poniedziałek, 31 grudnia 2012

Książka roku 2012

Witam was w ostatni dzień 2012 roku. Roku, który czytelniczo był bardzo ciekawy, dość zróżnicowany, w dodatku nieco lepszy od poprzedniego pod względem ilości przeczytanych książek. Roku, który niespodziewanie okazał się rokiem polskiej książki – przeczytałam bowiem więcej niż kiedykolwiek książek napisanych przez polskich autorów i autorki.

Poniżej prezentuję moją dziesiątkę książek, które w tym roku zasłużyły według mnie na wyróżnienie (kolejność alfabetyczna):
  1. Ben Aaronowitch, „Rivers of London”
  2. Elżbieta Cherezińska, „Korona śniegu i krwi”
  3. Janina Fedorowicz, Joanna Konopińska, „Marianna i róże”
  4. Rosamund Lupton, „Sister”
  5. Kazimierz Orłoś, „Dom pod Lutnią”
  6. Jennifer Worth, „Call The Midwife”
Natomiast książką roku jednogłośnie zostaje ((taaaadaaaaam!):
„Korona śniegu i krwi” Elżbiety Cherezińskiej
Mam nadzieję, że i wasz czytelniczy rok był równie udany i że podzielicie się swoimi książkami roku. Życzę wam wszystkim udanego sylwestrowego wieczoru i do zobaczenia w roku 2013!

O tym już jutro...czas na Noworoczne Wyzwanie!

niedziela, 30 grudnia 2012

Świąteczna Małgorzata Musierowicz (Zimowe czytanie 2012)

Święta spędziłam w domu rodzinnym na ciężkiej pracy, po której przyszedł czas na słodkie lenistwo. A jak wiecie, słodkie lenistwo w moim przypadku oznacza zwykle czytanie książek… Spędziłam więc fantastyczne kilka dni odwiedzając niewidzianych od lat książkowych przyjaciół i poznając nowych. Jednym słowem, święta upłynęły mi głównie pod znakiem książek Małgorzaty Musierowicz. 
Przede wszystkim czekała na mnie w domu najnowsza książka Musierowicz – długo przez nas oczekiwana „McDusia”. Tak, wiem, że wiele osób uważa, że autorka niepotrzebnie ciągnie tę serię, że te najnowsze książki nie dorównują świeżością i oryginalnością tym pierwszym. Że postacie, szczególnie rodzina Borejków, są mało realistyczne, a za to zbyt idealistyczne, że kobiety spychane są do roli kur domowych, że powieści są zwykle mało prawdopodobne, a przy tym optymistyczne do bólu zębów. Przyznaję również, że i mnie niektóre ostatnie powieści Musierowicz nieco rozczarowały – ich bohaterowie byli zbyt niedojrzali, ich problemy mnie niezbyt interesowały.. Ale po świetnej „Sprężynie”, która na nowo przywróciła mi wiarę w to, że z Jeżycjady się nie wyrasta, nadszedł czas na „McDusię”, czyli opowieść świąteczną o ślubach, świętach, pożegnaniach z dawnymi znajomymi...

Główną bohaterką powieści jest tytułowa Magdusia, prawnuczka profesora Dmuchawca, która przyjeżdża do Poznania uporządkować mieszkanie po zmarłym niedawno nestorze rodu. Smutne jest to pożegnanie z dawno niewidzianą postacią, nie tylko wiernym czytelnikom zakręci się w oku łza. W mieszkaniu pojawiają się dawni bohaterowie Jeżycjady, by w spadku po profesorze otrzymać mądre życiowe rady i przy okazji dać znać czytelnikom, co też się u nich dzieje. Ale głównym tematem książki jest jak zwykle miłość – miłość w jej wielu obliczach. Pierwsze rozterki miłosne, złamane serca, poszukiwanie drugiej połówki, zawody miłosne i rozczarowania, radość z odwzajemnionego uczucia, rozterki przedślubne, miłość udawana, miłość, która trwa całe dorosłe życie, miłość, która potrafi wybaczać. Trwają przygotowania do ślubu Laury i Adama, Magdusia leczy złamane serce, kuzyni Ignaś i Józinek (już niemal dorośli, bardziej dojrzali, ale wciąż strasznie czasem dziecinni) też nie są obojętni wobec wszechobecnych sercowych rozterek. Pojawia się też inny rzadki gość – Janusz Pyziak, by chyba już na dobre zamknąć pewien rozdział w życiu bohaterów Jeżycjady. „McDusia” toczy się w świątecznym okresie, więc święta stają się dla bohaterów (i dla czytelników) okazją do wspominków, żartów i tradycyjnych już w tej rodzinie kataklizmów i katastrof. Świąteczny, pogodny nastrój powieści sprzyja refleksji i rozmyślaniom o tym, co oznaczają dla nas święta Bożego Narodzenia, a wszechobecny, delikatny humor, pozwala bezboleśnie przełknąć bardziej niestrawne dydaktyczne wstawki (Łucja i jej językowa poprawność działa mi wyjątkowo na nerwy!!).

Myślę, że są autorzy, których książki budzą w czytelniku wieloletni sentyment, do których książek powraca się i podczytuje od nowa. Z których się nie wyrasta. Którym wiele się wybacza. Tak właśnie ma się sprawa z powieściami Małgorzaty Musierowicz – jestem głucha i ślepa na wszelkie wady tych książek. Ponieważ jednak „McDusia” aż promieniuje wszechobecnym dobrem i ciepłem, na święta jest to lektura jak najbardziej odpowiednia. Kto wie, gdybym przeczytała tę książkę kiedy indziej, może nie spodobałaby mi się tak bardzo. 
Jak już wspomniałam Jeżycjadę lubię sobie czasem podczytywać, choćby na wyrywki. To nic, że zestarzałam się w międzyczasie, ale są pewne książki, które czytać można w każdym wieku. Do nich należy  „Noelka” - według mnie absolutna klasyka, powieść tak ciepła, dowcipna i pełna świątecznego czaru, że powinna być lekturą obowiązkową w okresie przedwigilijnych nerwowych przygotowań. Jeśli ktoś jakimś cudem nie zna tej książki, to spieszę donieść, że akcja powieści obejmuje wigilijny wieczór, który główni bohaterowie spędzają odwiedzając domy mieszkańców poznańskiej dzielnicy Jeżyce przebrani za Gwiazdora i Aniołka. Znów pojawiają się znajome postacie, są i nowi bohaterowie. „Noelka” to opowieść o przeżywaniu świąt, o tym, co dla nas w nich jest najważniejsze, o tym, co ważne być powinno . To też powieść o dojrzewaniu, wyzbywaniu się egoizmu i o poszukiwaniu miłości. Niesamowicie ciepła, klimatyczna i wzruszająca miejscami powieść, która uczy nas pamiętać o dawnych obyczajach, szanować tradycję i kochać drugiego człowieka, niezależnie od tego, kim jest. A że jest to jedna z najlepszych powieści Musierowicz, nie mogło w niej zabraknąć humoru, dowcipu i świetnych dialogów. A w dodatku znów pojawia się niezastąpiona rodzina Borejków, która przygotowuje się do ślubu Idy. I właśnie te przedślubne rozterki, perypetie panny młodej, która w przeddzień ślubu przypomina sobie, że nie ma odpowiednich butów, zabawne fragmenty i wywołujące rechot urywki są znakomitą przeciwwagą dla wigilijnych, nieco lukrowanych rozdziałów. Dlatego „Noelka” to dla mnie idealna książka świąteczna, której jeszcze się nie udało zdetronizować...
Sama nie wiem kiedy przeczytałam w te święta cztery książki Musierowicz. Kolejną był „Kwiat kalafiora”, jedna z pierwszych powieści, która nic a nic nie straciła ze swego uroku i świeżości. Chociaż realia polskie bardzo się zmieniły od tych opisywanych w powieści (akcja toczy się w początkach roku 1978), to tematy w niej poruszane wciąż są jak najbardziej aktualne. „Kwiat kalafiora” chciałabym wspomnieć także ze względu na główną bohaterkę, Gabrysię Borejko, siedemnastoletnią pannę, która przeżywa swoją pierwszą miłość. Cóż, dla mnie „Kwiat kalafiora” to podróż sentymentalna – lata chude, czasy kolejek i wiecznych braków, a do tego fantastyczny humor, który pozwala to wszystko jakoś znieść. Polecam tę książkę wszystkim, którzy zastanawiają się nad rozpoczęciem przygody z Jeżycjadą.
Na koniec chciałabym tylko szybko wspomnieć ostatnią przeczytaną książkę - Małgorzata Musierowicz „Na Gwiazdkę”. Ta cieniutka książeczka to mój najnowszy nabytek świąteczny. Nie jest to powieść, to raczej połączenie książki kucharskiej z poradnikiem dla młodych czytelników (a właściwie czytelniczek), w którym autorka radzi, w jaki sposób przygotować się do obchodzenia świąt Bożego Narodzenia. Objętościowo niewielka pozycja, ale zawiera mimo wszystko interesujące szczególiki – przygotowywanie świątecznych własnoręcznych prezentów, także jadalnych, ozdób choinkowych, pysznych (na razie tylko z opisu) tortów i ciast, a także bardziej tradycyjnych potraw wigilijnych. A wszystko to przetykane wspomnieniami autorki, jej spostrzeżeniami na temat świąt, poradami, w jaki sposób święta powinno się przeżywać i dlaczego. Przyznaję, nie jest to książka, po którą sięgnie każdy. Ale polecam ją tym, którzy Jeżycjadę kochają i chcieliby by w ich domu również zagościł podobny świąteczny duch.

Nie wiem, kiedy ukaże się kolejna, zapowiadana już gdzieś w sieci książka Małgorzaty Musierowicz. Podobno będzie nosiła tytuł „Wnuczka do orzechów”. Oby została wydana jak najszybciej, oby nie zabrakło w niej ukochanego przez rzesze wielbicieli pogodnego kilmatu. Oby czytało się ją jak najlepiej. Czego i wam życzę.

sobota, 29 grudnia 2012

Ho ho ho....Horrendalny stos!


