czwartek, 28 lutego 2013

Zaginiona dziewczyna (Gillian Flynn, "Gone Girl")

Ulubiony Anglik twierdzi, że przeczytałam zbyt wiele książek, a szczególnie kryminałów, bo często mój mózg po prostu pracuje na najwyższych obrotach i obmyśla scenariusze. Kiedy czytam thrillery, staram się przechytrzyć autora, wymyślić najbardziej niespodziewany zwrot akcji, zaskakujący obrót sytuacji. I często mam rację. Przyznaję, to czasem psuje mi czytanie, ale co zrobić – taki zadufany w sobie książkochłon jak ja nie odpuści sobie przecież przyjemności odkrycia zagadki przed końcem. W takim oto zadufanym nastroju sięgnęłam po zupełnie nieznany mi thriller amerykańskiej autorki, Gillian Flynn. Już dawno nie czytałam żadnych podobnych książek, miałam ochotę na nieco przaśnej, amerykańskiej papki. Muszę przy okazji wyjaśnić, że za amerykańskimi thrillerami nie przepadam. Tak, kiedyś bardzo podobały mi się książki Patricii Conrwell, Harlana Cobena, potem sięgnęłam po Linwooda Barclaya i Lee Childa (tak, wiem, że on nie jest Amerykaninem, ale jego bohater owszem!), ale ostatnio doszłam do wniosku, że nie mogą mnie już zaskoczyć. Sięgnęłam więc po książkę Gillian Flynn „Gone Girl” pełna uprzedzeń, gotowa, by ja przeczytać, wzruszyć ramionami i stwierdzić, że już gdzieś to czytałam. 

Początek mnie zaciekawił, choć nie był specjalnie odkrywczy. Żona Nicka Dunne, Amy, znika w dzień ich piątej rocznicy ślubu. Policja podejrzewa męża, mąż twierdzi, że jest niewinny, natomiast czytelnik zaczyna podejrzewać, że coś tu nie gra – zbyt wiele rzeczy zaczyna się nie zgadzać, pojawiają się też niepokojące niespodzianki. Póki co – bawiłam się nieźle, zwłaszcza, że autorka zaczęła nadawać wydarzeniom coraz szybsze tempo, zaskakując czytelnika co rusz jakimiś niespodziewanymi zwrotami akcji. Przyznaję, że to właśnie uśpiło moją czujność, zaczęłam zgadywać, kto tak naprawdę jest winien, co jeszcze może się wydarzyć. Do czasu. W pewnym momencie przewróciłam kolejną stronę i, przysięgam, o mało nie spadłam z krzesła. Co jak co, ale tego się nie spodziewałam. Okazało się, że autorce nie tylko udało się zagrać czytelnikowi na nosie, postawić wszystko na głowie, ale do tego zmienić zwykły thriller w coś znaczenie ciekawszego. Od tego momentu dzikie charkoty osłupienia towarzyszyły mi już do końca lektury „Gone Girl”...

Myślę, że w czasach, kiedy czytelnicy książek sensacyjnych są coraz bardziej wytrawnymi graczami, kiedy autorzy prześcigają się w serwowaniu skomplikowane fabuł, jak z rękawa sypiąc niespodziewanymi zakończeniami, czytelnikowi zaczyna brakować przede wszystkim oryginalności. Kiedyś w ten sam sposób zachwyciłam się powieściami Harlana Cobena. Do dziś pamiętam to fantastyczne napięcie towarzyszące mi lekturze jego powieści, kiedy w ostatnim momencie okazywało się, że pozornie wyjaśnione tajemnice okazywały się złudnymi pozorami, a prawda kryła się zupełnie gdzie indziej. Ciężko jest znaleźć coś świeżego, intrygującego i zaskakującego w książkach, które czasem powielają te same schematy, choć w różnych konfiguracjach i o różnym stopniu przerażenia. Dlatego „Gone Girl” tak bardzo mi się spodobała. Gillain Flynn udało się nie tylko wymyślić świetna historię, ale przede wszystkim stworzyć pokręconych i oryginalnych bohaterów! Postacie z tej książki są wielowarstwowe, skomplikowane, zdecydowanie zapadające w pamięć. Do tego autorce udało się świetnie ukazać ich charaktery, to, w jaki sposób pochodzenie, wychowanie i związki rodzinne miały wpływ na ich rozwój.

Gillian Flynn napisała książkę, która mimo iż z założenia jest rozrywkowym thrillerem, skłania do rozmyślań: fascynacja mediów ludzkimi tragediami, kreowanie własnego wizerunku, analiza małżeństwa i jego wielu odcieni – to tylko niektóre tematy poruszane przez Flynn w powieści „Gone Girl”. Ta książka to nie tylko niepokojący thriller, to także intrygująca powieść analizująca powikłane związki między ludźmi, starająca się odpowiedzieć na pytanie, jak wiele tak naprawdę wiemy o najbliższych nam osobach. 

Jeśli udało mi się was zachęcić do przeczytania tej książki, to bardzo się cieszę. Mam też dobrą wiadomość dla tych, którzy czekają na polskie wydanie – książkę Gillian Flynn wyda już w marcu wydawnictwo G+J pod tytułem „Zaginiona dziewczyna”. Mam nadzieję, że nie zrazi was koszmarna okładka - „Gone Girl” to książka, którą przeczytać zdecydowanie warto!

niedziela, 24 lutego 2013

Niedzielne czytanie (i marudzenie)

Muszę się wam, kochane Mole Książkowe, z czegoś zwierzyć. Otóż w tym tygodniu po raz pierwszy dokonałam rzeczy wydawałoby się niemożliwej - wybrałam z półek około piętnastu książek, które przeczytałam i nie miałam zamiaru do nich wracać i - uwaga!! - zaniosłam je do charity shopu... No dobrze, nie zaniosłam, tylko poprosiłam Ulubionego Anglika, żeby to za mnie zrobił. Całkiem rozsądne posunięcie, bo przecież gdybym poszła sama, to na pewno coś bym kupiła, bo przecież właśnie zrobiłam miejsce na nowe książki, prawda...? Cóż, nie wyjaśniłam wam tylko, że przyczyną tak radykalnej decyzji był stos książek, który niepostrzeżenie zaczął pokrywać stół w kuchni... Wtedy to właśnie zdecydowałam się coś zrobić, bo jednak chciałabym bym przy tym stole jeść posiłki... 

Jestem w pełni świadoma tego, że są wśród nas osoby, które od dawna już wymieniają się książkami, oddają je do bibliotek, potrafią się rozstać z niektórymi tytułami, zadecydować, co warto jest mieć, a co było tylko przygodą na jeden raz. Ja jednak wciąż należę do czytelników z gatunku gromadzących, więc rozstawanie się z przeczytanymi lekturami nadal jest dla mnie czymś zupełnie nowym. Ma to wiele wspólnego z tym, że ja bardzo lubię wracać do przeczytanych książek. Fakt, robię to zdecydowanie rzadziej niż kiedyś, ale są takie chwile, że chce się czytać tylko znane, ulubione i znane pozycje... Dochodzę do wniosku, że częstsze powtórki były spowodowane tym, że kiedyś, w zamierzchłych czasach, po prostu nie miałam tylu czekających na czytanie książek. (Tak wiem, niemożliwe, niech mnie ktoś uszczypnie!) Jak jest teraz, sami wiecie, jeśli od czasu do czasu zaglądacie na mój blog - stosy książek piętrzą się i zalegają, a biedny książkochłon tylko się ślini, zamiast czytać. (Mała dygresja - jeśli oglądaliście kiedyś "Władcę Pierścieni" to na pewno pamiętacie Golluma i jego "my precioussssss" - dokładnie tak się czuję patrząc na moje półki książek, gładząc miłośnie okładki i drżącymi rękami otwierając dziewicze strony książek... Jednym słowem pełna perwersja.) Nadchodzi jednak czas zmian! Zmian niezbyt radykalnych, to prawda, ale niemniej ważnych. Postanowiłam bowiem przeszukać moje półki, znaleźć kupione kiedyś książki, co do których nigdy nie byłam pewna (tak, tak, zdarzają mi się też i takie zakupy, przeważnie w charity shopach, książki, które błysną okładką, wskoczą do torby, a dopiero w domu pokażą swoje prawdziwe oblicze...), przeczytać je i potem bez bólu się z nimi rozstać. 

