wtorek, 30 listopada 2010

The Missing (Zaginieni) - Jane Casey

Za oknami zimny wiatr hula wszędzie, w nocy zaczął padać śnieg, a w domu ciepłe kaloryfery, kubek z herbatą i ciekawa książka. The Missing, debiutancki thriller Jane Casey towarzyszył mi przez dwa dni, podtrzymując moją uwagę, dostarczając emocji i pomagając zapomnieć o zimowej pogodzie na dworze. Zaskakujące zwroty akcji i niespodziewane wypadki powodują, że książkę wprost się połyka, aż do nieoczekiwanej konkluzji.
Dwunastoletnia Jenny Shepherd znika pewnego dnia bez śladu. Po kilku dniach zwłoki dziecka znajduje w pobliskim lesie jej nauczycielka, Sarah Finch. Sarah zostaje od początku wplątana w śledztwo, a jej odkrycie dotyka bolesnej przeszłości... Kiedy Sarah była małą dziewczynką, jej starszy brat, Charlie, również zaginął. Zagadka jego zniknięcia przyczyniła się do rozpadu małżeństwa ich rodziców i alkoholizmu matki.
Narrację prowadzoną w pierwszej osobie przez Sarę przeplatają wspomnienia sprzed szesnastu lat, ponumerowane według ilości czasu, jaka minęła od zaginięcia Charliego. O ile główny wątek powieści wciąga, rozwija się szybko i przynosi ciągłe zwroty akcji, o tyle retrospekcje wydały mi się jeszcze ciekawsze. Przedstawiają one, krok po kroku, rozkład rodziny Sary i Charliego, początkowe zmagania z policją, napięcie i rozpacz, a przede wszystkim skupiają się na małej Sarze, jej reakcji na zniknięcie brata i wpływie tej tragedii na życie dziewczynki. Sarah to ciekawa postać, niepewna i pełna kompleksów, po ludzku niedoskonała. Kiedy poznajemy jej przeszłość, kawałek po kawałku, zaczynamy lepiej rozumieć jej postępowanie i jej motywacje.
The Missing to ciekawy thriller psychologiczny, który wciąga czytelnika i w sam raz nadaje się na spędzenie wieczoru lub dwóch przy kominku (jeśli go macie) lub pod ciepłym kocykiem (moja opcja). Książka została też przetłumaczona na język polski jako Zaginieni i wydana w październiku tego roku przez wydawnictwo Prószyński i S-ka. Polecam wielbicielom ciekawych, wciągających kryminałów psychologicznych, które zmuszają czytelnika do zastanowienia się nie tylko nad tym, kto jest winien, ale także co dzieje się w głowach bohaterów. A mnie podczas czytania przypomniał się inny debiutancki thriller, In The Woods Tany French, autorki podobnie jak Jane Casey pochodzącej z Irlandii, w Polsce przetłumaczony jako Zdążyć przed zmrokiem. Porusza on podobną tematykę - zaginięcie dziecka, trauma jaką to wydarzenie powoduje w życiu innych osób. Jednak The Missing to moim zdaniem zdecydowanie ciekawsza powieść i jeśli miałabym Jane Casey porównać do innych autorów, to byłaby to chyba Sophie Hannah, wciąż dzierżąca palmę mistrzyni thrilleru psychologicznego. Ale debiut Jane Casey jest naprawdę udany i na pewno sięgnę po jej kolejną książkę, The Burning. W przygotowaniu jest też kolejna powieść tej autorki, The Reckoning. A na razie - Little Face (Twarzyczka) Sophie Hannah chyba się doczekała na swoją kolej!
Pozdrawiam ze śnieżnego Londynu.

niedziela, 28 listopada 2010

W oparach absurdu (Tak trudno być mną - Dagmara Półtorak)

Po entuzjastycznych recenzjach Clevery i Montgomerry zamówiłam Tak trudno być mną Dagmary Półtorak, debiutancką powieść młodej studentki, opowiadającą o życiowych przebojach młodej studentki i... chapeaux bas, panie i panowie! Znakomity debiut.

Już na starcie książka nie miała u mnie lekko – świetne recenzje zawsze we mnie wyzwalają jakiegoś złośliwego chochlika, co to na wszystko kręci nosem. Poza tym zaczęłam ją czytać w niezbyt sprzyjającym momencie, zmęczona i wściekła i tak zestresowana, że niewiele rzeczy mnie śmieszyło. I co? I Tak trudno być mną wyszło z tych zmagań zwycięsko!

Historia zmagań młodej studentki z własnym życiem, pokręconą rodziną (matka, ojca, ojczym, dwóch braci, dziadkowie i pies Killer) i chaotyczną rzeczywistością jest niezwykle wciągająca i rozśmieszająca do łez. Napisana w formie pamiętnika, opisuje rok z życia narratorki, pomiędzy dwudziestymi drugimi a dwudziestymi trzecimi urodzinami. I jest to rok znaczący i obfity w wydarzenia: w rodzinie pojawia się pies Killer, dziadkowie wyjeżdżają w drugą podróż poślubną do Tajlandii, na zaproszenie matki z Wielkiej Brytanii przybywa potencjalny psychopatyczny morderca...

Narratorka patrzy na otaczającą ją rzeczywistość z przymrużeniem oka, opisując zwyczaje swojej rodziny, kolegów studentów i innych osób, które w jej kierunku rzuca podstępny los. Wszystko jest w tej powieści wyjaskrawione, wyolbrzymione i groteskowo przedstawione. Członkowie rodziny narratorki ukazani są w mocno pokrzywionym zwierciadle – matka, kobieta wyzwolona, pełna nowych pomysłów, ojczym (Włodzimierz), bezwłosy i bezwolny podnóżek i chłopiec do bicia, starszy brat, Marcin, zainteresowany wyłącznie informatyką i komputerami, młodszy brat, czyli Smark, wszystkożerne „dziecko z problemami”... Nic więc dziwnego, że znalezienie innego lokum i być może odnalezienie w życiu jakiegoś sensu,  lub nadanie mu kierunku, to sprawy, które zaprzątają umysł narratorki. Pojawia się też pierwsze zauroczenie, miłość, a jakże... Szkoda tylko, że nic w życiu bohaterki nie toczy się normalnym trybem.