Przywieziony z rodzinnego domu stos horrendalny, składający się z książek nabytych, książek sprezentowanych, znalezionych pod choinką, zamówionych, otrzymanych na urodziny. Przydźwigany z wysiłkiem i sfotografowany dla potomności oraz dla ukazania tego, jak wielkie jest moje książkochłonowe obżarstwo.

Najlepiej na zdjęcie kliknąć, żeby w pełni zobaczyć rozmiar mojego nałogu...
Pierwszy stos po lewej to same książki popularno-naukowe, które chciałam mieć, częściowo wspomniane i opisane tutaj: "White Plate. Słodkie", książka znanej blogerki kulinarnej, Elizy Mórawskiej, czyli Liski, fascynujący "Paryż Miasto sztuki i miłości w czasach belle epoque" Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk i Marty Orzeszyny (hura!), przepyszna "Historia polskiego smaku" Łozińskich, "Polska kuchnia domowa" Małgorzaty Caprari, która pełna jest interesujących przepisów na dania znane i mniej popularne, "Pierwsze Damy II Reczypospolitej" Kamila Janickiego, czyli opowieść o żonach sławnych polskich prezydentów, "Trójka z dżemem palce lizać" Marcina Gutowskiego, czyli opowieść o moim ukochanym radiu, "Aktorki" Łukasza Maciejewskiego i "Prezenterki" Aleksandry Szarłat, czyli kronika polskiej kultury, pełne rozmów i plotek, a na koniec - "Nasz mały PRL" Izabeli Meyzy i Witolda Szabłowskiego, czyli powrót do przeszłości i do peerelowskich realiów. Już zaczęłam przeglądać "Historię polskiego smaku" - to pięknie wydana pozycja, pełna fascynujących faktów i zdjęć!

Pomiędzy kupkami książek stoją "Pomorska książka kucharska" Niny Szuby, czyli przegląd dań mojego regionu oraz "Eine kleine" Artura Daniela Liskowackiego, polska powieść o niemieckim Stettinie, moim rodzinnym mieście, nominowana do nagrody Nike. 

Drugi stos to powieści. Zaczyna go od spodu "Przepis na życie" Agnieszki Pilaszewskiej, książka pożyczona od mamy, ponieważ obejrzałyśmy razem niemal cały pierwszy sezon tego serialu i nad wyraz przypadł mi on do gustu... Tak, wiem, że zazwyczaj książki powstające na podstawie seriali nie są dobre, ale dam jej szansę, bo zawiera ciekawe przepisy... Kolejna pozycja to "Śnieg" Orhana Pamuka, słynnego pisarza tureckiego, dotychczas znanego mi jedynie z nazwiska. Powieść z sensacyjno-kryminalną fabułą, która próbuje dotrzeć do źródeł współczesnego terroryzmu. O "Szopce" Zośki Papużanki pisałam już przy okazji Bardzo Subiektywnej Listy Tegorocznych Potencjalnych Prezentów Książkowych. Kolejna książka to zbiorek poezji naszej Noblistki, Wisławy Szyborskiej, zatytułowany "Tutaj", w wydaniu polsko-angielskim - do poczytania wraz z Ulubionym Anglikiem. Następne książki to "Houston, mamy problem" Katarzyny Grocholi, powieść znanej autorki, tym razem z punktu widzenia mężczyzny i "Kolejność uczuć" Moniki Sawickiej (zupełnie nieznany mi zbiór opowiadań), "Siedlisko" Janusza Majewskiego, kolejna powieść oparta na scenariuszu kultowego serialu telewizyjnego, tym razem zupełnie mi nie znanego - opowieść o "miastowych" i mieszkańcach mazurskiej wsi oraz "Fanaberie" - debiutancka powieść Jolanty Wrońskiej, opisująca perypetie biznesowo-uczuciowe właścicielki pewnej cukierni. Stosik zamykają "Musierowicz na Gwiazdkę", króciutka książeczka o tym, w jaki sposób można w pełni doświadczyć Świąt, gawęda o zwyczajach i przepisach na wigilijne przysmaki i ozdoby (już przeczytana!), "Bluszcz prowincjonalny" Renaty Kosin, kolejna powieść o powrotach do miasta dzieciństwa, opowieść o polskiej prowincji latem i jej mieszkańcach, i - na koniec - "Kamienny anioł" Katherine Scholes, opowieść rozgrywająca się na egzotycznej Tasmanii, opowiadająca o pierwszej miłości i bolesnych powrotach do przeszłości. 

Uff. Teraz pozostały tylko angielskie książki, głównie prezenty, którymi obdarowano mnie i Ulubionego Anglika. Są wśród nich: "Blandings" P.G.Wodehouse'a, zbiorek sześciu opowiadań o mieszkańcach zamku Blandings, siedziby lorda Emswortha, ostatnio sfilmowanych przez BBC; trzy powieści Bena Aaronovitcha: "Rivers of London", "Moon Over Soho" i "Whispers Under Ground" - o pierwszej z nich pisałam tutaj, a kolejne dwie części podobały mi się jeszcze bardziej (obecnie czyta je UA, zachwycając się niemniej niż ja); "Death Comes to Pemberly" P.D. James, książka, o której pisałam już na blogu; "It's Not Me, It's You" Jona Richardsona, czyli zwierzenia niemożliwego perfekcjonisty poszukującego miłości i (jeśli to możliwe) dziewczyny uwielbiającej porządek tak samo jak on; "Infrared" Nancy Huston - ponieważ strrrasznie podobała mi się poprzednia powieść tej autorki, "Fault Lines", nie mogłam sobie darować kolejnej jej powieści, chociaż być może powinnam coś o niej poczytać zanim się na nią zdecydowałam (właśnie odkryłam, że zdobyła ona Bad Sex in Fiction Award!!!)... Cóż, zobaczymy, czy mi się spodoba... Wreszcie - ostatnia prezentowana pozycja, "Hugh's Three Good Things", kolejna książka kulinarna, tym razem autorstwa jednego z moich ulubionych entuzjastów organicznej żywności, najlepiej samodzielnie wyhodowanej, czyli Hugh Fearnley-Whittingstalla...

Cóż. Jedni po Świętach przybierają na wadze, pożerając niesamowite ilości jedzenia. Ja raczej nie tyję, za to tyją moje półki na książki, co roku... Ponieważ wraz z Nowym Rokiem często podejmujemy różne postanowienia, czuję, że tym razem dotyczyć one będą opanowania mojego książkochłonowego nałogu. Liczę też na to, że pewne wyzwanie (podkradzione ze znajomego blogu) pomoże mi rozprawić się z zalegającymi wszędzie stosami... 

Ale o tym na razie cicho sza...

niedziela, 23 grudnia 2012

Wszystkiego naj...

Dla mnie święta zaczynają się, kiedy w domu zaczyna pachnąć makowcem, farszem do tradycyjnych uszek i cynamonem, kiedy po raz kolejny siorbię barszcz, próbując, czy już odpowiednio doprawiony, a moja mama pyta się, ile łusek karpia w tym roku potrzebuję. Kiedy pakuję prezenty dla moich najbliższych. Kiedy trzeba po raz kolejny pójść do sklepu, bo zabrakło drożdży/pietruszki/cytryn/proszku do pieczenia. Kiedy za oknem widzę prószący biały puszek. Kiedy grają kolędy. I wcale nie potrzebuję książek, żeby wiedzieć, że Święta są ważne, że rodzina jest ważna, że tradycja jest ważna. Że ważne jest przebywanie razem i dzielenie się radością.

Życzę wam wszystkim serdecznie, żeby wasze Boże Narodzenie pachniało wam w tym roku wyjątkowo pięknie - ciastem, barszczem, zielonym drzewkiem i farbą drukarską. Żeby wam pachniało bliskimi osobami. 

Pozdrawiam wszystkich ciepło z wyjątkowo oprószonego śniegiem Szczecina. 

A na zakończenie: jazzowa kolęda, którą się w tym roku zachwycam!

sobota, 22 grudnia 2012

Koniec Świata, idą święta...

"Krok po kroku, krok po kroczku, najpiękniejsze w całym roczku idą święta...! Idą święta...!"  - pomrukuje pod nosem Ulubiony Anglik, który nasłuchał się ostatnio Trójkowego Karpia. W domu wreszcie zapanował świąteczny nastrój, a do tego pięknie pachnie, bo cały wieczór UA suszył w piekarniku plasterki pomarańczy... Suszone pomarańcze, laska wanilii, cynamon, gałka muszkatołowa, kardamon... Świąteczne przyprawy zamknięte z małych słoiczkach, to własnoręcznie zrobiona mieszanka do przygotowania grzańca. Ślicznie pachnie, a do tego ładnie wygląda. Czasem UA zadziwia nawet mnie.
Ponieważ końca świata jakoś na razie nie widać, wreszcie będę miała więcej czasu, żeby dokończyć kilka zaczętych książek. Rano lecę do Polski, do zimnego Szczecina, żeby zająć się produkcją pierogów, uszek, ciast i tym podobnych potraw wigilijnych. Do tego będę wypoczywać, czytać i zastanawiać się, czy uda mi się upchnąć w bagażu jeszcze jedną książkę. Postaram się oprzeć pokusom lotniczych księgarń, ale zajrzę do księgarni Świata Książki (nie cierpię nazwy Weltbild!), bo podobnie jak wielu z was zasmuciła mnie wiadomość o kłopotach tego wydawnictwa. Powyciągam z półek nasze kolekcje powieści ŚK i zdjęcie wkleję na powstałą wczoraj internetową stronę na Facebooku. Będę kibicować pracownikom i książkom, bo zamknięcie takiego wydawnictwa to jak zamknięcie bramy prowadzącej do skarbca z najcudowniejszymi podarkami dla książkochłona. Niewyobrażalna strata. Ech, trzymam kciuki, żeby ŚK ktoś wykupił - to byłby najlepszy świąteczny prezent...






niedziela, 16 grudnia 2012

Bardzo Subiektywna Lista Tegorocznych Potencjalnych Prezentów Książkowych

Co książkochłony lubią dostawać w prezencie? Książki!
Co książkochłony lubią dawać innym w prezencie? Też książki!