Zanim jednak ten radykalny plan uda mi się zrealizować sporo czasu pewnie upłynie, bo przecież wciąż ważniejsze pozycje czekają cierpliwie na swoją kolejkę. Wszak - ach! - nie zawsze jest się na urlopie... ! Przyznaję, że mijający tydzień był dla mnie wyjątkowo łaskawy. Udało mi się przeczytać sporo, bo aż cztery książki - cóż, jednak urlop (nawet urlop połączony z denerwującym katarem) sprzyja czytaniu! I chociaż mam wolne jeszcze dziś i jutro, to już tak jakoś żal mi tego błogiego wolnego czasu... Ech. Z ciężkich westchnieniem żegnam się z wami i zabieram się za czytanie "Gone Girl" Gillian Flynn. Jest to pierwszy thriller od dłuższego czasu i jak na razie wygląda całkiem, całkiem. Życzę wam wszystkim przyjemnej, czytelniczej niedzieli i zapraszam do dzielenia się swoimi lekturami!

sobota, 23 lutego 2013

Kazuo Ishiguro - "Never let Me Go" ("Nie opuszczaj mnie")

Kiedy zabierałam się za czytanie „Never Let Me Go” (polski tytuł to „Nie opuszczaj mnie”) Kazuo Ishiguro, niewiele wiedziałam o samym autorze. Pamiętałam, że jest Brytyjczykiem japońskiego pochodzenia, że dwukrotnie został wyróżniony jako jeden z obiecujących autorów przez magazyn Granta i że za jedną ze swoich powieści („Okruchy dnia”) otrzymał Bookera. Specjalnie nie szukałam żadnych informacji o książce, żeby do jej czytania podejść bez żadnych oczekiwań. 

Teraz siedzę i zastanawiam się, w jaki sposób zebrać w sensowną całość to, co o „Never Let Me Go” chciałabym powiedzieć, jak przekazać to, co czułam pożerając kolejne strony i jak mogę podzielić się z wami moimi wrażeniami, a jednocześnie nie zdradzić zbyt wiele, by zostawić wam przyjemność odkrywania książki Ishiguro samodzielnie. Myślę, że często zapominamy, że czytanie bez uprzedniego przygotowania, bez głębszej wiedzy o tym, o czym książka jest, czytanie niemal „na ślepo”, bez uprzedniego przygotowania gruntu, bez czytania recenzji, opisów, spostrzeżeń innych czytelników – takie czytanie wywołuje w nas prawdziwe emocje.

Kiedyś, Młoda Pisarka pisząc na swoim blogu o „Korektach” Franzena, wspomniała, że ta książka dała jej „poczucie "obcowania z literaturą" czyli czegoś więcej niż "czytanie książki"”. Tak właśnie czuję się teraz, po przeczytaniu „Never Let Me Go”. Okazuje się, że czasem pozornie nieskomplikowane historie, opisane w prosty sposób mogą wywrzeć na nas największe wrażenie, i na tym chyba polega prawdziwy kunszt pisarski. 

Powieść Kazuo Ishiguro toczy się w dystopijnej rzeczywistości ukrytej pod płaszczem pozornej normalności. Trzydziestoletnia Kathy zaczyna swoją nieco chaotyczną opowieść stojąc na ważnym, życiowym zakręcie. W swoich wspomnieniach przywołuje obraz idyllicznego dzieciństwa spędzonego w szkole Hailsham, pod czujnym okiem opiekunów, a także swojej przyjaźni z dwojgiem innych studentów, Ruth i Tommym. To od czytelnika zależy ile prawdy uda mu się odczytać z pojawiających się od czasu do czasu niedomówień, wtrącanych mimochodem wzmianek, które po jakimś czasie stają się coraz bardziej realne. Obraz, który powoli układa sobie w głowie czytelnik, staje się coraz bardziej niepokojący, portret pozornie idyllicznego dzieciństwa kaleczą mroczne niuanse i niedopowiedzenia. Prawdy o Hailsham i uczniach dowiadujemy się więc stopniowo, ale mimo to zetknięcie z prawdziwą rzeczywistością okazuje się solidnym wstrząsem. 

W powieści Ishiguro najbardziej poruszyła mnie postawa jej bohaterów. Tak naprawdę, chociaż narratorką powieści jest przecież Kathy, uczniowie Hailsham funkcjonują w niej jako podmiot zbiorowy, ubezwłasnowolniony, a jednak żyjący w stanie szczęśliwej nieświadomości. Nawet ich indywidualność, kreatywność i oryginalność celebrowana przez opiekunów staje się w szerszym kontekście tylko fasadą. Próby ukazania im prawdy są bezcelowe, bo chociaż każde z nich w inny sposób radzi sobie z tym ciężarem, to tak naprawdę żadne z nich nie buntuje się przeciw istniejącemu porządkowi. Dlatego też chłodna, kliniczna narracja wywarła na mnie niepokojące wrażenie – Kathy rozliczając się z przeszłością nie kwestionuje jej, nie stara się buntować, czy jej się sprzeciwić. W jakiś sposób jej bierna, niemal obojętna postawa jest jeszcze bardziej porażająca.

Czym jeszcze jest książka Ishiguro? Na pewno nie jest tylko powieścią dystopijną, ale także opowieścią o dorastaniu, wchodzeniu w życie, do którego właściwie nie jesteśmy przygotowani, a trochę też książką o miłości. Autor niespodziewanie stawia też pytania, których czytelnik początkowo się nie spodziewa: pytania o lęk przed nieznanym, czy o to, co nas czyni ludźmi. Pisząc tę notkę mam świadomość, że nie tylko nie uda mi się zasygnalizować wszystkich ważnych motywów, ale że wręcz nie powinnam tego robić. „Never Let Me Go” Kazuo Ishiguro jest bowiem książką, nad którą po prostu trzeba się zatrzymać dłużej, dokładnie i w skupieniu ją przemyśleć. To jest literatura, po którą powinno się sięgnąć bez żadnych oczekiwań, czy wyobrażeń, ale wierzcie mi, zdecydowanie warto ją przeczytać.

piątek, 22 lutego 2013

Vintage chick lit (Eva Rice - "The Misinterpretation of Tara Jupp")

Od kiedy prowadzę bloga chyba nieco uważniej czytam – a przynajmniej tak mi się wydaje... W każdym razie mam jakieś zaplecze, notatki, do których mogę zajrzeć, by przypomnieć sobie, o czym dana książka była... Tak sobie myślę, że niektóre powieści przeczytane w erze przedblogowej powinnam chyba przeczytać jeszcze raz. Trochę mi żal tych książek, które mimo moich chęci nie zapadły mi w pamięć. Tak niestety stało się z „The Lost Art of Keeping Secrets” („Utracona sztuka dochowywania tajemnic”) Evy Rice. Pamiętam tylko, że książka opowiadała o młodej dziewczynie Penelope, która marzy o miłości i lepszym życiu w latach pięćdziesiątych XX wieku. Zostało mi po niej pamięci miłe uczucie ciepłej i zabawnej lektury. Kiedy więc kilka lat temu dowiedziałam się, że autorka ma wydać nową powieść, bezzwłocznie postanowiłam ją zdobyć. Okazało się, że przyszło mi na nią czekać dobrych kilka lat – coś się widać zmieniło w planach wydawniczych i ostatecznie nowa powieść Evy Rice została wydana dopiero w tym roku, pod tytułem „The Misinterpretation of Tara Jupp”.
Uff. Ten przydługi wstęp był konieczny do tego, by zrozumieć, jak wiele obiecywałam sobie po tej książce – już kiedyś w ten sposób zepsułam sobie lekturę innej powieści, „Dziedzictwo” Katherine Webb, bo czekałam i czekałam na jej wydanie, napięcie rosło i całkiem dobra książka nie zrobiła na mnie aż takiego wrażenia, jakiego po niej oczekiwałam. Na szczęście tym razem warto było czekać.