Tak trudno być mną przypomniało mi stare, dobre książki Chmielewskiej, skojarzyło mi się też z Pamiętnikiem Bridget Jones Helen Fielding, a także starymi tekstami Gałczyńskiego (Listy z fiołkiem) i Tuwima (W oparach absurdu)... Piorunujące uderzenie absurdalnego humoru poraża czytelnika już od pierwszych stron. Sytuacje, które przytrafiają się głównej bohaterce to spis nieustających nieszczęść, nieporozumień i beznadziejnych przypadków, które mogłyby wydać się czytelnikowi zbyt przesadne, nieco naiwnie. Wszystko jest jednak przedstawione tak dowcipnie, okraszone takim ironicznym spojrzeniem na świat i pełne mrugania do czytelnika, że przeżycia głównej bohaterki jako mieszkanki studenckiego akademika, wychowawczyni na koloniach w górach, czy gwiazdy aerobiku nie nudzą, nie irytują, tylko bawią. A głównej bohaterki po prostu nie można nie polubić.

Na 317 książki stronach mieści się taki ładunek humoru, jakiego niejeden doświadczony autor by pozazdrościł. Autorka ma pióro lekkie, dowcipne i przyjemne. Dzięki temu nie tylko akcja powieści rozwija się w błyskawicznym tempie, ale i opisy absurdalnych, prześmiesznych sytuacji są w kierunku czytelnika wystrzeliwane z szybkością karabinu maszynowego. A wyżej wspomniany czytelnik, chociaż jak najbardziej zdołowany i bez humoru, musi się chociaż uśmiechnąć. Albo zachichotać. Albo wręcz parsknąć śmiechem. I to niejednokrotnie.

No po prostu nie mogę znaleźć niczego w tej książce, co by mi się nie podobało....
Żeby nie było, że nie próbowałam: znalazłam. Książka jest stanowczo za krótka!

sobota, 27 listopada 2010

Talki w Wielkim Mieście - Monika Piątkowska i Leszek K. Talko

Mam kilka dni wolnego. Jejku, jak się cieszę! Po ostatnich dwóch miesiącach harówki mam ochotę tylko na jedno - kilka dni spędzonych w domu z książką. Spędzonych na nicnierobieniu, dużoczytaniu, piciuherbatyijedzeniuczekolady i czytaniublogówoksiążkach. I być może na opisywaniu wrażeń z przeczytanych lektur. Na pierwszy ogień - Talki w Wielkim Mieście! Przecudownie komiczny i pełen dowcipu wybór felietonów z cyklu Po robocie przy sobocie. Małżeński przegląd prasowy Talków, które kiedyś co tydzień czytywałam w Wyborczej, może dlatego mam do tej książki taki sentyment... Jak już kiedyś wspomniałam, udało mi się zdobyć Talki w Wielkim Mieście niejako ostatnim rzutem na taśmę, przypadkiem wypatrzywszy książkę w księgarni rodzimego miasta na dzień przed wyjazdem. Hura! Od tego czasu podczytywałam sobie felietony, chichocząc po cichu, rozsmakowując się w co poniektórych historyjkach i poczytując je także w celu poprawy humoru.

Książka to ponad pięćdziesiąt krótkich i zabawnych tekstów, które poruszają cały wachlarz zagadnień istotnych dla każdego przeciętnego obywatela: pełne napięcia stosunki między pieszymi a posiadaczami samochodów, istota prawdziwej przyjaźni, która każe nam płacić za znajomych w kawiarniach, a potem odwiedzać ich w nadmorskich resortach na ich koszt i pożyczać ich książki, związki damsko-męskie, małżeńskie i narzeczeńskie i porady na temat odchudzania, dyskusje o różnych slangach używanych przez przedstawicieli różnych zawodów, cenne rady na temat komplementowania kobiet, spóźniania się i odzyskiwania popularności wśród znajomych.

Myślę, że każdy z nas znajdzie w felietonach coś dla siebie. Moim ulubionym felietonem jest ten pod tytułem Pipsa w ziołach. Głównie o grze w scrabble ale też i o tym, jak piękny i giętki jest nasz język polski... Wytykając nasze słabostki, śmiesznostki i nabijając się z naszych (i swoich) wad, felietony Talki w Wielkim Mieście, pokazują nam, jacy naprawdę jesteśmy i dlaczego da się nas lubić. Jest konsumpcjonizm i chęć pokazania innym, jest i pogoń za sławą, pieniądzem i zazdrość tych, którzy chcą się za wszelką cenę „pokazać”, autorzy wyśmiewają się z naszych (i swoich) snobistycznych skłonności, jest skąpstwo i pazerność, słowem: cały wachlarz naszych przywar w krzywym zwierciadle.

A teraz – do książek! Czekają na mnie pozaczynane powieści, stosy nowości wabią z półek – do usłyszenia wkrótce.

poniedziałek, 22 listopada 2010

Distant Hours po polsku - news flash!

Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz uprzejmie potwierdziło w mailu, że planują w przyszłym roku wydanie najnowszej książki Kate Morton Distant Hours. Niestety nie potrafili mi jeszcze powiedzieć, kiedy dokładnie książka ukaże się na rynku, bo dopiero w grudniu będą zatwierdzać plan wydawniczy na przyszły rok z podziałem na miesiące.
Trzymam kciuki, żeby wydali szybko!

niedziela, 21 listopada 2010

Distant Hours - Kate Morton

Za oknami coraz częściej ciemno, ponuro i ośliźgle wprost mokro, więc jak zwykle ciepło wzywa mnie duży kubek herbaty z cytryną, kocyk i dobra książka. Na ponure jesienne chłody najlepiej się nadaje lektura nieco przyciężka, grubaśna i o pokaźnych gabarytach. Takie książnisko, które nie tylko satysfakcjonująco zaciąży na kolanach, ale i skutecznie ochroni przed powiewami zimnego powietrza. I do tego książka, która ma tytuł również pasujący do okoliczności przyrody: Distant Hours (Odległe godziny). Trzecia książka australijskiej pisarki Kate Morton to kolejna opowieść o rodzinie i tajemnicy, która tym razem związana jest z nastrojowym i pełnym charakteru Milderhurst Castle. Sam zamek jest ważnym „uczestnikiem” i bohaterem powieści, jako miejsce gdzie wydarzenia z przeszłości pozostawiają głęboki ślad i gdzie, jak mówi bohaterka powieści „starodawne mury śpiewają pieśń o odległych czasach”. Kto wie, jakie tajemnice skrywają się w od dawna zamkniętych pokojach Milderhurst?

Wszystko zaczyna się od przybycia pewnego spóźnionego listu. Spóźnionego, bagatela, o jakieś pięćdziesiąt lat. List dociera do Meredith, matki głównej bohaterki powieści, i jest głównym powodem dla którego jej córka, Edith, zaczyna się interesować zamkiem Milderhurst i jego mieszkańcami. W zamku tym matka Edith spędziła wojnę jako ewakuowane z Londynu dziecko. Matka niechętnie dzieli się z córką wspomnieniami z tego okresu, zwłaszcza, że stosunki między nimi od dawna są niełatwe, pełne napięć i skrywanych krzywd. Edith stara się dowiedzieć, czegoś więcej o swojej zdystansowanej, zamkniętej w sobie matce – czyżby odpowiedź kryła się właśnie za murami Milderhurst?

Kate Morton opowiada historię na kilku różnych planach – równocześnie ze współczesną historią Edith czytelnicy śledzą losy jej matki w czasie drugiej wojny światowej, swoją opowieść snują także inni uczestnicy zdarzeń.

Nie brak w tej powieści interesujących, ciekawie zarysowanych postaci, a każda z nich jest jedyna i niepowtarzalna. Jest więc tajemnicza rodzina Blythe, trzy siostry, mieszkające w zamku (też wam się to kojarzy z bajkami dla dzieci?), dwie starsze – Persephone i Seraphine i ta najmłodsza i najbardziej niezwykła, Juniper, córki sławnego pisarza Raymonda Blythe, autora powieści The True History of the Mud Man. Jest i Meredith, która przechodzi na kartach powieści głęboką przemianę, są i podrzędne postacie, które pojawiają się na krótko, ale są równie ciekawie przedstawione.
Distant Hours to bowiem opowieść o związkach między ludźmi – związkach, które mają wpływ na nasze życie, wybory, jakie dokonujemy i na to, w jaki sposób postrzegamy świat wokół nas. Jest to opowieść o związkach rodzinnych, i tym co je kształtuje – miłość, szacunek, ale także obowiązek, rozgoryczenie, wzajemne animozje. Rodzina jest ważnym motywem tej powieści, a dla każdego z jej bohaterów znaczy ona coś innego.

Takie właśnie opowieści lubię najbardziej – niekompletne i fragmentaryczne, po kawałku odsłaniające czytelnikowi kolejne części zagadki, które niczym puzzle, zaczynają stopniowo układać się w wyrazisty obraz. Distant Hours to opowieść o tajemnicach i mrocznych sekretach, które czekają długo w ukryciu, by je odnalazł czytelnik. Takie historie jak Distant Hours wciągają od pierwszych stron i na długo - jedyny powód, dla którego tak długo zabrało mi przeczytanie tej książki to jej rozmiar i waga – ograniczona niemalże jedynie do wieczornych krótkich spotkań z powieścią czytałam ją tak długo, że teraz niechętnie się z nią rozstaję.

Muszę też dodać, że książka jest pięknie wydana, wabi oko nastrojową okładką i nawet wewnętrzna część okładki wygląda stylowo i ciekawie. Nic dziwnego, że chociaż z zasady nie kupuję tak zwanych hardbacków, obok tej książki nie mogłam przejść obojętnie.

Nie wiem jeszcze, kiedy książka ukaże się w polskich księgarniach. Napisałam nawet maila z tym pytaniem do wydawcy poprzednich powieści Kate Morton, Wydawnictwa Albatros Andrzej Kuryłowicz. Zobaczymy, czy odpowiedzą. A na pocieszenie możecie sobie obejrzeć trailer tej książki zrobiony techniką stop klatki, stworzony przez Andersen M Studio.  Robi naprawdę niesamowite wrażenie!

sobota, 20 listopada 2010

Komentarze!

Drodzy czytelnicy mojego bloga!

Ależ faux pas odwaliłam! Zacna Eireann z Przystanku Książka uświadomiła mi, że na moim blogu nie można było pisać komentarzy bez uprzedniego logowania!

Coś tam pochachmęciłam, mam nadzieję, że teraz można.


Można?!