Poniżej prezentuję Bardzo Subiektywną Listę Tegorocznych Potencjalnych Prezentów Książkowych (BSLTPK). Część książek już sobie zażyczyłam pod choinkę, nad niektórymi się zastanawiam, jeszcze inne czytałam w tym roku. Mam nadzieję, że wy również podzielicie się swoimi typami na świąteczne prezenty!
Eliza Mórawska - "White Plate. Słodkie"
Znana i popularna autorka blogu kulinarnego White Plate, Liska, wydała swoją pierwszą książkę! Znajdziemy w niej przepisy na pyszne słodkie wypieki napisany w języku angielskim i polskim (szczególnie istotne, jeśli książka ma być prezentem dla takiego Ulubionego Anglika lub Potencjalnej Teściowej...)
Maja Łozińska, Jan Łoziński - "Historia polskiego smaku"
Książka, na myśl o której cieknie książkochłonowi ślinka. Kulinarna historia Polski, opowieść o biesiadach, polskim stole i tych, którzy przy nim siedzieli. Anegdoty, historyczne detale, wspomnienia, listy. Po przeczytaniu "W ziemiańskim dworze" mam straszliwą ochotę na węcej podobnych książek. Polska literatura popularnonaukowa, którą chce się czytać!
Małgorzata Gutowska-Adamczyk, Marta Orzeszyna - "Paryż. Miasto sztuki i miłości 
w czasach belle epoque" 
Od kiedy przeczytałam "Podróż do miasta świateł. Róża z Wolskich", powyższa książka znajdowała się na mojej liście życzeń. Paryż jest fascynujący, szalony i pełen artystycznej fantazji, a w tej książce autorki opisują jedną z najciekawszych epok w jego historii. W dodatku książka jest pełna ilustracji, które mam nadzieję, w pełni oddają klimat tych czasów. 
Marcin Gutowski - "Trójka z dżemem - palce lizać! Biografia pewnego radia" 
Ostatnio na nowo odkryłam Trójkę, świetną muzykę, fantastyczne programy prowadzone przez niezapomnianych prezenterów. Ta książka została przygotowana specjalnie z okazji 50. urodzin III Programu Polskiego Radia i nie mogę się doczekać, kiedy ją będę mogła przeczytać. 
Karolina Haka-Makowiecka, Marta Makowiecka - "500 polskich książek, 
które warto przeczytać"
Od lat na rynku angielskim funkcjonują różne listy książek, które należy przeczytać zanim się umrze, literackich kanonów, najlepszych książek i obowiązkowych powieści. Cieszę się, że pojawiła się na polskim rynku podobna książka - ciekawe, które pozycje znalazły się na tej liście...
Izabela Meyza, Witold Szabłowski - "Nasz mały PRL. 
Pół roku w M-3 z trwałą, wąsami i maluchem" 
Powrót do peerelowskiej rzeczywistości - dwoje dziennikarzy postanowiło przez pół roku porzucić współczesne wynalazki i wygody i przenieść się w przeszłość. Powrót do czasów dla wielu z nas znajomych, przez niektórych wspominanych z rozrzewnieniem, przez innych ze zgrozą, na pewno zainteresuje nie tylko tych, którzy w tej rzeczywistości dorastali, ale też tych, którzy znają ją tylko z opowiadań innych. 
Aleksandra Szarłat - "Prezenterki"
Kto pamięta czarno-białą telewizję, programy zapowiadane przez znane spikerki? Autorka książki przedstawia sylwetki kobiet, które pracowały w polskiej telewizji od lat pięćdziesiątych, ich prywatne i zawodowe życie, w czasach, gdy telewizja była zupełnie inna, niż ta obecna.
Małgorzata Gutowska-Adamczyk- "Podróż do miasta świateł. Róża z Wolskich" 
Czekałam długo i cierpliwie na nową powieść Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk i jak wiecie, ponowne spotkanie z autorką uważam za bardzo udane. Miłośników "Cukierni" ucieszy to, że w powieści spotykamy naszych starych znajomych z poprzednich książek.
 Małgorzata Musierowicz - "McDusia" 
Książka oczekiwana przez wszystkich fanów Jeżycjady - młodych i starszych. Mimo mieszanych opinii na blogach książkę na pewno przeczytam, bo należy do jednej z moich ukochanych serii. Będzie to szczególnie odpowiednia lektura o tej porze roku, bo jej akcja toczy się w okresie Bożego Narodzenia.
 
J.K. Rowling - "Trafny wybór"
Najbardziej wyczekiwana premiera tego roku. Pierwsza książka autorki powieści o Harrym Potterze dla dorosłych. Niestety, wielbicieli słynnego czarodzieja muszę rozczarować, bo to książka dla Mugoli o Mugolach. Konkretnie o Mugolach z małego miasteczka. Powieść pełna czarnego humoru i interesujących postaci. 
Elżbieta Cherezinska - "Korona śniegu i krwi"
Moje zachwyty nad książką można przeczytać tutaj. Cóż mogę powiedzieć o tej książce? Z rozmachem napisana, epicka opowieść o fascynującym fragmencie naszej historii. Niesamowita, wciągająca, pełna niespodzianek. Oczekuję z niecierpliwością na część drugą. 
Zośka Papużanka - "Szopka"
Powieść nominowana do Paszportów Polityki. Opowieść o polskiej, wielopokoleniowej rodzinie z jej wszystkimi przywarami, dramatami i konfliktami. Debiutancka powieść "opowiadająca o kolejnych etapach naszego życia, o tym, jak je postrzegamy później, a konfrontacja ta bywa zaskakująca".

Katarzyna Grochola - "Houston, mamy problem"
Nowa powieść autorki poczytnej sagi, z którą mam ochotę się zapoznać. Powieść o trzydziestokilkuletnim mężczyźnie na życiowym zakręcie, o jego życiu i o kobietach, które go otaczają. Kiedyś podobały i się powieści Grocholi, zobaczymy, jak będzie tym razem...
Agnieszka Topornicka - "Wakacje od życie"
Bardzo spodobała mi się debiutancka powieść autorki, "Cała zawartość damskiej torebki", bo Topornicka pisała o Polsce z perspektywy emigrantki powracającej do kraju i porównującej zastałą rzeczywistość z życiem poza granicami ojczyzny... W najnowszej powieści pisze o Amerykańskiej Emigracji w końcu XX wieku, o naszych rodakach zagranicą i o konfrontacji oczekiwań z rzeczywistością. 

wtorek, 11 grudnia 2012

Święta w ziemiańskim dworze (Zimowe czytanie 2012)

Polskie święta Bożego Narodzenia są jedyne w swoim rodzaju. Możemy się zżymać na przedświąteczną gorączkę, tłok i nawał pracy, ale myślę, że każdy z nas czeka na Gwiazdkę i znane nam od dziecka tradycje i rytuały świąteczne. Dlatego czytanie o świątecznych zwyczajach nie tylko współtworzy bożonarodzeniową atmosferę, ale i pozwala ją lepiej zrozumieć.

Rok temu przywiozłam z Polski kilka książek, które do tej pory czekały spokojnie na półce, aż nadejdzie Odpowiednia Chwila. W zeszłym tygodniu sięgnęłam po dwie z nich, dodałam trzecią do kompletu i zaczytuję się wieczorami w opisach dawnych świątecznych obyczajach i o polskim świętowaniu. Dziś przedstawiam wam pierwszą z nich:


„W ziemiańskim dworze. Codzienność, obyczaje, święta, zabawy” Mai Łozińskiej to publikacja podzielona na cztery rozdziały, każdy poświęcony jednej porze roku. Rozdział pierwszy, poświęcony jest właśnie Zimie i od niego też zaczęłam moje zimowe czytanie. Ponieważ Łozińska pisze o życiu w polskich dworach ziemiańskich, Bożemu Narodzeniu jest poświęcona tylko część książki. Przede wszystkim autorka bardzo zajmująco pisze o zwykłym życiu mieszkańców dworu, ich zajęciach i rozrywkach. Wspomina więc o tym, w jaki sposób ludzie ogrzewali stare domostwa, w co się ubierali, jak spędzali długie zimowe wieczory, jak dbali o gospodarstwo i jego pracowników. Każdy szczegół jest ciekawy, warty chociażby wzmianki czy wspomnienia, autorka zaś wplata w narrację fragmenty wspomnień i pamiętników dawnych mieszkańców polskich dworów, które wraz z innymi tytułami można odszukać w bibliografii na końcu książki.

Sporo miejsca poświęca Maja Łozińska jednemu z najważniejszych świąt w kalendarzu liturgicznym – Bożemu Narodzeniu. Jak miło jest poczytać o tym, jak dawniej świętowano w polskich dworach! Przecież to właśnie nasze swojskie – polskie święta! Pewne rytuały zmieniły się wraz z upływem lat – nie sądzę, że panowie wybierają się teraz w wigilijny ranek na polowanie, mało kto rozstawia po kątach snopy zboża, zamiast podłaźniczek w domach stoją choinki (które nota bene, do Polski zawitały późno, bo około XIX wieku, a do tego były przez niektórych Polaków tępione, jako pruski obyczaj), a na nich najczęściej kupne ozdoby. Inne obyczaje przetrwały i mają się dobrze, a wśród nich – polski i jedyny taki na świecie zwyczaj dzielenia się opłatkiem. Sporo miejsca zajmują w książce opisy świątecznych przygotowań – i tym kuchennym i tym duchowym, pisze też o przygotowywaniu prezentów, którymi bardzo często obdarowywano nie tylko członków rodziny, ale i służbę domową oraz mieszkańców folwarków.

Mimo iż autorka pisze o codziennych sprawach, o zwyczajach w większości wciąż nam znanych i bliskich, to robi to w tak wyśmienicie wciągający sposób, że od czytania książki nie sposób się oderwać. A może to właśnie dlatego? Dlatego też zapewne nie wytrwam długo w moim postanowieniu, żeby poszczególne części czytać w odpowiednich porach roku.
Jedyna tylko rzecz moim zdaniem mogłaby poprawić jakość tej książki – otóż zabrakło mi choć kilku kolorowych ilustracji. Po namyśle oświadczam też, że nie kupiłabym drugi raz mniejszego wydania tej książki, w miękkiej oprawie. Chciałam w ten sposób zaoszczędzić nieco, ale myślę, że „W ziemiańskim dworze” zasługuje na piękne wydanie w twardej oprawie, które polepszyłoby też jakość prezentowanych w książce reprodukcji i fotografii. Być może pojawiłyby się też kolorowe zdjęcia? Jeśli więc macie zamiar zrobić komuś niespodziankę kupując tę książkę w prezencie – stanowczo polecam wydanie w twardej oprawie.