„The Misinterpretation of Tara Jupp” to wytworny vintage chick lit – historia o pierwszej miłości i wchodzeniu w dorosłe życie w klimatach swingujących lat sześćdziesiątych. Tara Jupp wraz z siedmiorgiem rodzeństwa i owdowiałym ojcem - pastorem mieszka w małej wiosce Trellanack w Kornwalii. Dziewczyna dorasta w cieniu swojej starszej siostry, Lucy, rodzinnej piękności, pewnej siebie pożeraczki męskich serc. Jednak to właśnie Tara ma szansę zostać gwiazdą – menadżer wytwórni płytowej proponuje jej wyjazd do Londynu i nagranie płyty. Londyn w latach sześćdziesiątych pełen jest młodych, zdolnych gwiazd i gwiazdeczek, próbujących się przebić artystów, znanych nazwisk, słynnych miejsc, w których należy bywać, przyjęć, na których trzeba się pokazać, ludzi, których powinno się znać. Dla Tary Londyn to świat pełen blichtru, pożyczanych sukien, całonocnych imprez, pierwszych zauroczeń i nowych doświadczeń – miejsce, w którym można odnaleźć swoją prawdziwą twarz, lub stworzyć się całkiem od nowa. 

Pomimo iż narratorką książki jest Tara, jej siostra Lucy jest równoprawną bohaterką tej powieści. Bez Lucy, historii jej zerwanej przyjaźni z Matildą, mieszkanką pobliskiej rezydencji Trellanack i historii jej małżeństwa, powieść Evy Rice byłaby o wiele uboższa. Tak naprawdę to właśnie postać starszej siostry jest znacznie ciekawsza i bardziej złożona. Lucy, którą pasjonują stare domy i wiejskie rezydencje, wraz z siostrą udaje się do Londynu, by tam pomóc w katalogowaniu zawartości pewnego wiktoriańskiego domu, który ma zostać niebawem zburzony. „The Misinterpretation of Tara Jupp” nie jest tylko książką o pierwszej miłości i sławie. To książka o przyjaźni, rodzinnych więzach, różnych obliczach miłości i miłosnych zawodach. Przyjaźń pomiędzy Tarą, Lucy i Matildą jest ważnym wątkiem tej powieści, podobnie jak relacje między siostrami.
Euston Arch - zburzone w latach sześćdziesiątych dawne wejście do stacji Euston. Zdjęcie pochodzi z tej strony
Całkiem niespodziewanie „The Misinterpretation of Tara Jupp” to także powieść o nadchodzeniu nowej epoki, która bezlitośnie gna do przodu, tratując wszystko na swojej drodze. Lata sześćdziesiąte to czas wielkich zmian, nie tylko kulturalnych. To czas, kiedy w Londynie likwidowano dzielnicę East End, zburzono Euston Arch, oryginalną część stacji kolejowej Euston, wyburzano też stare, zabytkowe domy, by stworzyć miejsce dla nowoczesnego Londynu i jego mieszkańców. Powieść Evy Rice przesycona jest obrazami mini spódniczek, pierwszych koncertów The Rolling Stones (trochę czasu zajęło mi domyślenie się, kim był Brian Jones!), zamroczonych dymem papierosowym i alkoholem przyjęć i beztroskiej zabawy. Autorce świetnie udało się też przywołać atmosferę swingujących lat sześćdziesiątych i skontrastować ją z zastygłymi w przeszłości obrazami wiejskich domostw na dalekiej prowincji. Urzekła mnie w tej powieści przede wszystkim łatwość z jaką autorka potrafiła przenieść mnie w czasie i stworzyć wrażenie, że wraz z bohaterami powieści uczestniczę w ich życiu. 

Mam właściwie tylko jedno zastrzeżenie do tej książki – myślę, że jest nieco zbyt długa. Pierwsza część opowiadająca o dzieciństwie sióstr w Trellanack ciągnie się zbyt długo, a niektóre wątki, w tym ten dotyczący fascynacji Tary końmi, można by moim zdaniem spokojnie pominąć. Jednak po przydługim początku tempo zdecydowanie się zmienia i druga część, ta londyńska, jest zdecydowanie szybsza. Pomimo tego książka ujęła mnie lekkim stylem autorki, uroczą, choć może nieco naiwną historią, a przede wszystkim świetnie sportretowanym szykownym stylem lat sześćdziesiątych. Polecam wam „The Misinterpretation of Tara Jupp” Evy Rice - jako stylowy i wciągający chick lit sprawdza się doskonale.

środa, 20 lutego 2013

Gervase Phinn - "The Other Side of the Dales"

Po zaganianym tygodniu w pracy miło jest odpocząć i dla odmiany poczytać książkę spokojną i niespieszną, a jednocześnie lekką i zabawną. Mój wybór padł na „The Other Side of the Dale” Gervase Phinna i już teraz cieszę się, że czekają mnie także inne książki tego sympatycznego autora. Gervase Phinn najpierw pracował przez czternaście lat jako nauczyciel, a potem podjął pracę w inspektoracie szkolnym w hrabstwie Yorkshire. „The Other Side of the Dales” to pierwszy tom jego poczytnej autobiograficznej serii opartej na doświadczeniach z okresu pracy jako szkolny inspektor i doradca zawodowy. Gervase Phinn jest nazywany „szkolnym Jamesem Herriotem” i nie sposób uciec temu porównaniu. Kiedyś już pisałam o tym, że uwielbiam książki Jamesa Herriota o pracy weterynarza w angielskim hrabstwie Yorkshire. Książka Phinna wywarła na mnie równie pozytywne wrażenie – ciepła, pełna anegdot i interesujących charakterów – to opowieść, która poprawia humor, a jednocześnie wyzwala nostalgiczne wspomnienia ze szkolnych lat. 

„The Other Side of the Dales” opowiada o pierwszym roku spędzonym na wizytowaniu szkół, poznawaniu nowych kolegów, a także na nieśmiałych próbach nawiązania znajomości z Christine Bentley, dyrektorką szkoły Winnery Nook. Pojawiają się w książce wyraziste postacie drugoplanowe, jak chociażby sprzątaczka Connie, czy Sidney i Harold, koledzy-inspektorzy, czy pani Savage, potwór w spódnicy, przed którym drżą wszyscy pracownicy placówki. Gervase Phinn, jest bardzo sympatycznym narratorem, który na swoje doświadczenia potrafi patrzeć z dystansem. Potrafi też pisać zabawnie, szczególnie jeśli temat dotyczy jego ulubionego tematu: szkół, a zwłaszcza dzieci. To właśnie uczniowie z wizytowanych szkół są w tej książce są bardzo trafnymi obserwatorami, zabawnymi komentatorami, a ich dialogi z Gervasem, szczere do bólu, czasem obnażające niewiedzę inspektora (jak można nie znać się na rasach owiec?!), są chyba najzabawniejszymi fragmentami tej książki. I chociaż pojawiają się tez momenty, w których autorowi pióro nieco oklapło, to całość czyta się bardzo dobrze. Jedyne, co może sprawić czytelnikowi trudność, to fragmenty dialogów, w których Phinn posługuje się gwarą, ale myślę, że jeśli przeczyta się je na głos, można je lepiej zrozumieć.

Zdjęcie pochodzi ze strony autora
W przypadku książki opartej na wspomnieniach zawsze zastanawiam się, na ile szczery jest autor w ukazywaniu swoich doświadczeń – myślę, że Gervase Phinn chciał przede wszystkim skoncentrować się na doświadczeniach pozytywnych. W jego wspomnieniach praca inspektora pełna jest niespodzianek, ale zawsze przynosi olbrzymią satysfakcję. Czytelnik może tylko podziwiać inwencję i zapał nauczycieli malutkich wiejskich szkółek, którzy zapałem dbali o wychowanie i edukację małych podopiecznych. Nie ma w tej książce właściwie żadnych smutków, żadnych niepowodzeń, nieprzyjemności. Z jednej strony – rozumiem, że książka według założenia autora miała być zbiorem wesołych anegdot, ale myślę, że dla kontrastu, przydałoby się też trochę mniej zabawnych wspomnień.