Stosik niewyżytego książkochłona

Jakoś nic ostatnio nie piszę, czytam mało i tylko gromadzę wciąż książki jak wiewiórka orzechy na zimę...
Poniższy stos książkochłona jest częściowo winą Chichiro, bo zachęcona jej recenzją Mornings in Jenin rzuciłam się do zakupów i dwie kolejne książki tak same jakoś mi się nawinęły...
I oto on, skromny stos książkochłona...
Od dołu:
  • Susan Abulhawa, Mornings in Jenin - jak już wspomniałam, zainspirowała mnie recenzja Chichiro. Wcześniej chodziłam wokół tej książki,wabiła mnie i mrugała do mnie z półek i stolików – aż wreszcie się złamałam. A że niewiele wiem o sytuacji pomiędzy Izraelem a Palestyną, to rozgrywająca się na tle tego konfliktu opowieść o losach Amal i jej rodziny, obejmująca prawie sześćdziesiąt lat, mówiąca o miłości, więzach rodzinnych i wojnie, jest świetną okazją, żeby się więcej o tym dowiedzieć.
  • Beatrice Colin, The Songwriter – opowieść o Nowym Jorku w czasach jazzu i prohibicji, historia o zmieniającym się świecie i miłości, która pozostaje niezmienna. Mam nadzieję wkrótce przeczytać Bright Young People: The Rise and Fall of a Generation 1918-1940 D.J. Taylor i mam nadzieję, że ta powieść wprowadzi mnie w odpowiedni nastrój.
  • Lisa Kleypas, Married by Morning – mały romans historyczny jednej z moich ulubionych autorek – a co, bo lubię!
  • Karolina Janowska, Opowieści celtyckie – kiedyś mnie interesowała mitologia celtycka, druidzi i powieści z gatunku fantasy, więc ciekawa jestem tej książki – historii o miłości, obowiązku i przeznaczeniu.
  • Justyna Nowak, Opowieść emigracyjna - jako emigrantka z wyboru i przyjemności, kochająca Londyn i jego klimat, chciałam przeczytać powieść o przeżyciach innych Polaków i wrażeniach może odmiennych od moich własnych...
Dodam jeszcze, że dwie ostatnie książki to prezent od Wydawnictwa Novae Res, moje pierwsze egzemplarze recenzenckie, które mnie niesamowicie cieszą. Zwłaszcza w świetle ostatnich dyskusji blogowych o egzemplarzach recenzenckich...
Edit:
Poszliśmy z Ulubionym Anglikiem na romantyczną wieczorną randkę do japońskiej restauracji-grilla w Soho i tak jakoś zawędrowaliśmy do jednej czy dwóch księgarni... Ech...
Od góry tym razem:
  • Mary Hooper, Fallen Grace - niesamowita powieść dla młodzieży, rozgrywająca się w dusznym świecie wiktoriańskich konwenansów, której bohaterką jest Grace, nastoletnia dziewczyna, zmuszona podjąć pracę w zakładzie pogrzebowym. Zaczęłam czytać, książka jak na razie robi wrażenie!
  • Emily Bronte, Wuthering Heights – zorientowałam się, że chociaż kiedyś czytałam Wichrowe wzgórza, będąc zbyt młodym szczypiorkiem, niewiele z niej zapamiętałam. Czas to zmienić, zwłaszcza, że czytam też ostatnio prześmieszna książkę dla młodzieży Withering Tights (Moje bardzo dowolne tłumaczenie, które niezbyt śmieszy po polsku to Uwiędłe rajstopy) Louise Rennison, która pełnia jest odniesień do powieści Emily Bronte.
  • Matt Haig, The Radleys – opowieść o rodzinie z problemami. Państwo Radley i ich nastoletnie dzieci wiodą nudną egzystencję na przedmieściach, do czasu, gdy ich sekret wychodzi na jaw...
  • 1001 Children's Books You Must Read Before You Grow Up (1001 książek dla dzieci, które musisz przeczytać nim dorośniesz) – zaczęłam przeglądać w autobusie, poszturchując Ulubionego Anglika i wydając okrzyki typu: „oooo, a to czytałeś?!”. Mam nadzieję dzięki tej książce uzupełnić moje braki w znajomości klasyków literatury dziecięcej. Niestety brak mi polskich książek, chociaż oczywiście się ich tu nie spodziewałam, ale za to tyle tu innych powieści, które chciałabym przeczytać!
Mam nadzieję, że jutro pojawi się tu recenzja najnowszej książki Kate Morton, Distant Hours - tak jakoś się dzieje, że ostatnio dużo kupuję a mało czytam. Ale przede mną weekend i tyle książek, że aż sie spać nie chce...
Do usłyszenia!

czwartek, 18 listopada 2010

Dzieciństwo sielskie, anielskie...

W tym tygodniu spędziłam sporo czasu w pracy na przeszukiwaniu półek i kupowaniu książek, których, moim zdaniem, na półkach bibliotecznych nie może zabraknąć. Rzuciłam się przede wszystkim na klasykę powieści dla dzieci: Mała księżniczka i Tajemniczy ogród Frances Hodgson Burnett, Wyspa skarbów Stevensona, Małe kobietki Louisy May Alcott, Pięcioro dzieci i coś Edith Nesbit. Nagle odkryłam, ileż to wspomnień z mojego dzieciństwa wiąże się z tymi książkami, jak wiele jest książek do których – dość niespodziewanie – chciałabym powrócić, przeczytać jeszcze raz, zanurzyć się ponownie w świecie moich ulubionych postaci literackich...! Większość tych książek doskonale pamiętam, chyba na zawsze pozostaną w mojej pamięci. Powieści mojego dzieciństwa, które będę chciała w przyszłości przypomnieć moim (hipotetycznym) na razie dzieciom, mając nadzieję, że też je pokochają.
Tak więc ostatnio zaczęłam też kupować niektóre powieści, które chciałabym sobie przypomnieć (zwłaszcza,że żadnej z nich nie czytałam do tej pory w oryginale). Moje ostatnie zdobycze z dziecięcej półki to:

Ani z Zielonego Wzgórza nikomu nie trzeba przedstawiać. To wydanie to właściwie dwie książki w jednym tomie, tak więc zawiera także tom Ania z Avonlea. Nigdy nie czytałam Ani w języku angielskim, tylko ją kiedyś przejrzałam i doznałam szoku: otóż pani Lynde ma na imię Rachel, a nie Małgorzata, a bliźnięta adoptowane przez Matyldę (Marillę!) nazywają się Dora i Davy a nie Tola i Tadzio!! Ciekawe, czyje imiona zostały jeszcze zmienione w tłumaczeniu. Ciekawe, czyje imiona zostały jeszcze zmienione w tłumaczeniu. Ja rozumiem, że zmieniono je na bardziej polsko brzmiące, ale jak ja się przyzwyczaję do tych nowych imion?! Dobrze, że Ania, Diana i Gilbert pozostają swojsko znajomi.