Tak fascynują nas ostatnio angielskie seriale kostiumowe portretujące życie przedwojennej wyższych klas, że czasem zapominamy, jak wiele ciekawych rzeczy można się dowiedzieć o życiu mieszkańców polskich dworów. Polecam więc „W ziemiańskim dworze” Mai Łozińskiej wszystkim wielbicielom historii polskiego obyczaju, a także tym, którzy chcą się czegoś dowiedzieć o codziennym życiu polskich domów ziemiańskich.

niedziela, 9 grudnia 2012

Prywatny detektyw w świecie magii (Jim Butcher - "Storm Front")

O powieściach Jima Butchera słyszałam już dawno temu – koleżanka z pracy polecała mi serię The Dresden Files (Akta Dresdena) Jima Butchera jako świetny kryminał z elementami magii. Przyznaję jednak, że dopiero ostatnio nabrałam ochoty na przeczytanie tych książek – mówiąc ściślej – od kiedy przeczytałam wszystkie trzy części cyklu Bena Aaronovitcha „Rivers of London”. W poszukiwaniu podobnych w stylu powieści wyciągnęłam z czeluści kindla „Discovery of Witches” Debory Harkness, zaczęłam czytać... ale to nie było to samo. Sfrustrowana, odłożyłam powieść o wiedźmach w Oxfordzie na potem (zwłaszcza, że zniechęciło mnie porównanie do „Zmierzchu”) i zaczęłam poszukiwania od początku.

Wtedy właśnie przypomniałam sobie o książkach Jima Butchera. Znów okazało się, jak przydatny jest czytnik w przypadku podobnych zachcianek – po krótkich poszukiwaniach już po chwili mogłam zacząć czytać „Storm Front” („Akta Dresdena. Front Burzowy”).
Głównym bohaterem i narratorem „Storm Front” Butchera jest prywatny detektyw, Harry Dresden, który we współczesnym Chicago pomaga policji w rozwiązywaniu zagadek kryminalnych, które przekraczają możliwości zwykłych śmiertelników. Dresden jest bowiem magiem, jedynym w mieście, który się do swojej profesji przyznaje, jedynym, który pomaga policji w utrzymywaniu porządku. Bycie prywatnym detektywem – magiem nie zawsze się opłaca, Dresden co rusz boryka się z trudnościami finansowymi, bo mało osób decyduje się na wynajęcie jego usług. Dlatego dzień, kiedy potencjalna klientka umawia się na spotkanie, zapowiada się pomyślnie. Niestety, tego samego dnia policja wzywa go jako konsultanta w sprawie podwójnego morderstwa i uwierzcie mi, zwłoki nie wyglądają ciekawie – ich serca zostały dosłownie wydarte z ich piersi. Harry ma nie lada orzech do zgryzienia, nie tylko musi odnaleźć mordercę, ale jeszcze przekonać Radę, że on sam jest niewinny.

Nie sposób ustrzec się od porównań z książkami Bena Aaronovitcha. W obu cyklach głównym bohaterem jest stróż prawa – we „Froncie burzowym” prywatny detektyw, w „Rzekach Londynu” - policjant. Obaj są magami – co prawda Peter Grant dopiero się uczy fachu, a Dresden ma za sobą lata szkolenia, ale obaj używają swojego daru by bronić niewinnych ludzi. Obaj bohaterowie są też narratorami powieści – do tego ich głosy są bardzo charakterystyczne, pełne sarkazmu i ironicznego poczucia humoru. Jednak w porównaniu z Peterem Grantem, którego można określić jako pewnego siebie i nieco zarozumiałego, Harry Dresden (właściwie Harry Blackstone Copperfield Dresden) jest bardziej doświadczony, bardziej cyniczny, bardziej mroczny i skomplikowany. Jego życie bynajmniej nie jest usłane różami, a fragmenty jego przeszłości, o których się dowiadujemy, są dość dramatyczne i wciąż mają wpływ na jego współczesne losy.

Front burzowy” to powieść utrzymana w tradycji czarnego kryminału amerykańskiego, w którym samotny detektyw rozwiązuje zagadkę. Tyle tylko, że przeciwnicy, z którymi Dresden musi się zmierzyć to między innymi wampiry, czarni magowie i demony. Podobnie jak u Aaronovitcha, w powieści Butchera magia jest częścią realnego świata, chociaż nie wszyscy są jej świadomi. W porównaniu z Rivers of London humor w Aktach Dresdena jest bardziej mroczny, a powieść bardziej pełna przemocy i trupów. Być może ma to związek z różnicami pomiędzy amerykańskimi a brytyjskimi kryminałami ogólnie? Mimo iż wątek kryminalny nie był dla mnie tak interesujący jak ten fantastyczny, to zagadka zabójstwa była dość interesująco rozwiązana, a poszczególne wątki powiązane ze sobą w zgrabny, choć momentami przewidywalny sposób. W każdym razie, muszę przyznać, że chociaż „Front burzowy” czytało mi się dobrze, powieść mnie wciągnęła i spodobał i się główny bohater, to jednak książka nie zrobiła na mnie takiego wrażenia jak „Rivers of London”. Być może dlatego, że książkę Aaranovitcha, która przecież oparta jest na bardzo podobnym koncepcie, przeczytałam jako pierwszą, ale przede wszytskim dlatego, że Londyn po prostu znam, a w Chicago nigdy nie byłam. Czytanie o znajomych miejscach było znacznie przyjemniejsze.

Mimo wszystko polecam powieść Jima Butchera wszystkim, którzy lubią kryminały z poczuciem humoru, interesującymi bohaterami, którym czytelnik będzie kibicował. Wydaje mi się, że w przyszłych tomach serii świat Dresdena może się stać jeszcze bardziej intrygujący i pełen niespodzianek, bo czuję, że autor dopiero się rozkręcał i pokazał tylko nieliczne aspekty magii. Tak więc wydaje mi się, że do Akt Dresdena jeszcze w przyszłości powrócę, a póki co, zapraszam do ich przeczytania wszystkich miłośników magii i kryminalnych zagadek.

środa, 5 grudnia 2012

Zimowe czytanie

Przyznam się, że do tej pory świąteczny nastrój mnie jakoś omijał. Do gwiazdki zostały jakieś marne trzy tygodnie, a u mnie wszystko na razie na wstecznym biegu. Dziś rano jednak, kiedy za oknem zobaczyłam pierwszy tegoroczny śnieg, postanowiłam zabrać się do roboty i odpowiednią atmosferę stworzyć sama... Co prawda śnieg, padający ogromnymi zachęcającymi płatami, nie przetrwał nawet godziny, ale pozostało po nim miłe wspomnienie i postanowienie, że w tym roku Boże Narodzenie będę świętować radośnie i z przyjemnością... Rozpoczęłam więc uroczyście świąteczny sezon przy pomocy pachnących świec, radia grającego li i jedynie świąteczną muzykę i kilku strategicznie rozwieszonych świątecznych dekoracji. Jutro natomiast zakupię mince pies, w weekend poszukam pieczonych kasztanów, zwykle sprzedawanych o tej prze roku na ulicach, napiję się grzanego wina, pocałuję Ulubionego Anglika pod jemiołą. Niedługo obejrzę też po raz kolejny mój ukochany film świąteczny „Love Actually”, który oglądam nałogowo co roku, a do tego nowiutkie, jeszcze nie widziane polskie „Listy do M.” - zobaczymy, czy taki zmasowany atak świąteczny się powiedzie. A że nie wyobrażam sobie świętowania czegokolwiek bez czytania, to już teraz zaczynam gromadzić odpowiednie książki. Już ściągnęłam z półek odpowiednie lektury, książki cierpliwie czekające cały rok na swoją kolej. Już teraz podczytuję przy herbatce bożonarodzeniowe fragmenty z książki „O ziemiańskim świętowaniu” Pruszaka, obok leży „W ziemiańskim dworze” Łozińskiej. Już niedługo na blogu powinny się pojawić pierwsze tegoroczne świąteczne lektury, a tymczasem wszystkich szukających inspiracji zapraszam do przejrzenia zakładki świąteczny sezon i przyjrzeniu się książkom, które przeczytałam w poprzednich latach.

Pozdrawiam wszystkich cieplutko i pachnąco.

wtorek, 27 listopada 2012

Inwestygator Jego Królewskiej Mości (Mariusz Wollny - "Kacper Ryx")

Jakiś czas temu pisałam o odkryciu, jakim była dla mnie wspaniała saga historyczno-fantastyczna Elżbiety Cherezińskiej, czyli „Korona śniegu i krwi”. Takie wrażenie zrobiła na mnie ta historia, że w dalszym ciągu strasznie mnie ciągnie do podobnych książek. Jednak zamiast więc zabrać się porządnie za „Grę w kości”, wczoraj zapragnęłam czegoś ciut lżejszego. Zresztą wina (czy raczej zasługa) leży po stronie samej autorki, która na facebooku zaczęła wypisywać tak zacne i smakowite fragmenciki o bohaterach „Korony...”, że przy Rikissie już dłużej nie zdzierżyłam i sięgnęłam na półkę, żeby odnowić znajomość z pewnym inwestygatorem królewskim...
„Kacper Ryx” Mariusza Wolnego to pierwszy tom łotrzykowskiej powieści historycznej rozgrywającej się za czasów polskich Jagiellonów. Oto młody żak Akademii Krakowskiej, znany z tego, że każdą zagadkę potrafi rozwikłać i dociec prawdy, zostaje poproszony przez imć pana Kochanowskiego i pana Górnickiego o odnalezienie wykradzionej pieczęci królewskiej. Do tego dochodzą też inne zadania – schwytanie zabójcy swojej przyrodniej siostry, odnalezienie zaginionego mistrza arkanów czarnoksięskich. Słowem – młodzieniec ma kupę roboty, a że jest obrotny, zaradny i niegłupi, poradzi sobie w każdej sytuacji – czy to w szlacheckim towarzystwie, czy też w kompanii Króla Żebraków. Podczas swoich przygód Kacper nie raz narazi się pewnym niebezpiecznym charakterom, ale na szczęście ma też rozliczne talenta, zebrane podczas krótkiego, acz burzliwego żywota, które pomogą mu się wykaraskać z każdej awantury. Jednym słowem, sympatyczny to nad wyraz bohater i nic dziwnego, że pan Wollny postanowił napisać dalsze trzy tomy jego przygód!