Jak już wspomniałam, czytając „The Other Side of the Dales” nie sposób uniknąć porównań z Jamesem Herriotem. Kolejnym motywem łączącym te książki jest wyraźna fascynacja autora pięknem przyrody hrabstwa Yorkshire. Phinn zachwyca się mijanymi w czasie swych podróży krajobrazami, na pozór niegościnnymi i odludnymi, ale pełnymi ukrytego piękna. Lecz chociaż mieszkańcy Yorkshire zawsze są wobec niego serdeczni, dla miejscowych wciąż pozostaje „obcym". Mam nadzieję, że w kolejnych częściach cyklu sympatyczny narrator  wreszcie zostanie uznany za człowieka "swojego"...

Polecam „The Other Side of the Dales” wszystkim miłośnikom cyklu Herriota, wielbicielom Yorkshire i nauczycielom. Sama pozostaję pod wpływem Yorkshire - właśnie kończę lekturę bardzo podobnej książki - „Teacher, Teacher!!” Jacka Sheffielda. Mam zamiar zabrać się też za wspomnienia wiejskiego policjanta opisane w książce „Now Then Lad” , której autorem jest Mike Pannett. A może polecicie mi jakieś inne, podobne książki?

poniedziałek, 18 lutego 2013

Zdrada niejedno ma imię... ("Opowieść niewiernej" - Magdalena Witkiewicz)

Po ostatnich emocjonujących wikingowych lekturach postanowiłam przeczytać coś całkowicie innego, jakąś książkę zupełnie w innym stylu i o odmiennej tematyce. Dlatego więc cały zeszły wtorek spędziłam na czytaniu w środkach transportu publicznego powieści Magdaleny Witkiewicz „Opowieść niewiernej”. Sama nie wiem jak to się stało, zwykle książki aż tak na mnie tak nie działają, ale akurat ta spowodowała, że nie tylko popadłam w stan ciężkiego emocjonalnego rozedrgania, ale i jakoś tak strasznie ją przeżyłam. „Opowieść niewiernej” jak drzazga wprost wbiła mi się pod paznokieć.

Tytuł podpowiada, czego się można spodziewać po treści - zdrada to temat bardzo często wykorzystywany w literaturze, czasem nawet nadużywany. Zwykle schemat zakłada, że zdradzona strona albo mści się na niewiernej żonie/mężu, albo odbudowuje swoje życie od nowa, zazwyczaj je zmieniając na lepsze. Nie oczekujcie jednak tego po książce Magdaleny Witkiewicz. Autorka proponuje bowiem zupełnie inne spojrzenie na zdradę. Stawia też przed czytelnikiem niewygodne pytania - co sprawia, że zdradzamy? Czy do szczęścia może nam wystarczyć tylko czyjaś obecność, czy potrzebna jest miłość? Co powoduje, że czasem pozostajemy w związku, mimo iż nie jesteśmy w nim szczęśliwi?

Główną bohaterką i narratorką „Opowieści niewiernej”, a zarazem tytułową „niewierną” jest Ewa, żona Maćka. Czytelnik poznaje ją jako kobietę pełną kompleksów, nieszczęśliwą i bez nadziei na przyszłość. Jej małżeństwo z Maćkiem jest właściwie tylko formalnością, nie ma w nim właściwie niczego, na czym można by zbudować przyszłość. Romans staje się szansą Ewy na przetrwanie, zmienia ją w wbrew pozorom na lepsze. Jej powolną przemianę, wychodzenie z małżeńskiego „kokonu”, przedstawiła Magdalena Witkiewicz w sposób bardzo wiarygodny, dostarczając mi przy tym wielu wzruszeń i wspomnianych już uczuciowych rozedrgań. Okazuje się, że niewiernej kochance też można kibicować, można z niej uczynić postać pozytywną, można dzięki niej spojrzeć na zdradę zupełnie z innej perspektywy. Autorka także postać męża odmalowała mocną kreską, czyniąc z niego postać antypatyczną, a także chyba nieco smutną. Największą wadą Maćka jest to, że nie zdaje sobie sprawy ze swoich wad. Przecież na pozór to mąż wymarzony - ciężko pracuje, nie pije, nie wydaje pieniędzy na głupoty, zajmuje się budową ukochanego domu... A jednak Ewa przy nim więdnie, usycha bez miłości, bez przyjaźni, bez zrozumienia, czyli tego, co może jej dać ktoś inny... Wtedy w jej życiu pojawia się nie jeden, a dwóch mężczyzn... Muszę przyznać, że akurat te postacie nie spodobały mi się aż tak bardzo. Zwłaszcza Michał, przyjaciel-satelita, wierny rycerz, który swojej ukochanej gotowy jest wszystko wybaczyć, wydał mi się nieco nieżyciowy.

Ale dosyć o postaciach, bo od nich ważniejsze w tej powieści jest podłoże psychologiczne. „Opowieść niewiernej” to książka-spowiedź. To też próba odpowiedzi na pytanie, które zadaje sobie Ewa, i które będzie sobie też zadawał czytelnik tej książki - dlaczego zdradziła? Powieść jest dekonstrukcją małżeństwa, dekonstrukcją przeprowadzoną momentami z niemal kliniczną obojętnością. Bohaterka krok po kroku ukazuje nam powolną śmierć związku, który od początku skazany był na porażkę. Małżeństwo Ewy i Maćka to studium związku nieudanego, pozbawionego głównych, niezbędnych do rozwoju składników, studium związku toksycznego. To historia, która wciąga, zmusza do przemyśleń, rani czytelnika bezwzględnym ukazaniem rozpadu nie tylko miłości, ale też utraty poczucia własnej godności. Otwiera oczy na to, że związek bez przemocy fizycznej też może ranić, upośledzać emocjonalnie, pozostawiając ślady równie bolesne.

Myślę, że każdy z nas będzie interpretował tę książkę inaczej. Jedni zdradę Ewy będą odbierać jako winę nie do wybaczenia, grzech przeciw sakramentowi małżeństwa, inni powiedzą, że zamiast zdradzać męża, bohaterka powinna od niego po prostu odejść, jeszcze inni będą może myśleć, że obie strony powinny się postarać, by coś z tego związku uratować. Według mnie, zdrada stała się dla Ewy pewnego rodzaju katharsis. Pomogła jej otrząsnąć się z marazmu, w jakim utknęła, odbudować poczucie własnej wartości, znaleźć siłę, by po jakimś czasie coś w swoim życiu zmienić. Czy oznacza to, że jej niewierność należy usprawiedliwiać? Zapewne nie, ale myślę, że można ja lepiej zrozumieć... 
 
Mam jeszcze jedno spostrzeżenie, a dotyczy ono zakończenia. Wydaje mi się, że gdyby powieść zakończyła się jeden rozdział wcześniej, mocnym cięciem, wydźwięk jej byłby zupełnie inny, ostrzejszy, bardziej zdecydowany. Czy jednak książka spodobałaby mi się równie bardzo? Przy takim zakończeniu skończyłabym pewnie czytanie jeszcze bardziej roztrzęsiona, być może i rozżalona tym, że Ewa nie ostała od losu drugiej szansy na to, by sobie jakoś ułożyć życie. Coś jednak w tym jest, że potrzeba poukładania naszego życia, zamknięcia wszystkich wątków, wymierzenia sprawiedliwości, jest tak silna, że szczęśliwe zakończenie jest czasem do życia po prostu niezbędne.

