Christie i "Murder on the Orient Express"

„Murder on the Orient Express” ("Morderstwo w Orient Expressie") Agathy Christie to jedna z najsłynniejszych jej powieści, która doczekała się kilku adaptacji filmowych i została też prerobiona na grę. Intrygujące postacie, egzotyczna lokalizacja i nieoczekiwane zakończenie tworzą nieprawdopodobną mieszankę, która czytelnika zadziwia, zaskakuje i zachwyca. Nie był to mój pierwszy raz z „Morderstwem w Orient Expresie”, książkę czytałam kilka razy wcześniej, ale ponieważ jest to jeden z najbardziej znanych kryminałów Christie, nie mogło go zabraknąć w moim małym maratonie-agathonie. Wydane w 1934 roku, u schyłku złotego okresu angielskiego kryminału, „Morderstwo” można śmiało uznać za wzór klasycznej powieści kryminalnej. Widmo wojny było jeszcze daleko i bohaterowie książek Christie odbywali dekadenckie podróże po Europie, nie troszcząc się o  Jak zwykle interesujące tło, ciekawe postacie, a do tego zakończenie, które można nazwać genialnym. Jednym słowem, cud, miód i orzeszki.

Akcja „Morderstwa” toczy się w intrygującym miejscu - wagonie słynnego Orient Expresu, luksusowego pociągu pasażerskiego, który od dziewiętnastego wieku kursował pomiędzy Paryżem a Stambułem. Podróżują nim głównie zamożni pasażerowie, na kilka dni zamieniając wygodne przedziały wagonu w dom na szynach. Jak zwykle w kryminałach Agathy Christie bohaterowie powieści to gromada ciekawych charakterów, zbieranina ludzi różnych narodowości i klas społecznych. Mamy więc rosyjską księżną, węgierksiego hrabiego, amerykańskiego bogacza, angielskiego oficera, a do tego Szwedkę, Niemkę, Włocha i kilka innych postaci. Na pasażerów Orient Expresu czeka luksus, komfort i... morderstwo! Ponieważ zbrodnia miała miejsce w zamkniętym wagonie, który w nocy utkwił w śnieżnych zaspach pomiędzy stacjami, podejrzani są wszyscy podróżni. Na szczęście jednym z pasażerów pociągu jest też pewien jajogłowy Belg - Herkules Poirot, który zgadza się pomóc w rozwikłaniu zagadki. Klasyczny schemat, to prawda, ale to właśnie zakończenie wyróżnia "Morderstwo w Orient Expressie" spośród setek innych kryminałów. Zakończenie niebanalne i zaskakujące czytelnika – zdecydowanie polecam kryminał wszystkim tym, którzy go jeszcze, z jakiegoś niewiadomego powodu, nie czytali. A Agathę Christie podziwiam za to, że potrafiła napisać ponad dziewięćdziesiąt kryminałów, które, chociaż oparte na tym samym schemacie, są za każdym razem nieco inne – przeczytałam ich ostatnio osiem, prawie jeden po drugim, i jeszcze mi się nie znudziły!

Przyznam się, że podróż Orient Expressem to moje marzenie - luksusowe wagony, przedziały, posiłki w wagonie restauracyjnym, piękne widoki za oknem zmieniające się wraz z przebytymi kilometrami – bardzo chętnie wybrałabym się w tę podróż. W dodatku uwielbiam pociągi, a już szczególnie takie luksusowe, w których pasażer czuje się po prostu rozpieszczony... Widzę siebie siedzącą w takiej salonce, czytającą książkę (kolejna Agatha Christie?) i pijącą kawę, lub w wagonie restauracyjnym konwersującą przy obiedzie z innymi podróżnymi... Na tej stronie możecie zobaczyć, jak wyglądają wagony sypialne w tym ekskluzywnym pociągu, a jeśli jesteście odważni, zobaczyć też ceny...

Jeśli chodzi o mnie, to robię przerwę od kryminałów Agathy Christie, bo czeka na mnie druga wojna światowa, pewna cukiernia i losy zaginionego pierścienia. Tak – niezawodna Mamunia wysłała mi trzecią część „Cukierni pod Amorem”, trzeba więc odłożyć inne książki i pożegnać się z sagą. Jutro dam wam znać, jak mi idzie. Życzę wszystkim przyjemnej soboty!

PS. Właśnie się doczytałam, że po pierwsze, akcja „Morderstwa” nie toczy się w „prawdziwym” Orient Expressie, tylko w pociągu o nazwie Simplon Orient Express, któy podróżował nieco inną trasą, a po drugie, że prawdziwy Orient Express (połączenie kolejowe pomiędzy Paryżem a Wiedniem) to nie to samo, co podany przeze mnie link do strony Venice Simplon Orient Express (VSOE). VSOE to specjalny pociąg z luksusowymi wagonami, które dodatkowo są różne od tych oryginalnych... Ech. Wygląda na to, że czasem warto wiedzieć mniej!