Zapowiadam wam, że „Kacper Ryx” to powieść znakomita, mieszanka wyśmienita polskiej facecji i fantazji. Pojedynki, bijatyki, pościgi, pogonie, strzelaniny, lochy i jaskinie – świat Ryksa jest pełen niebezpieczeństw, ale też pięknych niewiast, przygód i przyjaciół, którzy dopomogą w kłopotach i rozweselą w smutku. Dużo się dzieje, akcja rozwija się przed naszymi oczami błyskawicznie, ani na chwilę nie tracąc tempa. Sporo jest też dowcipu, nieco zabawnych zdarzeń, a całość okraszona kilkoma niewyjaśnionymi zagadkami, które, mam nadzieję, zostaną rozwiązane w kolejnych tomach. 
 Do tego tło historyczne odmalowane jest w tej powieści doskonale. Nie będę pisarstwa Mariusza Wollnego porównywać do Cherezińskiej, bo to zupełnie inny typ opowieści, a z „Koroną...” skojarzył mi się tylko i jedynie przez Rikissę. (Rozumiecie, Rikissa – Ryx...? Tak, wiem, że to bardzo luźne skojarzenie... ) Jedno mogę wam zagwarantować. Czeka was zabawa przednia, w kompanii znakomitej – stronice książki zaludniają bowiem znane postacie historyczne, nie tylko z otoczenia miłościwie panującego w roku pańskim 1569 króla Zygmunta Augusta, ale i wybitni polscy poeci i literaci – jest i Kochanowski, Sęp Szarzyński, jest i królewski bibliotekarz, Łukasz Górnicki, autor „Dworzanina polskiego”. Pojawia się też na poły legendarny mistrz Twardowski, jeden z czarnoksiężników królewskich, jest i Krwawy Burmistrz krakowski, Czeczotka. Jednym słowem, ma ci Kacper zacne towarzystwo, w którym do woli zażywa przygód, jak na prawdziwego inwestygatora przystało. Afery i wydarzenia, na tle których opowiedziana jest historia Kacpra Ryksa, są opisane bardzo dokładnie i, jak się tego dowiedziałam z tomu drugiego, są w większości prawdziwe. Nic dziwnego, bo autor chociaż z wykształcenia jest etnografem, to pasjonuje się historią i, co ważniejsze, potrafi o niej świetne pisać. Co rusz wspomina o różnych dawnych zwyczajach, przytacza anegdotki i ciekawostki, a wszystko to bardzo sprytnie i wdzięcznie splatając w jedną całość. Nie zapomina też o samym języku, jakim napisana jest powieść, zgrabnie go podkolorowując i okraszając archaizmami, wtrącając fragmenty wierszy, fraszek i staropolskich pieśni. Przy tym książka jest też opatrzona pożytecznym słowniczkiem, wyjaśniającym czytelnikowi łacińskie zwroty i mniej zrozumiałe słówka. Ba, na dociekliwego czytelnika czekają też mapki, ukazujące XVI-wieczny Kraków i jego okolice. 

Nic więc dziwnego, że o powieść przygodach Kacpra czyta się z wielką uciechą, w napięciu i z rosnącym ze strony na stronę zadowoleniem. Jakkolwiek nazwać tę opowieść – czy to powieścią historyczną, kryminałem, powieścią łotrzykowską, czy powieścią płaszcza i szpady, to gwarantuję, że spodoba się miłośnikom historii Polski i dobrej zabawy. Tak wciągający jest „Kacper Ryx”, że mam ochotę natychmiast udać się na krakowski rynek, zaprzyjaźnić z żakami i popijać piwo w karczmie w nadziei, że przysiądzie się do mnie jakiś znany poeta i zacznie recytować swoje dowcipne fraszki.

Jeśli więc jakimś cudem o Kacprze Ryksie jeszcze nie słyszeliście, co tchu lećcie do księgarń lub bibliotek i czym prędzej bierzcie się za czytanie. Ja tymczasem idę zapoznać się z tomem drugim przygód zacnego Kacpra, oczekując po nim równie dobrej zabawy!


niedziela, 25 listopada 2012

Herbaciane Zagadki ("Death by Darjeeling" - Laura Childs)

Zimny wieczór przed nami, co może nas ogrzać lepiej niż dobra herbata i dobry kryminał. A gdyby tak połączyć te dwie rzeczy? Zapraszam wszystkich na „Śmierć i darjeeling”!
„Death by Darjeeling” Laury Childs to pierwsza książka w serii A Tea Shop Mysteries (moje, bardzo dowolne, tłumaczenie nazwy serii to Herbaciane Zagadki), których bohaterką jest Theodosia Browning, właścicielka Herbaciarni Indygo i psa o uroczym imieniu Earl Grey. Theo i jej współpracownicy zostają poproszeni o zorganizowanie dorocznego przyjęcia wydawanego przez towarzystwo historyczne Charleston, na które przygotowana zostaje specjalna herbata Lamplighter Blend. To czarujące przyjęcie na pewno zostanie w pamięci mieszkańców miasta na długo, bo oto jeden z gości zostaje znaleziony martwy, a przy nim pusta filiżanka herbaty...

„Death by Darjeeling” należy do popularnego, szczególnie w Stanach, gatunku kryminałów tematycznych. Bohaterem takich powieści (zwykle są to serie) jest najczęściej właściciel jakiegoś sklepu lub biznesu, albo grupa przyjaciół o wspólnym hobby, którzy amatorsko zajmują się rozwiązywaniem zagadek kryminalnych. Do popularnych tematów należą serie o bibliotekarzach (na przykład wydana ostatnio w Polsce książka Harris o Aurorze Teagarden), czy właścicielach kotów (znana w Polsce „kocia” seria Lilian Jackson Braun), a popularne hobby detektywów-amatorów to na przykład robienie na drutach, scrapbooking, gotowanie, robienie kołder, czy ogrodnictwo. Bardzo ciekawą tematyczną listę książek (którą na pewno przestudiuję dokładnie!) znalazłam na tej stronie

Ale wróćmy do Herbacianych Zagadek! Nietrudno zgadnąć, że motywem przewodnim tej serii jest herbata. Theodosia, sympatyczna bohaterka powieści Childs, jest właścicielką dobrze prosperującego sklepu i herbaciarni w Charleston, gdzie znużeni zwiedzaniem turyści mogą zregenerować swoje siły przy filiżance aromatycznych mieszanek herbacianych i pysznych ciasteczkach. Childs pisze o herbatach jak prawdziwa znawczyni – uważny czytelnik dowie się z jej powieści sporo o różnych mieszankach, ich właściwościach i smaku, o tym w jaki sposób należy je zaparzać. Sklep Theodosii jest chętnie odwiedzany także przez miejscowych, którzy lubią plotkować o tym, co się w ich mieście dzieje. Theo pochodzi z szanowanej rodziny, zna wiele wpływowych osób, jest lubiana i szanowana przez swoich znajomych, pewna siebie i opanowana. Nic więc dziwnego, że Theo ma predyspozycje do tego, by odkryć, kto tak naprawdę zabił Barrona i przywrócić Herbaciarni Indygo dobre imię.

Przyznaję, że nie obyło się bez zgrzytów – ton powieści był miejscami nieco przesłodzony, zwłaszcza, kiedy mowa była o ukochanym czworonożnym pupilu Theo, a jeden z bohaterów rozpływał się w zachwytach nad swoją „ukochaną pracodawczynią”. Ale pomimo to „Death by Darjeeling” czytało mi się z przyjemnością i uśmiechem na twarzy. Intryga nie należy do skomplikowanych, ale akcja posuwa się na przód szybko, a cała powieść składa się z króciutkich rozdziałów, dzięki czemu książkę połyka się niemal w całości. Spodobała mi się też postać Theo i jej uroczy sklep. „Death by Darjeeling” to mała książeczka, która jak smaczna przekąska nadaje się do pożarcia w jeden wieczór. Nie jest to co prawda porywający i pełen niespodzianek kryminał, raczej taki miły kryminałek, ale czasem właśnie tego nam trzeba, prawda? Nie jest to też powieść dla wszystkich, ale może się spodobać wielbicielom klimatycznych amerykańskich miast z historią, miłośnikom bezkrwawych kryminałów i – oczywiście – wszystkim, którzy uwielbiają herbatę!


poniedziałek, 19 listopada 2012

"The Secret Keeper" Kate Morton

Kiedy spodobają się nam książki jakiegoś pisarza bądź pisarki, każda kolejna nowa powieść jest literackim wydarzeniem. Czekamy na nią niecierpliwie, kupujemy ją jak najszybciej i zaczynamy czytać. I tylko czasem, gdzieś w tle, pojawia się nutka niepewności: czy spodoba się tak samo jak poprzednie...? Tak było w przypadku tej książki:
„The Secret Keeper” Kate Morton to była jedna z najbardziej wyczekiwanych przede mnie premier jesieni. I dlatego bardzo się cieszę, że Kate Morton znów się udało stworzyć opowieść, która mnie zaskoczyła i wciągnęła od pierwszych stron w wykreowany przez autorkę świat.