Polecam „Opowieść niewiernej” nie tylko kobietom, ale i mężczyznom, jako bardzo dobrą psychologiczną powieść, która zmusza czytelnika do zadawania pytań, do refleksji, do przemyśleń. Magdalena Witkowska napisała powieść, która pozostaje w pamięci na długo po jej przeczytaniu, a to chyba jest najważniejsze, prawda?

niedziela, 17 lutego 2013

Niedzielne czytanie (4)

Niedziela jakoś tak rozpłynęła się w niebycie, przespacerowana i lekko zziębnięta. Spacer po Fitzrovii i Bloomsbury zakończył się nieodzowną wizytą w księgarni (no dobrze, księgarniach)... A czego innego można się po mnie spodziewać! Jedna z książek należy do Ulubionego Anglika, na pewno zgadniecie, która. 
Najlepsze w dzisiejszej niedzieli jest to, że nastąpią po niej kolejne wolne dni, które zamierzam spędzić na ulubionym zajęciu – zgadnijcie jakim! Tak! Będę pochłaniać książki, delektować się nimi, przerzucać strony, uśmiechać się pod nosem, przeżywać i emocjonować się losami bohaterów czytanych powieści, chłonąć atmosferę, po prostu będę czytać. Mam jakiś plan, niezbyt ambitny, ale mam nadzieję, że uda mi się go zrealizować. Najpierw – dokończę rozpoczętą wczoraj książkę Gervase Phinna, „The Other Side of the Dale”, opowieść o inspektorze szkolnym, który wizytuje placówki oświaty położone w malowniczych i odległych zakątkach hrabstwa Yorkshire. Bo jest to książka lekka, wesoła i dowcipna. Potem – przeczytam jedną z dwudziestu wybranych na ten rok lektur – wszak jesteśmy już w połowie lutego, a za mną dopiero jedna książka! Dalej – zarzucę sieć i wybiorę z półki jakąś książkę, którą przyniosłam z biblioteki. A na koniec – przeczytam coś, co niedawno kupiłam, pokazałam na blogu i jeszcze nie ruszyłam. Ha! A do tego być może uda mi się napisać kilka notek. Jeśli tylko będę miała na to ochotę. Następny tydzień bowiem zamierzam poświęcić czytaniu hedonistycznemu! Czego i wam z całego serca życzę.


wtorek, 12 lutego 2013

Wilczyca z Ynge (Elżbieta Cherezińska, "Ja jestem Halderd")

Ach, wpadłam w sidła skandynawskich sag, opowieści, które powinny być czytane na głos, przy wtórze pachnących żywicą polan trzaskających w kominku. Zaraz po rozstaniu z Sigrun zatęskniłam za Północna Drogą i sięgnęłam po drugą część cyklu, zatytułowaną „Ja jestem Halderd”. Znów zachwyciłam się opowieścią, wraz z bohaterką przeżyłam wszystkie jej rozczarowania, zdrady i cierpienia, przeżyłam też chwile zachwytu i radości. Znów nie mogłam się od książki oderwać. I znowu Elżbieta Cherezińska pokazała mi zupełnie inna twarz. „Ja jestem Halderd” różni się bowiem od „Sagi Sigrun” jak dzień i noc, ogień i woda. Bo i historia inna, język inny, a co do bohaterek... Halderd, wilczyca z Ynge, matka, żona, kochanka, władczyni, stuprocentowa kobieta – w porównaniu z nią słodka Sigrun może wydać się czasem po prostu mdła.

Halderd poznajemy właściwie już w części pierwszej sagi, jako nieco wyniosłą, zimną i nieprzystępną żonę Helgiego, matkę sześciu synów, potem wdowę i panią włości, która oddaje swoich synów na wychowanie Reginowi i Sigrun. Myli się jednak ten, kto myśli, że udało mu się poznać naprawdę tę kobietę – szybko okazuje się, że to, co o niej już wiemy to dopiero wierzchołek góry lodowej... Bo Halderd to kobieta-tajemnica, całkowicie różna od słodkiej i otwartej Sigrud. Żeby poznać prawdziwą naturę Halderd, musimy poznać jej życie, jej marzenia, pragnienia i cele. Elżbieta Cherezińska opowiada więc o beztroskim dzieciństwie, które przerwał postępek jej brata Olafa – postępek, za który musiała zapłacić cała rodzina. Zapłacić dosłownie – złotem i srebrem, utratą dworu w Ase i biedą, ale i zapłacić życiem Halderd, która by pomóc rodzicom i uciec od ubóstwa, wychodzi za mąż za jednego z panów Północy. Ale nie jej przeznaczony jest Regin i miłość, dla niej los szykuje Helgiego, męża-prostaka, nieudane małżeństwo, wieczne porody i życie pozbawione złudzeń. Ale nie wszystko jest dla Halderd stracone – los bowiem daje jej w prezencie wielką miłość, pragnienie i cel w życiu. Cel, któremu ambitna i silna kobieta podporządkuje całe życie – życie swoje i swoich bliskich.

Po raz kolejny zachwyciły mnie stworzone przez Cherezińską postacie – po raz kolejny, silne są w tej powieści przede wszystkim kobiety, nie tylko główna bohaterka, ale i jej towarzyszka i powierniczka, Szczura, volva Urd, Busla... To kobiety prowadzą mężczyzn, sterują nimi, to do nich należy prawdziwa władza, to one są stworzone do tego, by przewidzieć przyszłość, odczytać jej znaczenie z wróżb i run, by do niej doprowadzić. To one odważają się na głos wypowiadać swoje pragnienia.

Trudno jest uniknąć porównań pomiędzy dwoma pierwszymi częściami Północnej Drogi. Pozornie opowiadają one podobną historię – małżeństwo, kobiecy świat złożony z wychowania dzieci, dbania o dom, oczekiwania na powroty mężczyzn, życie spędzone na czekaniu. W tle – to same historyczne wydarzenia, ostatnie lata pogańskiej Norwegii, walki o władzę, nadejście chrześcijaństwa. W centrum opowieści - dwie kobiety, których losy, mimo stycznych punktów, potoczyły się zupełnie odmiennie. W przeciwieństwie do urodzonej w czepku Sigrud, której wszystko się wiedzie i darzy, życie Halderd to droga pełna wyrzeczeń i walki o swoje. Ale też nowa bohaterka Cherezińskiej jest ulepiona z zupełniej innej gliny – twarda, niezależna i po męsku zdecydowana, a jednocześnie ukrywająca pod maską swoją prawdziwą, namiętną naturę. Halderd jest jak wilczyca, którą przyjmuje jako swój znak – urodzona przywódczyni, pełna dostojeństwa, gorąca kochanka, matka, która dla swego potomstwa potrafi poruszyć niebo i ziemię, niestrudzona w dążeniu do celu. Fantastycznie udało się autorce ukazać prawdziwą naturę Halderd, na co dzień ukrytą pod maską opanowania, tak naprawdę kipiącą życiem i witalnością. Swoją ukrytą twarz pokazuje jednak rzadko – wydobywa ją na wierzch miłość, uniesienie i muzyka, która często jest jedynym sposobem na wyrażenie tego, co przeżywa.

W „Ja jestem Halderd” historia stoi na pierwszym planie, bo Halderd jest wytrawnym graczem, który w walce o przyszłość swoją, swojego ukochanego i swojego potomstwa stawia wszystko na jedną szalę. Dzięki niej, a raczej przez nią, dowiadujemy się znacznie więcej o tym, co dzieje się za granicami kobiecego świata na dworze Ynge. Pojawia się jednak to, co tak mnie urzekło w „Sadze Sigurn” - niesamowicie plastyczne opisy codziennego życia, zwyczajów. Nie ma w tej książce lukru, jest za to gorzki smak piołunu, twarde słowa, przekleństwa, gorycz. Ale jest i miłość – starannie ukryta przed oczami innych, miłość zakazana, przez to chyba jeszcze bardziej pożądana.

Podziwiam też w jaki wspaniały sposób splata autorka ze sobą ścieżki, którymi podążają bohaterowie jej sagi, jak ukazuje dwie strony tej samej historii, opowiedziane na różne głosy, jak pewne fragmenty nakładają się na siebie (wróżba Urd to majstersztyk!), stają się bardziej zrozumiałe, jak powoli okazuje się, że wszystkie opowieści są ze sobą połączone. Zastanawiam się, czym jeszcze zaskoczy mnie Elżbieta Cherezińska. Mam nadzieję, że szykuje dla nas jeszcze kilka niespodzianek.