Daddy-Long -Legs czyli Tajemniczy opiekun Jean Webster to kolejna książka, w której imię bohaterki zostało zmienione. No cóż, tym razem czuję, że ta zmiana w tłumaczeniu wydaje się niejako usprawiedliwiona, jako że w oryginale Agata Abbott nazywa się Jerusha Abbott... Po przeczytaniu powieści faktycznie wreszcie rozumiem, dlaczego główna bohaterka się skarżyła na swoje imię... Agata nigdy nie brzmiała dla mnie zbyt dziwnie, Jerusha to co innego. Główna bohaterka tej powieści to sierota wysłana przez hojnego dobroczyńcę do żeńskiego collegu, a książka składa się z listów, w których dziewczyna opisuje swoje życie, porównuje życie swoich koleżanek do swojego wychowania w sierocińcu i niejako uczy się życia na nowo. Z przyjemnością poczytam sobie znowu korespondencję sympatycznej Agaty/Jerushy z jej tajemniczym opiekunem...
Pollyanna Eleanon H. Porter to chyba najbardziej naiwna i „staroświecka” z książek. Jej bohaterką jest jedenastoletnia dziewczynka, która po śmierci ojca zamieszkuje ze swoją surową ciotką. Pollyanna (przynajmniej jej imię nie zostało zmienione!) gra w Grę, która pomaga jej przetrwać niepowodzenia i przykrości. Gra, która polega na tym, by w każdych okolicznościach starać się znaleźć powód do zadowolenia, jest nieco denerwująca, a i sama książka nieco to trąci dydaktyzmem, bo „gra w zadowolenie” powoli odmienia na lepsze życie ludzi wokół Pollyanny, a i sama bohaterka jest czasem zbyt słodka i prostoduszna. A jednak lubię te książkę (i jej kontynuację pod tytułem Pollyanna dorasta), właśnie za tę naiwność, niewinność i za to, że uczy ludzi pokory, optymizmu i poszukiwania w życiu powodów do zadowolenia, którą to cenną umiejętność w dzisiejszych czasach warto byłoby posiąść.
Emily of New Moon (Emilka ze Srebrnego Nowiu) to pierwsza część mniej znanej trylogii Lucy Maud Montgomery. Bohaterka jest marzycielska Emilka, która po śmierci ojca musi zamieszkać z krewnymi w Srebrnym Nowiu. Emilka jest dumnym i inteligentnym dzieckiem, a jej ciotki mają początkowo problemy ze zrozumieniem jej wrażliwej natury. Ponadto dziewczynka pisze i w swojej twórczości pokłada swoje nadzieje na przyszłość, ale jej rodzina nie potrafi zrozumieć jej pasji. Wkrótce Emilka poznaje nowych przyjaciół a jej życie w nowym miejscu okazuje się ciekawe i pełne przygód. Seria o Emilce należy również do moich ulubionych książek, a kiedy byłam nastolatką, lubiłam marzyć, że podobnie jak Emilka będę pisać wiersze i opowiadania....
Tak oto przedstawiają się moje ostatnie zdobycze - a jakie książki zapadły wam szczególnie w pamięci, do jakich książek chcielibyście wrócić?

czwartek, 11 listopada 2010

Cukiernia pod Amorem. Cieślakowie - Małgorzata Gutowska-Adamczyk

Na różne smutki i zgryzoty, na przemęczenie i jesienne chandry najlepszym lekarstwem jest coś słodkiego z cukierni. Najlepiej Cukierni pod Amorem Małgorzaty Gutowskiej- Adamczyk – ta książka ukoi duszę, zajmie umysł i da się wykazać wyobraźni. Pochłonęłam właśnie tom drugi tej niesamowitej sagi, Cukiernia pod Amorem. Cieślakowie, i zastanawiam się, co tu napisać nowego o tej książce. Wydaje się że nie będę specjalnie oryginalna i po prostu napisze, że to po prostu niezwykła książka.

Jest w niej wszystko, czego oczekuję od dobrej powieści. Przede wszystkim, wciągająca historia sięgająca korzeniami do przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku, opowiadająca dalsze losy rodzin, których łączą więzy pokrewieństwa, przyjaźnie i animozje. Są też wielkie namiętności, miłość, są też ważne przełomowe wydarzenia historyczne, nie brakowało mi też ciekawych szczegółów, opisów strojów, posiłków, zwyczajów i obyczajowych detali. Przede wszystkim cała powieść jest przesiąknięta czymś unikatowym, pewnym swoistym KLIMATEM, który sprawia, że Cukiernia pod Amorem to nie tylko wspaniała saga, portret obyczajowy dawnej polski, nad wyraz przejmująca historia ludzi, którzy stają się czytelnikowi bliscy, skupiają jego uwagę i nie pozwalają o sobie zapomnieć, ale i opowieść z duszą.

Muszę być sprawiedliwa i przyznać się, że współczesna część powieści, podobnie jak w pierwszym tomie, nie wciągnęła mnie w tym samym stopniu jak dawne dzieje rodzin Zajezierskich, Cieślaków i Toroszynów (no, może nie aż tak dawne, bo obejmujące przecież głównie czasy pierwszej wojny światowej i okres międzywojnia). Nie było jednak tych wtrętów zbyt wiele, dzięki czemu pozostałam zanurzona w świecie Cukierni aż do końca. 