Powieść zaczyna się w 1961 roku, kiedy to wskutek pewnego dramatycznego wydarzenia życie szesnastoletniej Lauren zmienia się na zawsze. Pięćdziesiąt lat później, Lauren, sławna aktorka, próbuje zrozumieć, co się właściwie wtedy stało. Czy jej matka skrywa jakąś tajemnicę? Czy ma ona coś wspólnego ze pewną starą fotografią? W jaki sposób wojna na zawsze połączyła życie trojga młodych ludzi?
W „The Secret Keeper” razem z Lauren odkrywamy przeszłość jej matki, kobiety na pozór nieskomplikowanej i prostej, pełnej radości życia i kochającej gorąco swoją rodzinę. Morton opowiada swoją historię fragmentarycznie, poruszając się w kilku odmiennych planach czasowych, oddając głos kilku postaciom. Akcja toczy się nie tylko współcześnie, poznajemy też wojenne i przedwojenne losy trojga ludzi: Jimmy'ego, Dorothy i Vivien. To właśnie najbardziej lubię w powieściach Kate Morton! Na pozór zwykłe, nieco schematyczne historie, a jednak każda z nich odkrywa przed czytelnikiem jakąś fascynującą zagadkę. Matka Lauren niespodziewanie okazuje się kobietą nietuzinkową, skomplikowaną, wzbudzającą emocje. Wielotorowa narracja krok po kroku ujawnia nowe punkty widzenia, powoli dowiadujemy się coraz więcej o bohaterach powieści, tworzymy w wyobraźni ich portret, zastanawiamy się, w jaki sposób znaleźli się tam, gdzie teraz są. Kolejna postać zabiera głos i nagle okazuje się, że nasza wcześniejsza interpretacja zdarzeń niewiele ma wspólnego z prawdą, że autorce udało się po raz kolejny zaskoczyć czytelnika.

W przeciwieństwie do poprzednich powieści, „The Secret Keeper” nie koncentruje się wokół motywu domu i jego historii. Owszem, Greenacres, dom Nicolsonów, pełen tradycji i rodzinnych historii, jest w tej książce ważny, ale myśl przewodnia książki jest tym razem inna. „The Secret Keeper” to opowieść o rodzinie, o więzach między ludźmi, o szansach straconych i wykorzystanych, o decyzjach i zbiegach okoliczności, która na zawsze zmieniają bieg wydarzeń.

Tak, można by powiedzieć, że autorka wymyśliła sobie pewien schemat powieści i stosuje go z upodobaniem w swoich książkach, ale dla mnie mają one jakiś specjalny urok. Może ma to coś wspólnego z tym, że Kate Morton wymyśla naprawdę ciekawe historie? Że kiedy czytam jej książki, naprawdę trudno mi się od nich oderwać? Że bohaterowie jej powieści wywołują emocje, nie zawsze można ich lubić, a czasem okazują się zupełnie inni, niż się tego spodziewaliśmy? A może dlatego, że chociaż jej powieści często osadzone są głęboko w przeszłości, Morton pisze o sprawach ważnych tak samo kiedyś, jak i teraz – o prawdziwych ludzkich emocjach, o miłości, zazdrości, o wybaczaniu.

Ponieważ wobec książek Kate Morton nie mogę być obiektywna, mam nadzieję, że sięgniecie po „The Secret Keeper” i wcześniejsze powieści autorki, by wyrobić sobie własne zdanie na jej temat. Mam też dla was dobrą wiadomość. Wydawnictwo Albatros już teraz planuje wydanie "The Secret Keeper", pozostaje więc nadzieja, że polscy czytelnicy nie będą musieli długo czekać na polskie tłumaczenie. Ja książkę polecam wszystkim już teraz.

niedziela, 18 listopada 2012

Dabarai się uzewnętrznia...


Za nominację do nagrody Liebster Blog, o której być może słyszeliście na niektórych blogach, bardzo dziękuję Annie Marii z blogu Zielono mam w głowie... Poniżej moje odpowiedzi na zadane przez nią diabelsko trudne pytania...

1. Które historyczne miejsce w Europie jest dla Ciebie ważne? najbardziej interesujące? najbardziej warte odwiedzenia?
Hm. Mieszkam obecnie w Londynie, który jest bardzo historyczny, bardzo interesujący i ważny, zawsze warty polecenia, ale sama wybrałabym się do Wiednia... W Wiedniu najchętniej posiedziałabym w jakiejś kawiarni zajadając się pysznymi ciastami, popijając kawę, przyglądając się jak za oknem niespiesznie toczy się życie... Zupełnie jak bohater powieści Franka Tallisa z serii Zapiski Liebermana - jego książki, w których bohaterowie wiecznie przesiadują w restauracjach i kawiarniach, zawsze wywołują we mnie wilczy apetyt.
2. Czy istnieje książka, której adaptacja filmowa byłaby lepsza od oryginału?
O. Chyba nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie... Zwykle czytam książki, filmy na ich podstawie oglądam rzadko.
3. Z czym kojarzy Ci się określenie "wiktoriańska Anglia"?
Z szelestem sukien pań spacerujących po ulicach, z dumnymi budynkami, które przetrwały do czasów dzisiejszych, z książkami Dickensa i Anne Perry.
4. O czym myślisz, gdy patrzysz w nocne niebo?
Przeważnie o tym, że chciałabym być w miejscu, gdzie widać gwiazdy, a nie mrugające światełka przelatujących samolotów....
5. Dlaczego stworzyłeś/aś bloga?
Bo kocham książki i trochę mi brakowało okazji do rozmawiania o nich - szczególnie po polsku.... Pewnego dnia odkryłam blog Padmy i postanowiłam się przyłączyć do jednego z jej wyzwań. Reszta jest historią.
6. Jaki rodzaj literatury jest tym, o którym myślisz: "kocham te książki"?
Och, to też się zmienia... Zwykle samo patrzenie na półki wypełnione książkami wywołuje we mnie przyjemny dreszczyk. Kocham wszystkie moje książki. I kilka tych, których jeszcze nie mam. Ale ostatnio szczególnie lubię czytać kryminały i grube sagi o historiach rodzinnych.
7. Z czym kojarzy Ci się Paryż?
Obecnie z książką Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk "Podróż do miasta świateł"... Oprócz tego z szerokimi, zadrzewionymi bulwarami, z wygodnymi ławkami, na których można przysiąść i poczytać książki. Ponadto Paryż kojarzy mi się z obrazem długowłosej, uśmiechniętej dziewczyny jadącej na rowerze, z bagietką wystającą z koszyka z przodu...Mniam.
8. Ile książek zabierasz ze sobą, gdy wyjeżdżasz na tygodniowy urlop/wakacje?
Zdecydowanie za dużo. Tyle, ile mogę udźwignąć. Jak już wcześniej wspomniałam, mimo iż posiadam mojego ukochanego kindelka, wciąż zabieram ze sobą niewiarygodnie dużo książek, głównie ze strachu, że gdybym jakimś cudem skończyła wszystkie książki na czytniku, nie znajdę w pobliżu żadnej księgarni. Ale przecież książki to taki słodki ciężar...
9. O jakiej epoce historycznej lubisz czytać przede wszystkim?
Ostatnio to dwudziestolecie międzywojenne. Szczególnie w Polsce, bo ta epoka była szczególnie istotna w naszej historii. Ale lubię też starożytny Rzym, średniowieczną Europę, Anglię Tudorów.
10. Czym dla ludzkości jest kultura - w dwóch, trzech zdaniach?
Nie wiem, czym jest kultura jest dla ludzkości, wiem, czym jest dla mnie – świadomością, że wiem, kim był Szekspir, znam muzykę Beatlesów i wiem, dlaczego ludzie nie znoszą lub uwielbiają Marmite!
11. Czy można żyć nie oglądając programów informacyjnych?
Hm, można. Czasem wydaje mi się, że im mniej wiem o tym, co się dzieje na świecie, tym lepiej się czuję... Z drugiej strony, w jakiś sposób trzeba być świadomym otaczającej nas rzeczywistości, nawet w minimalnym stopniu, chociażby po to, by lepiej rozumieć czytane książki. 

Dziękuję za nominację i ciekawe pytania. Wybaczcie, że sama nikogo nie nominuję, ale chętni mogą odpowiedzieć na powyższe pytania w komentarzach.

poniedziałek, 12 listopada 2012

Tajemnice angielskich rezydencji (James Anderson - "The Affair of the Bloodstained Egg Cosy")

Wiadomo nie od dziś, że mordercy, złodzieje i inni kryminaliści najbardziej lubią swój zbrodniczy proceder uprawiać w zaciszu angielskich rezydencji. Może sprzyja temu spokojna atmosfera starych bibliotek, galerie z portretami przodków, może uczynna, bezszelestna służba, spełniająca wszystkie zachcianki gości, może wygodne sypialnie, wykwintne posiłki... Co rusz jakiś zbrodniarz odwiedza posiadłość tego czy innego lorda i w sposób iście nieangielski psuje trwający od wieków ład i porządek. Nie inaczej dzieje się i w książce Jamesa Andersona pod złowieszczym tytułem „The Affair of the Bloodstained Egg Cosy” („Sprawa zakrwawionej nakrywki na jajko”).

W wiejskiej posiadłości księcia Burford wiele się dzieje – spotkania polityczne na najwyższym szczeblu, demonstracje kolekcji broni palnej, morderstwo i kradzież. Na miejsce przybywa (niechętnie) detektyw Wilkins, który już na początku, dość nietypowo, oświadcza: „Nie oczekujcie, że uda mi się cokolwiek rozwikłać”. Na szczęście ma do pomocy dwie młode i odważne dziewczęta oraz tajemniczego mężczyznę, który wcale nie jest tym, za kogo się podaje. Doprawdy, naszemu detektywowi musi się udać!

Jest coś bardzo wciągającego w cosy crime, w kryminałach, w których przestępcy są zawsze bardzo szarmanccy, dobrze ubrani i wychowani, a zbrodnie popełnia się pomiędzy jednym koktajlem a drugim. Sam Anderson powiedział kiedyś, że lubi, gdy jego zbrodniarze cytują Szekspira. W dodatku tło obyczajowe jest wyjątkowo interesujące (lata trzydzieste to jedna z moich ulubionych epok!), miejsce akcji - klimatyczne (dom z wielowiekową historią i sekretnym przejściem!), nawet język odpowiednio stylizowany. „The Affair...” to świetna powieść w stylu retro dla wielbicieli kryminałów w stylu Agathy Christie.