Bardzo mnie ciągnie, żeby już teraz zabrać się za czytanie kolejnej części sagi, „Pasji według Einara”. Nie chcę pozostawiać bohaterów, do których zdążyłam się przywiązać, nie chcę odrywać się od wyśmienitej do tej pory lektury. Z drugiej strony myślę, że chwila oddechu dobrze by mi zrobiła. Nie chcę bowiem znudzić się tą opowieścią, chcę ją smakować powoli, zastanawiać się nad nią, zostawić sobie trochę na potem, żeby ta powieść trwała jak najdłużej. Do końca zostały bowiem tylko dwa tomy – a to dla urzeczonego książkochłona niewiele. Zazdroszczę też tym, przed którymi jeszcze cała Północna Droga do przebycia. Do zobaczenia w średniowiecznej Norwegii po raz kolejny!

niedziela, 10 lutego 2013

Kobieta i mężczyzna rymują się ze sobą... (Elżbieta Cherezińska,"Saga Sigrun")

W zeszłym roku Elżbieta Cherezińska zachwyciła mnie opowieścią o czasach piastowskich, o dzielnych polskich wojach, o staraniach o koronę i o odchodzeniu dawnych wierzeń. Okazuje się, że autorce udało się mnie po raz kolejny zadziwić, zaskoczyć i zauroczyć. Tym razem Elżbieta Cherezińska zabrała mnie w podróż do kraju wikingów, na daleką Północ, gdzie nieustraszeni wojownicy ucztują, walczą i giną śmiercią bohaterów, a ich żony i córki spędzają życie na oczekiwaniu na ich powrót. Oto opowieść o dawnych, minionych czasach, oto pasjonująca saga napisana z epickim rozmachem, odurzająca czytelnika. Oto „Saga Sigrun”.
Zastanawiam się, od czego zacząć – po przeczytaniu dobrej książki rzadko mam taki mętlik w głowie, ale to nie jest książka dobra, to jest książka fantastyczna! Jak haftowany kawałek tkaniny, jak miłośnie wyszywana przez Sigrun koszula, ta powieść jest utkana w tak misterny sposób, że przykuwa wzrok, zachłystuje pięknem i odurza czytelnika. Ależ mnie „Saga Sigrun” porwała! Dla jednych to zwykła, lukrowana historia, bajka dla dorosłych, romans historyczny, a tak naprawdę, dla mnie – porywająca powieść o dawnych czasach, opowiedziana z dbałością o szczegóły, z wielką pasją i w fantastycznym stylu. NIe szukam w niej błędów, nie widzę żadnych niedociągnięć, zachwycam się nią całą. Ile czasu musiała spędzić autorka na badaniu historii, na poszukiwaniu wiadomości o wczesnośredniowiecznej Norwegii, o dawnych zwyczajach, o detalach, które tak pięknie dopełniają całość. A jednak – historia, mimo iż ważna, bo przecież wpływająca na losy bohaterów, ukazana jest w tle, w szerokim, panoramicznym ujęciu. Na pierwszy plan wybijają się świetnie przedstawione realia życia, drobne szczególiki – pokryte skórami łoża, srebrne zapinki dawane w darze, haftowane koszule noszone przez mężczyzn, krwawe ofiary składane bogom, stosy pogrzebowe, przywożone z wypraw bogate łupy, branki, uczty, na których spełnia się toasty miodem i piwem. Szczególnie starannie portretuje Elżbieta Cherezińska świat kobiet, świat spichlerzy, kluczy brzęczących przy pasie, świat do którego mężczyźni zaglądają tylko co jakiś czas. Bo i bardzo kobieca to opowieść, złożona z czekania, rozstań, powrotów, smutku i radości. Dużo w niej też miłości, także tej fizycznej, co akurat nie wszystkim może się spodobać, ale mnie urzekł język, jakim autorka się posługuje, język poezji miłosnej, język skaldów, poetycka niemal proza. Język, który miejscami jest też bardzo współczesny, a jednak świetnie się splata z opowiadaną historią, doprawia ją smakiem.

Powieść Cherezińskiej to historia widziana oczami tytułowej Sigrun, młodej dziewczyny, która niespiesznie snuje opowieść o życiu w domu swojego ojca, o ślubie z wybranym przez niego mężczyzną, o codziennym życiu u boku ukochanego męża, o dojrzewaniu, rodzeniu dzieci, o oczekiwaniu na powroty męża z wypraw, a wreszcie i o śmierci. Bohaterkami „Sagi Sigrun” są bowiem głównie kobiety, a dzięki nim, otaczający je mężczyźni. Przede wszystkim – tytułowa Sigrun, wdowa po Reginie, matka Bjorna i Gudrunn, córka Apalvaldra. Dlatego i akcja powieści toczy się niespiesznie, wyznaczana kobiecym rytmem faz księżyca, pór roku, narodzinami dzieci, śmiercią rodziców, wizytami mężów i synów. Piękne i prawdziwe wydały mi się postacie przewijające się w tej opowieści. Mężczyźni pojawiają się może i krótko, ale bardzo intensywnie – kiedy kochają, to na zabój, kiedy pragną, to bezgranicznie, kiedy walczą, to na śmierć i życie. Kobiety są mądre, oddane, silne, pełne tajemnic i dawnej magii.A wszystko spaja opowieść o rodach, sojuszach, o toczonych wojnach, o zwycięskich wyprawach. 

„Saga Sigrun” to też opowieść o zderzaniu się światów – o odchodzeniu starych wierzeń i nadejściu nowej wiary, o przenikaniu dawnego świata, w którym śmierć w walce jest największym zaszczytem, godnym wojownika, z tym nowym, w którym łagodny Chrystus zwołuje swoje zagubione owieczki. Świat Sigrud, świat Odyna i Walhalli, świat godich i mądrych zielarek odchodzi powoli, z godnością, ale jego koniec jest już przesądzony. Dlatego, gdzieś na dnie tej powieści, pojawia się i lekka nutka goryczy.

Strasznie się cieszę, że nie przeczytałam tej książki dawno temu. Dzięki temu reszta Północnej Drogi jeszcze przede mną w całej swojej okazałości, a spodziewam się po tych książkach tego co najlepsze. Polecam więc wam „Sagę Sigrun”, tę polską powieść skandynawską, a sama wracam do średniowiecznej Norwegii.

sobota, 9 lutego 2013

Olga Rudnicka - "Natalii 5"

Za oknami szaro, buro i brudno, w dodatku zimno, a ja czytam sobie „Sagę Sigrun” Elżbiety Cherezińskiej i powoli acz skutecznie wsiąkam. Ciągnie mnie Północna Droga, owija swoimi mackami i każe zapomnieć o całym bożym świecie. Magia książki działa nawet teraz – miałam przecież pisać zupełnie o czym innym... Zadziwiające, jak w krótkim czasie nasze książkowe lektury potrafią nas przenieść nie tylko w czasie, przestrzeni, ale i w nastroju... Nawet teraz czuję jak działa na mnie magia starej, pełnej emocji sagi, a jeszcze przed chwilą łaziłam przecież po cmentarzu, łapałam włamywaczy i szukałam wraz z pewnymi siostrami skarbu... Tak, ten wpis jest przecież o zupełnie innej książce! Zmieniam więc zupełnie ton i zapraszam na spotkanie z zupełnie inną polską pisarką!

Kto lubi powieści z wątkiem kryminalnym, a do tego takie, przy których można się trochę pośmiać, kto zaczytywał się w powieściach Chmielewskiej, komu brakowało na czytelniczym rynku podobnych książek, temu spieszę donieść, że przeczytałam (znów za sprawą Padmy, a juści) powieść polskiej autorki, która może spokojnie tę dziurę zapełnić. Polecam wam wszystkim „Natalii 5” Olgi Rudnickiej, moje najnowsze odkrycie. Nie zwracajcie uwagi na okładkę, bo według mnie ona po pierwsze jest brzydka, po drugie nie pasuje do treści. Skupcie się na tym, co dobre – na zwariowanej opowieści, na dowcipnych dialogach i świetnych postaciach. 

Pomysł na fabułę miała autorka znakomity, oryginalny i zabawny – oto umiera znany biznesmen, w spadku swój majątek pozostawiając córkom. Okazuje się, że i ze śmiercią i ze spadkobierczyniami będzie miała policja nie mało kłopotu. Po pierwsze – czy Sucharski popełnił samobójstwo, czy jednak został zamordowany? Po drugie, córki są pyskate, wygadane, niechętne policji i skryte. W dodatku jest ich pięć, pięć zupełnie różnych i nieznanych sobie do tej pory kobiet... i wszystkie mają na imię Natalia.... Do tego czeka na nie w spadku dom, a wraz z nim – tajemnica...