Szczególnie interesującą bohaterką była Grażyna – Gina, która okazała się kobietą przedsiębiorczą, pełną fantazji i nie bojącą się czerpać z życia pełnymi garściami. Ona też wydała mi się wspaniale sportretowaną przedstawicielką pokolenia, prezentującą na kartach powieści uroki życia w tamtej epoce. Również emigracyjne przeżycia Marianny były interesująco ukazane, może szkoda tylko, że autorka nie poświęciła im więcej uwagi, podobnie jak życiu mieszkańców warszawskiego Powiśla, Cieślaków. Obawiam się jednak, że gdyby tak się stało, saga miałaby nie trzy a pięć lub sześć tomów...

Nie mogę jednak odnotować jednego zarzutu wobec tej książki! Otóż, kiedy już zbliżałam się do końca tej pasjonującej lektury, trochę przeciągając, żeby mi na dłużej starczyło, z niedowierzaniem stwierdziłam nagle, że chociaż myślałam, że do końca książki mam jeszcze kawałek, właściwa opowieść skończyła się na stronie 428, a kolejne czterdzieści stron przeznaczono na szczegółowe kalendarium i indeks osób! No nieładnie, pani Małgorzato, na tak pasjonującą powieść trzeba przeznaczyć każdy możliwy dostępny skrawek książki! Appendix można dodać jakoś tak osobno, najlepiej w formie osobnej książki, ze zbiorem opowiadań i anegdot z życia mieszkańców Gutowa! A poza tym, dlaczego musimy czekać na tom trzeci tak długo?! Jak można nas, wielbicieli Cukierni pozostawiać w takiej niepewności i nienasyceniu?! Kiedy ukaże się wreszcie trzeci tom, zamierzam przeczytać całość za jednym podejściem, delektując się każdą stroną tej wciągającej opowieści. Czego i wam życzę.

poniedziałek, 8 listopada 2010

Zamówienie z Francji - Anna J. Szepielak

Zainteresowana pochlebnymi lekturami na różnych blogach, sięgnęłam po Zamówienie z Francji Anny Szepielak. Wyciągnęłam ją ze stosu, żeby przejrzeć, przekartkować i położyć na miejsce, ale nim się obejrzałam, byłam już w połowie. Jak to się stało? Co mnie wciągnęło w historii Ewy, wrażliwej fotograficzki z przedziwnym szóstym zmysłem, przewrażliwionej na punkcie poprawnej polszczyzny? Sekrety rodzinne! Tajemnice rodzinne zawsze mnie fascynują, odkrywanie takich zagadek z przeszłości w powieściach to jeden z moich ulubionych tematów, a w tej książce na pewno ich nie brakuje.

Ewa wyjeżdża do Prowansji, by tam fotografować kwiaciarnię o nazwie Chez Flora, należącą do Elizy i jej francuskiej rodziny. Ów klan mieszka w wspólnym domostwie, pod przewodnictwem głowy rodu, Konstancji, kultywuje polskie tradycje (odziedziczone chyba po jakichś przodkach) i jest bardzo silnie ze sobą związany. Jego poszczególni członkowie są zabawni i ciekawi, a na wyróżnienie zasługują moim zdaniem Aleksander i Sophie, żona brata Elizy, ze swoimi zabawnymi błędami językowymi. (Tu muszę przyznać, że oszołomiło mnie nieco tempo wprowadzania nowych członków rodziny Elizy, właściwie bez żadnego przedstawienia, i gdyby nie pomocne drzewo genealogiczne z tyłu książki, chyba bym się zupełnie pogubiła!) W letnich krajobrazach Prowansji, oszałamiających kolorami i zapachami, budzi się dar Ewy - prześladują ją dziwne sny, miewa jakieś przeczucia, związane z losami przodków jej gospodarzy. Do tego dochodzą problemy uczuciowe, które komplikuje pewien szarmancki ogrodnik, pardon, architekt ogrodnictwa, przesympatyczny Gerard, miłośnik Sienkiewicza i Orzeszkowej.

Sama Ewa, główna bohaterka, jest postacią sympatyczną i bardzo ciepłą. I tylko jej wieczne zwracanie uwagi na poprawność językową, używanie czystej polszczyzny, bez żadnych naleciałości czy niepotrzebnych wyrażeń trąciło mi myszką i pachniało belferstwem na kilometr... Żałuję też, że historia kufra ciotki Eugenii nie została rozbudowana, że autorka nie napisała więcej o rodzinie Ewy... Najpierw myślałam, że autorka zaplanowała tom drugi, ale doczytałam się na jej blogu, że kontynuacji powieści raczej nie będzie.
Zamówienie z Francji odebrałam jako bardzo przyjemną lekturę, wciągającą czytelnika od pierwszych stron. Zafascynowała mnie wizja matriarchatu, rodziny w której majątek dziedziczą kobiety, i ich rola jako strażniczek tradycji i historii. Zaczęłam zastanawiać się, ile sama wiem o losach mojej rodziny, czy może nie powinnam się bardziej zainteresować tym, kim byli moi przodkowie? I dochodzę do wniosku, że wiem zbyt mało, i powinnam się spieszyć, próbować wchłonąć jak najwięcej rodzinnych opowieści, dopóki ma mi je kto opowiadać. W Wielkiej Brytanii odkrywanie swoich korzeni, tworzenie drzew genealogicznych i poszukiwanie informacji o dawno zagubionych krewnych fascynuje coraz więcej osób, jest nawet modne. A jak jest z tym w Polsce? Czasem wydaje mi się, że zainteresowanie historią mamy zakodowane niejako w genach, że historyczne uwarunkowania i burzliwe losy naszego narodu zakorzeniły w naszej obyczajowości kult przodków i tradycji. Lubimy opowieści rodzinne i chętnie zbieramy pamiątki rodzinne. Potem myślę jednak o tym, czego słucham czasem w telewizji, co czytam w sieci i myślę, że tradycje w Polsce niestety zanikają, język się zmienia i trochę ubożeje, i że nikt nie chce już słuchać o „starych dziejach”. Prawda, jak zwykle, leży zapewne po środku.