Jamesowi Andersonowi udało się świetnie wczuć w nastój klasycznych powieści detektywistycznych Złotego Wieku Kryminałów. Jest w tej powieści wszystko to, co lubię. Atmosferyczne miejsce akcji, zamknięte koło podejrzanych, mnogość postaci, z których każda ma swoje tajemnice, odkrywane kolejno, krok po kroku, podczas śledztwa. Jest więc właściciel posiadłości i jego rodzina, są i goście zaproszeni oraz niespodziewani, są przyjaciele rodziny. Jest też i detektyw i jego sprzymierzeńcy, którzy pomogą zbierać wskazówki i ślady, aż wreszcie wszystkie zagadki zostają wyjaśnione w kluczowej scenie końcowej, kiedy to detektyw gromadzi wszystkich podejrzanych w salonie i wskazuje palcem mordercę. Tak, wiem, to strasznie stereotypowe, ale „The Affair...” utrzymuje właściwy ton i napięcie, zagadka jest ciekawa, a rozwiązanie satysfakcjonujące. To książka lekka i napisana nieco z przymrużeniem oka, bo przecież autor jej był jak najbardziej współczesny.

Kiedy zabraknie wam w domu książek Agathy Christie, kiedy macie ochotę na klasyczny whodunnit z przymrużeniem oka, sięgnijcie po „The Affair of the Bloodstained Egg Cosy” Jamesa Andersona. Dajcie się uwieść czarowi angielskich rezydencji i ich mieszkańców.A jeśli polubicie mieszkańców Alderley, to czekają na was dwa kolejne kryminały w tej serii.

PS. Gdyby ktoś się zastanawiał, jak wygląda taka watowana nakrywka na jajko, poniżej prezentuję przykładowy obrazek poglądowy z sieci: 

środa, 7 listopada 2012

Małgorzata Gutowska-Adamczyk, "Podróż do miasta świateł. Róża z Wolskich"

Znacie to uczucie, kiedy zabieracie się za nową książkę ulubionego autora? Miłe uczucie powrotu w znane kąty, a z drugiej strony przyjemne zaciekawienie i podekscytowanie nową historią? Właśnie tak się czułam, kiedy zaczęłam czytać nową powieść Małgorzaty Gutowskiej Adamczyk, „Podróż do miasta świateł. Róża z Wolskich”. Była to jedna z najbardziej oczekiwanych przeze mnie tej jesieni premier, książka, po której wiele oczekiwałam i przyznaję, że nieco się bałam, iż moim wymaganiom nie sprosta. Początkowe rozdziały, które przeniosły mnie do dziewiętnastowiecznego Paryża, widzianego oczyma Róży i jej matki, Krystyny, były jednak tak sugestywne, że moje obawy szybko się rozwiały, a zanim się spostrzegłam, przeczytałam już prawie połowę książki. 

Tym, którzy tak jak ja zachwycali się „Cukiernią pod Amorem”, bohaterów „Podróży do miasta świateł” nie trzeba właściwie przedstawiać. Dzięki kunsztowi narratorskiemu autorki, również osoby, które jeszcze „Cukierni...” nie znają (jeśli są jeszcze na świecie tacy czytelnicy...!), powinni się odnaleźć w tej historii szybko i bez problemów. Główną bohaterką pierwszej części „Podróży...” jest Róża Wolska, która pojawiła się w poprzedniej serii jako kochanka Tomasza Zajezierskiego. Tu poznajemy ją jako małą dziewczynkę, która wraz z matką przybywa do Paryża, by pod opieką wuja oczekiwać powrotu ojca z Syberii. Po klęsce powstania styczniowego panie Wolskie, podobnie jak wiele ich rodaczek, znalazły się w trudnej sytuacji finansowej, więc protekcja zamożnego krewnego może zapewnić im wygodne życie i zapłacić za leczenie niemej dziewczynki. Jednak ich życie w „mieście świateł” nie będzie wcale usłane różami, przyjdzie im jeszcze wiele wycierpieć, a Paryż okaże się miastem wielu przeciwieństw - miastem miłości, zdrady, piękna, brzydoty, głodu, sztuki, rewolucji, marzeń i rozpaczy. 

Również powrót do Gutowa, do pałacu w Zajerzycach, nie rozczarował. Chociaż tak jak w przypadku „Cukierni pod Amorem” najbardziej przypadła mi do gustu część historyczna, to dzięki Ninie, współczesnej bohaterce powieści, miałam okazję poznać dalsze losy bohaterów „Cukierni”. Nina na prośbę Igi Toroszyn poszukuje informacji o portrecie Tomasza Zajerzyckiego, namalowanego przez sławną Różę de Vallenord. Wdaje się też w romans z tajemniczym, przypadkowo poznanym mężczyzną, w tym samym czasie próbując zmienić swoje toksyczne relacje z matką. 

Związki między matkami i córkami są zresztą jednym z głównym motywów „Podróży do miasta świateł” - zarówno Nina jak i Róża całe życie zmagają się z poczuciem winy wobec swoich matek, ich stosunki są napięte, pełne nieufności, a nawet strachu, skażone poczuciem winy, że obie córki jakoś swoje matki rozczarowały, nie spełniły pokładanych w nich nadziei. Krystyna jest matką zaborczą i zgorzkniałą, która nie potrafi córce okazać miłości, Irena jest samotną kobietą, która nie potrafi być samodzielna, za wszelką cenę stara się córkę przywiązać do siebie, często uciekając się do emocjonalnego szantażu. Autorce udało się te toksyczne relacje przedstawić znakomicie, szczególnie postać Krystyny jest bardzo interesująca. 

Róża, główna bohaterka powieści, przypomniała mi inną postać z powieści Gutowskiej – Adamczyk, Ginę Weylen. To kolejna postać nakreślona przez autorkę mocną kreską, kobieta pełna sprzeczności, pasji i namiętności. Kolejna kobieta, która pragnie być niezależna, która porzuca konwenanse, szuka swojej drogi w życiu. Róża-kochanka, Róża-malarka, Róża-córka. Kobieta, która kocha, marzy i w końcu oddaje się miłości bez reszty. Jednym słowem – bardzo interesująca postać. Będę czekać niecierpliwie na tom drugi, żeby przekonać się, jak potoczą się jej losy. 

To, co mnie w tej książce dodatkowo urzekło, to portret miasta. Zawsze z  przyjemnością czytam o miejscach mi znanych, nawet tak powierzchownie, jak stolica Francji, w której byłam tylko jeden raz. A jednak klimat miasta chyba na mnie zadziałał, bo nie tylko chciałabym tam wrócić, ale i czytałam z przyjemnością o znanych mi miejscach... Paryż belle epoque mnie zafascynował. Sztuka, polityka, życie codzienne – autorce udało się w książce zawrzeć wiele ciekawych detali historycznych, ciekawostek i smakowitych szczegółów, które pomagają w utrzymaniu nastroju książki, tworzą specyficzny klimat i pomagają czytelnikowi wciągnąć się w nurt opowieści. Dzięki temu „Podróż do miasta świateł” ma ten specyficzny, magiczny klimat, który tak urzekł mnie w cukiernianej trylogii. A teraz pozostaje mi tylko czekanie... Jakoś będę musiała dotrwać do przyszłego roku, kiedy to ukaże się kolejna część książki. Na pocieszenie muszę zdobyć książkę Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk i Marty Orzeszyny „Paryż miasto sztuki i miłości w czasach belle époque”, by chociaż na chwilę dłużej pozostać w tamtych paryskich klimatach.... 

Polecam wam „Podróż do miasta świateł” jako wyśmienite czytadło na długie jesienne wieczory spędzane przy kominku (lub kaloryferze), z kubkiem herbaty. Dajcie się zauroczyć powieści i przenieście się w czasie do magicznie fascynującego Paryża.

sobota, 27 października 2012

Magiczno-kryminalny Londyn ("Rivers of London" - Ben Aaronovitch)

Co prawda na blogu zamilkłam, ale to nie znaczy, że nie czytam. Czytam. Mało, ale czytam. Po opowieściach rodzinnych nadszedł czas na kryminały. Różne, różniste. Głównie z lat 20 dwudziestego wieku. Ale też i bardziej... specjalistyczne... Znajoma z pracy, wielbicielka kryminałów i sensacji wszelkiej maści, poleciła mi kryminał nieco inny niż wszystkie. W ten sposób wpadła w moje ręce debiutancka powieść Bena Aaronovitcha „Rivers of London” („Rzeki Londynu”). Jej bohaterem jest zwykły policjant, Peter Grant, który próbuje spisać zeznania świadka pewnego morderstwa.  Świadek okazuje się być duchem i to już jest koniec zwykłego życia Granta.  Zamiast spędzać dnie na przepisywaniu zeznań, pomaga swojemu szefowi w wyjaśnieniu sprawy brutalnych morderstw, a w przerwach pomaga zażegnać konflikt pomiędzy duchami rzeki Tamizy... Kiedy nie patroluje ulic Londynu, Grant uczy się podstawowych zaklęć. 

Peter Grant to narrator dowcipny, ironiczny i wygadany. To dobry policjant, chociaż czasem zbytnio roztargniony. Jego ciekawość jest wprost zaraźliwa, a jego dygresje i dyskusje z czytelnikiem są często zabawne, szczególnie kiedy zawierają wzmianki o popularnych pop-kulturowych programach, czy postaciach. Magia i praktyka czarodziejska to dla niego okazja, by się wykazać jako ktoś lepszy niż zwykły policjant. Pozostali bohaterowie też nie pozostają w tyle – enigmatyczny inspektor Nightingale, bezpośredni przełożony głównego bohatera, groźny inspektor Seawoll, a także przyjaciółka Granta, policjantka Lesley May, predestynowana do rzeczy wielkich (w przeciwieństwie do Granta, którego przeznaczenie to wypełnianie formularzy). Oprócz policjantów „Rivers of London” zaludniają magiczne postacie: upersonifikowane dopływy rzeki, które wdają się w bójki o terytorium, pełna seksapilu Nigeryjka, która mieszka w bloku i jest boginią Tamizy, Molly, tajemnicza mieszkanka The Folly, a także okazjonalne duchy i wampiry.