Przy takiej skomplikowanej powieści łatwo byłoby pogmatwać bohaterów, a raczej bohaterki, szczególnie takie, które noszą to samo imię. Pięć kobiet o imieniu Natalia – Oldze Rudnickiej należą się słowa uznania, że potrafiła stworzyć bohaterki tak różne, a jednocześnie posiadające wspólne cechy. Każda bohaterka jest inna, niepowtarzalna i wzbudzająca różnorakie uczucia: rozbawienia, irytacji, czy też sympatii. Zresztą Natalie to gotowy przepis na komizm sytuacyjny, dobrze przez autorkę wykorzystany – kobiety bez przerwy są legitymowane, mylone i traktowane nieufnie, same zresztą także eksploatują posiadanie tego samego nazwiska i imienia. Po przeczytaniu książki Olgi Rudnickiej naszła mnie myśl, że choć zwykle cieszę się, że jestem jedynaczką, czasem chciałabym zrozumieć, na czym polega ten fenomen związków między rodzeństwem. Z jednej strony można drzeć ze sobą koty na okrągło, z drugiej – wobec „obcych” tworzyć zwarty front. To udało się autorce uchwycić znakomicie - wzajemne relacje sióstr zwłaszcza początkową nieufność, niechęć nawet, które powodują, że ich stosunki są często dość napięte. Poza tym każda ma wybuchowy charakterek, a do tego wrodzoną dociekliwość, która, jak się okazuje, jest ich wspólną cechą, odziedziczoną chyba po wspólnym tatusiu. Jednym słowem – siostry Sucharskie wymiatają!

„Natalii 5” to prześmieszna historia, do tego całkiem niezły kryminał z przyzwoitą intrygą, osnutą wokół wspólnego spadku i sekretów, jakie przed światem chował ich ojciec. Sama Joanna Chmielewska, mistrzyni komedii kryminalnej, nie powstydziłaby się takiego pomysłu. Wątek kryminalny jest ciekawie poprowadzony, są nagłe niespodziewane zwroty akcji, dużo się dzieje, a do tego jest się z czego pośmiać. Do lekkiego tonu książki świetnie pasuje równie lekki i dowcipny język, jakim posługuje się autorka. „Natalii 5” po prostu dobrze się czyta!

Po tak udanym pierwszym spotkaniu z kolejną autorką dochodzę do wniosku, że ostatnimi laty literatura polska nas rozpieszcza. Książkę wszystkim polecam, a teraz muszę się rozejrzeć za innymi książkami Olgi Rudnickiej, bo chociaż to młoda pisarka, ma już na swoim koncie siedem powieści. Jeśli kolejne spodobają mi się tak samo jak „Natalii 5”, to na każdą kolejną będę czekać z utęsknieniem. Przede mną jeszcze „Drugi przekręt Natalii”, za którą to książką będę się z niecierpliwością rozglądać – a już teraz zastanawiam się, co nowego zmalują siostry Sucharskie...

poniedziałek, 4 lutego 2013

Alfabet Dabarai - M jak miejsca do czytania

Książkochłony znane są z tego, że czytać potrafią, mogą i chcą w wielu pozycjach, miejscach, w różnorodnych warunkach przyrodniczo-pogodowych. Chcieć to móc – książkę zawsze można wcisnąć do przeładowanego bagażu, książka towarzyszy nam w sypialni, kuchni, łazience, czytanie na łonie natury może być równie przyjemne jak czytanie w zatłoczonym metrze czy autobusie. Poniżej przedstawiam wam moją listę ulubionych czytelniczych miejsc. Z wybranymi książkami.

KSIĄŻKOCHŁON W DOMOWYCH PIELESZACH:

Czytanie w łóżku
Jeden z najbardziej tradycyjnych sposobów na pochłanianie książek. Nasze łóżka są po prostu stworzone, żeby w nich zalegnąć, obłożyć się kołdrą, kocami lub pierzynami, a do tego, jeśli w łóżku znajdujemy się sami, zostanie sporo miejsca na materiały czytelnicze.
Polecana lektura: Coś grubego, co pozwoli nam zarwać noc. Na przykład „Gra o tron” Martina, albo Chrezińskiej „Korona śniegu i krwi”.
Negatywy: W skrajnym przypadku możemy zasnąć, nie przeczytawszy zbyt wiele. Dodatkowe minusy przyznawana są za włączone światło i okulary na nosie.

Czytanie w wannie
Konieczność, jeśli ma się małe dzieci i łazienka staje się jedynym miejscem, gdzie można samotnie spędzać czas. W wersji bezdzietnej może być to pozycja luksusowa, jeśli zostaną spełnione odpowiednie warunki: świece zapachowe, pięknie pachnące kąpielowe olejki lub sole, do tego jakiś sok, grzane wino, w zależności od pogody.
Polecana lektura: Coś cienkiego, taniego i własnego. Przecież możemy zostać zmuszeni do przewracania stron jedną ręką, albo nosem, w skrajnym przypadku książka się nam zachlapie – wtedy cienką, małą książeczkę łatwiej odżałować. Broń Boże nic z książek pożyczonych! Może Agatha Christie, może lekki romans Mary Balogh, coś Moniki Szwaji?
Negatywy: Punkty karne przyznajemy, kiedy książka wpada nam do wanny.

Książkochłon w gościnie:
Mamy tu do czynienia z dwoma przypadkami. Jednym z nich jest wizyta u czytających znajomych, gdzie pod przykrywką przeglądania biblioteczki mamy okazję zapoznać się z nieznanymi tytułami i odkryć nowe, nieznane książki. To zjawisko całkiem naturalne i dla znajomych jak najbardziej zrozumiałe. Natomiast podczytywanie książek u cioci na imieninach lub na nudnym przyjęciu może pomóc nam przetrwać długie, nudne godziny. Zaszywamy się w kąciku i spokojnie pochłaniamy przyniesioną książkę. Miejsce znajdujemy sobie niezbyt może wygodne, za to mało widoczne – jakieś schody, komórka pod schodami, korytarzyk prowadzący do piwnicy, stryszek... W skrajnych wypadkach zaszywamy się w toalecie. Gospodarzom nie będzie wypadało komentować.
Polecane lektury: Cienkie, łatwe do przemycenia. Może jakaś powtórka, którą będzie można zacząć od środka, bez obawy, że trzeba będzie lekturę przerwać. Kieszonkowe wydanie esejów Anne Fadiman? Cieniutka objętościowo Muriel Sparks? Nie polecam za to książek, które mogą w nas wywołać niekontrolowane wybuchy śmiechu.
Negatywy: Zostajemy odkryci. Dodatkowy minus przyznajemy, jeśli krewni się na nas obrażą i będą nam to wypominać. Plus, kiedy przestają nas zapraszać na nudne przyjęcia.
KSIĄŻKOCHŁON W MIEŚCIE:

Czytanie w księgarni/bibliotece
Raj dla książkochłona z deficytowym budżetem. Po co wydawać na książki, jeśli można poczytać na miejscu? (No, z biblioteki można też wypożyczyć, ale nie o to tu chodzi!) Dobre miejsce do czytania, jeśli czekamy na kogoś, na dworze plucha, do domu daleko. Żeby książkochłon czuł się w takich warunkach szczęśliwy, księgarnia/biblioteka musi jednak spełnić kilka warunków, takich jak: wygodne fotele, własny dostęp do półek, brak dzikich tłumów. Mile widziany dostęp do napojów typu kawa czy herbata.
Polecana lektura: Coś wstydliwego, na czego kupienie szkoda pieniędzy, a co nas ciekawi; coś, co będziemy mogli bez żalu odłożyć na półkę po przeczytaniu; coś czego byśmy się wstydzili przynieść do domu. Dla jednych będzie to trylogia „Fifty Shades of Grey” James, dla innych poradnik odchudzania. Dawno temu w ten sposób podczytywałam „Deltę Wenus” Anais Nin...
Negatywy: Książkę zaczynamy czytać, a kiedy przychodzimy na drugi dzień, żeby ją dokończyć, okazuje się, że nie możemy jej znaleźć. Dodatkowy minus przyznajemy, kiedy książka nas tak wciągnie, że ją sobie kupimy. Nawet kosztem obiadu lub nowych butów dla dziecka.