Jak dobrze, że są więc książki, które nam przypomną o tym, że warto zainteresować się tym, skąd jesteśmy, kim byli nasi przodkowie i chociaż część tej wiedzy przechować dla przyszłych pokoleń.

sobota, 6 listopada 2010

Boska trucizna - Anton Cziż

Boska trucizna Anona Cziża to moja pierwsza książka przeczytana w ramach wyzwania Rosja w literaturze, które zaczęło się już – aż mi się nie chce wierzyć – w lipcu. Całe szczęście, że trwa ono do kwietnia, bo w takim tempie daleko nie zajdę... Na szczęście książka mi się podobała, więc może mnie zmobilizuje do czytania większej ilości lektur pisarzy rosyjskich.

Boska trucizna to debiut literacki Antona Cziża, który porównywany jest do Borisa Akunina, ale wydaje mi się, że podobieństwo dotyczy głównie planu historycznego – dziewiętnastowieczna Rosja carska, Sankt Petersburg, pełen intryg, tajnych agentów i pięknych kobiet to idealne tło do przedstawienia pierwszej sprawy radcy kolegialnego Rodiona Gieorgijewicza Wanzarowa.

Wanzarow jest nieźle usytuowanym urzędnikiem, pomocnikiem naczelnika policji śledczej, szczęśliwym mężem i ojcem. Fascynują go powikłane zagadki kryminalne, więc z pasją tropi przestępców i zajmuje się poważnymi przestępstwami, których nie można powierzyć zwykłym posterunkowym. Poza tym wierzy głęboko, że odkrycie prawdy jest ważniejsze od karania przestępców. Jest też zwolennikiem nowoczesnych metod z zakresu kryminalistyki, stosowanych przez eksperta w tej dziedzinie, Lebiediewa. Jednym słowem, arcyciekawa postać, z którą mam nadzieję zapoznać się głębiej w kolejnych książkach. Niestety, idealny Wanzarow ma irytującą wadę wymowy, (wymawia f zamiast sz i ch) przez co czytanie jego wypowiedzi nieco mnie irytowało. Ja rozumiem, że to może i taki chwyt, szczegół służący temu, by postać lepiej zapamiętać, ale jakże mnie to fukanie się nie podobało!!! Za to kiedy wciągnęła mnie fabuła, udało mi się zapominać o tym natręctwie.

W mroźny zimowy poranek 1905 roku znaleziono w śniegu zwłoki młodej kobiety. Główny podejrzany, profesor Sieriebriakow, jest nader dziwnym indywiduum, zafascynowanym jakąś tajemniczą substancją, wkrótce zaczynają się też w śledztwie pojawiać (i znikać) zawoalowane damy, naukowcy i inne ekscentryczne postaci. Kiedy sprawą zaczyna się interesować Ochrana (tajna policja polityczna walcząca z ruchem rewolucyjnym) i Oddział Specjalny (inny odział tajnej policji), Wanzarow będzie się musiał sporo nagimnastykować, by nie tylko znaleźć sprawcę ale nikomu się nie narazić... Tu muszę się przyznać, że jakoś nie udało mi się zrozumieć różnicy pomiędzy tymi oddziałami a ich przedstawiciele mi się strasznie mieszali. I nie mogę zrozumieć dlaczego, bo normalnie strasznie podobają mi się rosyjskie imiona odojcowskie, ale w tej książce jakoś się wśród nich pogubiłam.

Pomimo tego, pierwsze spotkanie z radcą Wanzarowem uważam za udane. Akcja toczyła się wartko od pierwszej strony i nie brakowało mi intrygujących (kobiecych głównie) drugo i trzecioplanowych postaci, zwłąszcza przy końcu książki... Spodobał mi się też dowcipny język Cziża i jego potoczysty styl. Dodatkowo zaciekawiło mnie miasto, gdzie toczy się akcja powieści - Sankt Petersburg, w którym rewolucyjne idee zaczynają właśnie dochodzić do głosu, gdzie bieda i bogactwo niejednokrotnie ocierają się o siebie, Sankt Petersburg pełen dorożek i wolantów, dozorców pilnujących bram, miasto dziwnie nazwanych ulic.... Coraz bardziej chciałabym tam pojechać.

Podobnoż w przyszłym roku wychodzi druga książka, Kamuflet, również wydana przez Wydawnictwo Otwarte. Będę jej oczekiwać z zaciekawieniem.

czwartek, 4 listopada 2010

Sekretny stos

Pssst, zdradzę wam sekret! Ponieważ od ponad miesiąca pracuję w innej bibliotece, nie mam już możliwości odwiedzania moich ulubionych księgarni i innych charity shopów niemalże codziennie. Cierpię. Jak na odwyku. Dlatego dzisiaj, kiedy nadarzyła się okazja, żeby pojechać do Kingston, odwiedziłam tam „dla zabicia czasu” całkiem sporą księgarnię. Jak na złość akurat mieli tam ciekawą ofertę... Co miałam zrobić! Wyszłam pokonana z dwoma reklamówkami. Przeszmuglowałam książki do domu, natychmiast rozparcelowałam po półkach i siedzę cicho: zauważy? nie zauważy? Zrobiłam też konspiracyjne zdjęcie. Oto dowody winy:
Teraz siedzę z niewinną miną, udając, że o niczym nie wiem...
Wasz Niereformowalny Książkochłon

Osiołkowi w żłoby dano...

Czuję, jak ogarnia mnie potworne zmęczenie. W pracy harówka i chociaż czas płynie dzięki temu tak szybko, że nie sposób go ogarnąć, godziny zlewają się w dni, a dni w tygodnie, nie mogę się jakoś zrelaksować. Dla otuchy i ze zmęczenia czytam książki po polsku - mózg mi się mniej męczy, a przecież czekają na mnie same nowe pozycje, które kuszą, wabią okładkami, nęcą tytułami i w ogóle rzucają się w oczy. Myślałby kto, że mi łatwo? A gdzie tam.
Pamiętacie ten słynny wierszyk Fredry?