Dla mnie „Rivers of London” to lektura idealna! Zaczyna się jak porządny kryminał, od morderstwa, a potem Aaronovitch niespodziewanie wprowadza Elementy Dodatkowe i zaczyna się prawdziwa zabawa. Aaronovitch przedstawia magię jako coś zupełnie normalnego, wplecionego w naturalny porządek rzeczy, niemal jak problem naukowy. Nic w tym dziwnego, bo patronem czarodziei jest sam Isaac Newton. Magia Londynu jest wpleciona w ulice, zakątki i budynki miasta, takie jak siedziba magii i czarodziejów, The Folly. (A propos, przeczytałam gdzieś, że „Rivers of London” porównuje się do książek o Harrym Potterze. Nie mam pojęcia skąd wzięło się to porównanie, bo kryminał Aaronovitcha nie ma z opowieścią o młodym czarodzieju nic wspólnego. Może tylko to, że i Harry i Peter niespodziewanie dowiadują się, że magia istnieje.) Tak, nie każdy czytelnik gustuje w elementach fantastycznych, ale myślę, że książka Bena Aaronovitcha może spodobać się także miłośnikom kryminałów proceduralnych. Sporo jest w niej mowy o żmudnej papierkowej robocie, o nudnych szczegółach pracy policji. Policjanci chodzą do pracy, wykonują rutynowe zadania, a większość z nich jest nieświadoma, że obok istnieje zupełnie inny świat. To, co mnie w tej książce wyjątkowo urzekło, to topografia Londynu. W książce pojawiają się nie tylko znajome ulice i dzielnice, ale i sklepy, restauracje i puby. Bardzo lubię czytać o dobrze znanych miejscach - zamykam oczy i wraz z bohaterami spaceruję ulicami, jadę metrem, patrzę, jak na Covent Garden uliczni buskerzy zabawiają tłumy turystów. Zawsze wiedziałam, że Londyn jest niesamowity i pełen tajemnic. Miło, kiedy okazuje się, że miałam rację!

Dla tych z was, których moja recenzja zachęciła do przeczytania „Rivers of London”, mam dobrą wiadomość. Wydawnictwo Mag planuje wydanie debiutanckiej książki Aaronovitcha na pierwszy kwartał 2013 roku. Przede mną dwie kolejne części serii, „Moon Over Soho” i „Whispers Under Ground”, a jeśli spodobają mi się one tak samo, jak część pierwsza, to na pewno sięgnę po „Broken Homes”, najnowszą powieść o Peterze Grancie, która ukaże się na rynku w przyszłym roku.


niedziela, 21 października 2012

Co robię, kiedy nie piszę... (Wizyta w Cardiff)

Uwielbiam jesienne wyjazdy. Pogoda, jeśli dopisuje, zdecydowanie sprzyja turystycznym eskapadom, a chociaż dni są coraz krótsze, to i tak można je wypełnić po brzegi... Nie ma też nic przyjemniejszego niż zasłużony odpoczynek, szczególnie po kilku tygodniach intensywnej pracy... Właśnie wróciliśmy z Ulubionym Anglikiem z krótkiego wypadu do Cardiff, stolicy Walii, gdzie przez kilka dni intensywnie zwiedzaliśmy miasto i pobliskie zamki, ciesząc się dopisującą pogodą i dobrym jedzeniem. Była to moja pierwsza wizyta w Walii, ale już wiem, że na pewno nie ostatnia. Pobyt w Cardiff był odpoczynkiem typowo miejskim – zwiedzaliśmy bowiem głównie zabytki (i miejsca) położone w centrum lub na obrzeżach miasta, takie jak na przykład zamek Cardiff, katedrę w Llandaff oraz położone w zatoce Cardiff Wales Millennium Centre i malutki norweski kościółek... 
 
Najstarsza, normańska część zamku Cardiff.
Styl, w jakim nowsza część zamku została udekorowana, można nazwać gotyckim przesytem, wiktoriańską interpretacją średniowiecznego przepychu...(niestety, wnętrza ciężko się fotografuje, więc przepraszam za słabą jakość zdjęć...)
Detal z sufitu sali bankietowej
Zimowa Palarnia, malutki pokoik zdobiony detalami symbolizującymi upływ czasu.
Sypialnia trzeciego markiza Bute, który był odopwiedzialny za wygląd posiadłości.
XII-wieczna katedra Llandaff, zbudowana na miejscu wcześniejszego kościoła chrześcijańskiego
.
Wnętrze katedry to mieszanka starych i nowych elementów.
Wales Millenium Centre w Cardiff Bay, centrum kulturalne i siedziba wielu organizacji artystycznych
Norweski kościół, do którego uczęszczał jako dziecko Roald Dahl
Chociaż Cardiff to miasto, które można zwiedzać przez cały tydzień, postanowiliśmy jednak poszerzyć nasze horyzonty... Wybraliśmy się do pobliskiej miejscowości Caerphilly, by zwiedzić ruiny jednego z największych zamków średniowiecznych w Wielkiej Brytanii, a także pobliski Castell Coch, malutki zamek-fantazję w stylu gotyckim, zbudowany w XIX wieku. 
Caerphilly Castle, ruiny zamku, które zamieszkują tajemniczy mnisi...
Wielka sala w zamku Caerphilly
Kiedy przyjechaliśmy do Caerphilly czekała nas miła niespodzianka - podnieconym szeptem UA poinformował mnie, że członek ekipy filmowej, parkującej pod zamkiem miał na rękawie naszywkę z logo jego ukochanego serialu. Tak! W zamku kręcono właśnie kolejny odcinek nowej serii kultowego serialu Doctor Who... Niestety, nie dane nam było zobaczyć głównych bohaterów, ale i tak wiemy, że tam byli...
To nic, że to tylko krzesło... To tak, jakby był to sam Doctor Who...
Mnisi w ruinach zamczyska...popijają herbatkę
Okazuje się, że w Cardiff i okolicy aż roi się od twórców filmowych... Popularne seriale BBC, takie jak Doctor Who i Torchwood kręcone są właśnie w Cardiff. To właśnie tam istnieje ściana pamięci poświęcona Ianto Jonesowi, popularnemu bohaterowi serialu, uśmierconemu przez reżysera w poprzednim sezonie.
Fani nie mogą się pogodzić z odejściem bohatera...
Ale to nie był koniec niespodzianek! W Castell Coch, kolejnym miejscu, które tego dnia odwiedziliśmy, natknęliśmy się na kolejną ekipę filmową!!! Tym razem Walia udawała Włochy na potrzeby nowego serialu "Da Vinci's Demons"... 
Ekipa przygotowuje się do wieczornych zdjęć...
Zameczek zwany Czerwonym
Wystrój wydaje się wam znajomy?
Słusznie, bo należał do tego samego zapaleńca, co zamek Cardiff, czyli markiza Bute...

...i został odrestaurowany w podobnym stylu.
Tak, pobyt w Cardiff był pełen wrażeń... Nie mogło wśród nich zabraknąć i tych książkowych... Już pierwszego dnia namierzyłam bibliotekę w Cardiff, którą kilka lat temu uroczyście otworzył zespół Manic Street Preachers...
Sześć pięter wiedzy i fantastyczna maszyna sortująca zwrócone książki. Jestem pod wrażeniem!
Znalazłam też starą bibliotekę!
Korytarz Starej Biblioteki, w budynku której dziś znajduje się centrum informacji turystycznej i muzeum.

Okazało się też, że akurat w tym tygodniu w księgarni Waterstones będzie podpisywała swoją autobiografię Clare Balding, znana prezenterka sportowa. Jak się domyślacie, już od jakiegoś czasu chciałam przeczytać jej książkę!
Ja i Clare Balding - kobieta, która rzuciła kiełbaską w królową angielską.
A skoro już jesteśmy przy księgarniach, to słusznie się domyślacie... Przy tak napiętym programie nie mieliśmy zbyt wiele czasu na czytanie... To jednak nie powstrzymało nas przed zakupami!

Książki i smok walijski, czyli niektóre pamiątki...
Erin Morgenster, "The Night Circus" ("Cyrk nocy") - powieść, która właśnie została wydana na język polski. Powieść o niezwykłym cyrku, potyczkach i miłości, nominowana w tym roku do nagrody Orange.
The Ngaio Marsh Collection - trzy pierwsze powieści słynnej nowozelandzkiej autorki, w której występuje angielski detektyw policyjny Roderick Alleyn. Marsh uważana jest za jedna z "królowych kryminałów", obok Agathy Christie, czy Dorothy Sayers.
Haruki Murakami, "1Q84" Równoległe światy, fantastyczne postacie i splecione losy dwojga ludzi. Powieść, której wielbicielom prozy Murakamiego nie trzeba przedstawiać. Wreszcie muszę jakąś książkę tego autora przeczytać.. Tę polecała mi już dawno moja mama...
Simon Garfield, "On The Map" - nowa książka autora "Just My Type", o której Ulubiony Anglik pisał tutaj. Historia map i tego, co z nimi związane. UA nie mógł nie zakupić... 
Clare Balding, "My Animals And Other Family" - autobiografia słynnej prezenterki sportowej, wielbicielki koni. Historia dzieciństwa spędzonego wśród zwierząt i członków rodziny królewskiej.
Miranda Hart, "Is It Just Me?" - Miranda Hart to niesamowicie zabawna główna bohaterka i autorka serialu "Miranda". W tej książce pisze głównie o niezręcznych doświadczeniach, niefortunnych wpadkach i wstydliwych sekretach, w które obfituje dorosłe życie.
Caitlin Moran, "Moranthology" - zbiór esejów i artykułów na różnorakie tematy, które Moran napisała dla The Times. Jak się słusznie domyślacie kolejna książka, na zakup której namówiłam UA. Poprzednią jej książkę po prostu pochłonął w jeden dzień, myślę, że z tą będzie podobnie. 
Charlie Brooker, "I Can Make You Hate" - czyli kolekcja artykułów autorstwa kolejnego ulubionego kolumnisty UA. Brooker to pisarz i prezenter telewizyjny, który lubi ponarzekać na wszystkie tematy, a to oznacza, że książka musi mu się spodobać. 

Przyznaję, że jest to niezła kolekcja książek. Cieszę się, że to nie ja musiałam targać nasza napchaną bóg wie czym walizkę. Na następny wyjazd musimy chyba kupić większy bagaż...