Czytanie w kafejce/pubie
Przyznam się, że moim skrytym marzeniem było spędzenie popołudnia, najlepiej deszczowego, w małej kawiarni, z dobrą kawą, laptopem i książką. Popołudnie spędzone na piciu kawy, czytaniu i na bieżąco relacjonowaniu tego wszystkiego zainteresowanych tłumom w internecie – nie ma przecież nic bardziej zajmującego niż to, co się u nas dzieje. Ale zazwyczaj lubię czytać w kawiarniach, przy kawie – bardzo często w ten sposób spędzam lunch. Jeśli książka jest odpowiednio zajmująca, zanurzam się w niej tak dogłębnie, że nie zwracam uwagi na hałas wokół mnie.
Polecana lektura: Coś, czym można się pochwalić zainteresowanym tłumom: jakiś autor Noblista, zdobywca nagrody literackiej, coś co się w danej chwili czyta... Na przykład jakiś czas temu były to „Służące” Stockett, albo „Jeden dzień” Nichollsa. Jednak jeśli czytamy książkę na czytniku, nasz wybór może być mniej wyśrubowany – wciągający thriller (może Jane Casey?) albo jakiś chick lit, na przykład Lisa Jewell.
Negatywy: Hałas i tłum. Również brak wolnego miejsca. Minus otrzymujemy również za zbytnie szpanowanie czytaną książką.

KSIĄŻKOCHŁON W PODRÓŻY:

Czytanie w zatłoczonym metrze/autobusie:
Tylko Kindle albo inny czytnik! W cudowny sposób znika nam problem przytrzymywania się uchwytu nosem, kiedy ręce mamy zajęte książką. W ten sposób możemy zająć się spokojnie czytaniem, nie zwracając uwagi na przewalające się wokół tłumy.
Polecana lektura: Kryminał miejski, na przykład Wiktora Hagena. Także książki o egzotycznych lokalizacjach, które pomogą nam dodatkowo odgrodzić się od niezbyt przyjemnej rzeczywistości wokół nas, na przykład „Poszukiwacze szczęścia” Tishani Dooshi, albo „Chłopiec z sąsiedztwa” Irene Sabatini.
Negatywy: Lektura okazuje się zbyt wciągająca i zapominamy, gdzie powinniśmy wysiąść. Dodatkowy minus przyznajemy, jeśli spóźniamy się przez to do pracy.

Czytanie długodystansowe:
Czytanie w pociągu, samolocie lub samochodzie (jeśli tylko nie prowadzimy!) może dostarczyć książkochłonowi wiele radości. Kilka godzin czytania to często rarytas, który należy odpowiednio wykorzystać. Czasem mamy też okazję do zabrania większej ilości książek, której nie można zlekceważyć. Sama znana jestem z tego, że na wakacje zabieram tony materiałów do czytania, a przywożę jeszcze więcej. Lubię też mieć wybór, dlatego nigdy nie zabieram tylko jednej książki.
Polecana lektura: Grubaśne, historyczne powieści, sagi rodzinne i wciągające tomiska. Na podróż nadają się zarówno powieści Philippy Gregory, jak i Rosamunde Pilcher, można też przeczytać wciągające „Wyznania gejszy”, „Księcia przypływów”, albo też zabrać ze sobą powieści, na które do tej pory nie mieliśmy czasu (na mojej liście mogłyby się znaleźć na przykład „Anna Karenina” albo „Czułość wilków” Penney).
Negatywy: Zostawiamy książkę w pociągu. Dodatkowy minus przyznajemy, jeśli książki nie skończyliśmy czytać.

KSIĄŻKOCHŁON NA ŚWIEŻYM POWIETRZU:

Czytanie w ogródku/parku:
Doskonałe miejsce dla książkochłonów, które chcą odpocząć od domowych obowiązków i na łonie przyrody oddać się ulubionemu zajęciu. Czytanie na łonie przyrody uspakaja, a natura wzbogaca czytelnicze doznania przy pomocy tła dźwiękowego. Natomiast nieco problemu może przysporzyć czytanie al freco przy temperaturach minusowych. Jednak odpowiednio dobrana lektura potrafi i w tych warunkach zapewnić książkochłonowi maksimum przyjemności. Zwłaszcza jeśli towarzyszyć jej będzie termos z gorącą herbatą.
Polecane lektury: Latem czytamy książki lekkie i wesołe – doskonale sprawdzają się różne powieści przy których książkochłon śmieje się w głos, dotleniając przy tym płuca, na przykład „Dożywocie” Marty Kisiel, albo stare kryminały Chmmielewskiej. Natomiast zimą na łonie natury najlepiej sprawdzają się książki, których akcja toczy się zimą, najlepiej w skrajnych warunkach, które pozwolą czytelnikowi docenić fakt, że może natychmiast zwinąć swoje rzeczy i pognać do ciepłego domku.
Negatywy: Przeróżne rozpraszacze uwagi w postaci ptactwa, czy innych insektów, które próbują odwrócić naszą uwagę od czynności podstawowej, jaką jest czytanie. Dodatkowy minus przyznajemy za mrówki, które nam potrafią wleźć na książkę.

Książkochłon na spacerze:
Jeśli tylko nie jesteśmy w towarzystwie, możemy i w czasie spaceru upajać się lekturą. Najlepiej sprawdzają się wtedy audiobooki, co wiem z doświadczenia, bo udało mi się kiedyś w czasie czytania podczas spaceru zaliczyć uliczną lampę...
Polecane lektury: Jeśli chodzi o rodzaj książek, to najlepiej moim zdaniem sprawdzają się krótkie utwory, nowelki, opowiadania, powieści w rozdziałach – coś, co łatwo wyłączyć i wrócić do słuchania po jakimś czasie. Może więc opowiadania Stevena Saylora? Może coś w stylu książek Billa Brysona?
Negatywy: Bliskie i bolesne czołowe zetknięcie z latarnią.

Zdaje sobie sprawę z tego, iż powyższa lista nie jest kompletna. Dlatego zapraszam wszystkich do dyskusji!

niedziela, 3 lutego 2013

Niedzielne czytanie (3)

Proszę państwa, jest dobrze. Książki mi wchodzą, czytają się właściwie same, podobają mi się, wynajduję co rusz nowe... Jednymi słowy – to był dobry początek roku. W styczniu udało mi się przeczytać pierwszą z moich zaplanowanych dwudziestu książek, już teraz przyglądam się kolejnym i debatuję nad tym, za co się warto zabrać. Ponieważ w ubiegłą niedzielę czytanie odbywało się głównie w pociągu relacji London-Bletchley, za to dziś postanawiam się zabawić w sybarytkę. Po pierwsze - długa kąpiel w pachnących bąbelkach, po drugie pyszna herbata, po trzecie zaplanowany smaczny obiad, a po czwarte - jakaś dobra książka. Eva Rice jakoś poszła w odstawkę, ale może dziś przyjdzie na nią pora? W czasie stresującego (wyjątkowo!) tygodnia w pracy podczytywałam sobie różne książki w kawałkach, przeczytałam na szybko jedną książkę Nory Roberts, wczoraj połknęłam "Delirium" Lauren Oliver (ach, ta Padma...), a dziś mam ochotę na coś innego. Problem polega na tym, że zupełnie nie mam pojęcia no co. Nie pomogła niedawna wizyta w bibliotece w POSKu, w kilku sklepach, przytarganie do domu kolejnych pozycji z biblioteki, które NATYCHMIAST muszę przeczytać, bo pęknę. No sami zobaczcie, wściec się można. Niech ktoś ode mnie coś pożyczy!!!
Jakie są wasze książkowe plany na niedzielę? Jeśli chodzi o mnie, to zapewne skończy się znowu tak, że pozaczynam różne książki, a żadnej nie skończę. Ech... Jakim cudem wpis z takim pozytywnym początkiem kończy się marudzeniem? No, ale dość tego rzężenia, czas się brać za czytanie.