Osiołkowi w żłoby dano,
W jeden owies, w drugi siano.
Uchem strzyże, głową kręci
I to pachnie, i to nęci.
Od którego teraz zacznie,
Aby sobie podjeść smacznie?
Trudny wybór, trudna zgoda
Chwyci siano, owsa szkoda,
Chwyci owies, żal mu siana.
I tak stoi aż do rana,
A od rana do wieczora;
Aż nareszcie przyszła pora,
Że oślina pośród jadła
Z głodu padła.

Dokładnie tak się czuję. Patrzę na moje książki, patrzę, wgapiam się, wpatruję i nie mogę się zdecydować na jedną. Ciągnie mnie równo do wszystkich. Najchętniej bym się rozdwoiła, roztroiła, rozczworzyła, żeby móc czytać wszystkie książki na raz. Właściwie niby w tym nic nowego, bo zwykle czytam w tym samym czasie co najmniej dwie powieści, ale ostatnio moje dziwactwo nie tylko przybiera na sile, ale i staje się niepokojąco czasochłonne! Jak długo można stać na przeciwko biblioteczki, próbując wybrać coś do czytania do wanny?! Odpowiedź: spokojnie dwadzieścia minut. I wtedy też nie potrafię wybrać mniej, niż dwóch książek. Zgroza. A jeśli sobie potem pomyślę, ile czasu można strwonić na wybieranie potencjalnej lektury, drogocennego czasu, którego zawsze brak, a który można by było poświęcić na czytanie, ogarnia mnie zgroza podwójna. I trochę zawstydzenie. W końcu człowiek, istota rozumna, powinien być w stanie podjąć decyzję tak błahą, jak wybór następnej książki. Zwłaszcza, że pozostałe lekturki nigdzie nie znikną, tylko spokojnie będą czekać na swoją kolej. Ja się uważam za osobę zdecydowaną, nigdy nie zastanawiam się długo na zakupach, biorę jak leci, i nie mam zwykle takich problemów! Więc co się ze mną dzieje?!
Od trzech dni rzucam się między moimi nowościami, próbując skoncentrować się na jednej książce. Porażka. Jedną udało mi się skończyć tylko dlatego, że woziłam ją ze sobą w czasie weekendów. Pozaczynałam kilka, na żadnej na razie nie mogą się zatrzymać. Ja winię zmęczenie. Tyle na razie. Idę się relaksować z książką. Tylko z którą?!

wtorek, 2 listopada 2010

Wiedźma W. Redna Olgi Gromyko



Weekend skończony, goście pojechani, książki się czytają, na pierwszy ogień poszła Wiedźma Opiekunka Olgi Gromyko. Przesympatyczna opowieść o wiedźmie i wampirach, która dostarczyła mi kilku przyjemnych godzin rozrywki. Część pierwszą przeczytałam latem (po przypomnieniu sobie dwóch pierwszych książek pani Gromyko, Zawód Wiedźma), część drugą teraz i mogę stwierdzić z czystym sumieniem, że mi się fantastyka w wykonaniu białoruskim spodobała. W czterech tomach powieści śledzimy losy wiedźmy W.Rednej, rzeczywiście często wrednej, od praktyk studenckich spędzonych na pisaniu pracy zaliczeniowej o wampirach z Dogewy, aż do zakończenia edukacji w Starmińskiej Wyższej Szkoły Magii, Wróżbiarstwa i Zielarstwa. Po zakończeniu nauk Wolha , przyjaciółka władcy Dogewy, postanawia objąć posadę wiedźmy właśnie w krainie wampirów, ale pojawiają się niespodziewane przeszkody – najpierw staż na zamku, potem władca udaje się do sąsiedniej doliny na spotkanie narzeczonej, a do tego sprawy komplikują różne zbiry, najemniczka Orsana i biały wilk.
W malowniczy świat wykreowany przez Olgę Gromyko szybko się wpada, a bohaterowie, nawet ci drugo i trzecioplanowi są też sympatyczni i ciekawi– pyskata wiedźma, trolle o niewyparzonym języku, krasnoludy albo zwykli ludzie, mieszkańcy okolicznych wiosek i miasteczek ,są barwnie opisani i pełni charakteru. Obok tak popularnych wampirów pojawiają się i słowiańskie, przaśne stwory – skrzaty, rusałki...
Może nie jest to powieść odkrywcza, bo fabuła koncentruje się wokół utartych schematów wyścigu z czasem, podróży głównego bohatera (albo bohaterki) w poszukiwaniu zaklęcia czy innego ratunku dla drugiej postaci. Może wampiry, najemnicy i wiedźmy nie są niczym nowym, bo pojawiły się już w tylu różnych powieściach Jednak myślę, że autorka znalazła jednak kilka ciekawych pomysłów na odświeżenie klasycznego wizerunku wampira-krwiopijcy a i ciekawie ukazała pozostałe wątki. Powieści Olgi Gromyko, napisane lekkim i dowcipnym piórem, czyta się przyjemnie, chichocząc pod nosem i szybko przewracając strony. Język Wiedźmy przypominał mi chwilami książki Sapkowskiego, albo Brzezińskiej – potoczysty, soczysty i dowcipny. Jedyny zgrzyt dla mnie stanowił język jakim się posługiwała najemniczka Orsana, w chwilach wzburzenia używająca „dialektu” z jej rodzimego państwa – co mnie denerwowało, bo znaczenia niektórych wyrażeń musiałam się domyślać, jako że brzmiały jak nie przetłumaczone zwroty z języka rosyjskiego... Ale mimo to, czytając Wiedźmę Opiekunkę bawiłam się przednio i mam ochotę powrócić do Dogewy, Wolhy, Lena i ich historii.
Polecam miłośnikom fantasy zza płota i tym, którzy mają dość zachodnich pomysłów i wzorców i szukają czegoś innego.
Czas na kolejną książkę ze Stosu - do usłyszenia!