poniedziałek, 27 stycznia 2014

Wojna hindusko-francuska na noże i widelce ("The Hundred Foot Journey" - Richard C. Morais)

Książki z kuchennym wątkiem w tle zawsze należały do moich ulubionych – kiedyś zaczytywałam się w „Roku w Prowansji” Petera Mayle'a i kontynuacjach, potem odkryłam „Zupę z granatów” Mehran, „Bread Alone” Hendricks, powieści Sarah-Kate Lynch... „The Hundred Foot Journey” Richarda C. Moraisa doskonale wpisuje się w ten nurt – powieść wypełniają smaki i zapachy potraw hinduskich i wykwintnych francuskich dań i chociaż wolałabym przeżyć w trakcie czytania więcej kulinarnych doznań, to i tak książka zapisała mi się pozytywnie w pamięci. Od razu też podpowiadam, że jeśli chcielibyście sami wyrobić sobie opinię o „The Hundred Foot Journey”, to książka jest też dostępna w języku polskim, wydana pod (dość niezgrabnym moim zdaniem) tytułem „Podróż na sto stóp”. 

Głównym bohaterem i narratorem „The Hundred Foot Journey” jest pochodzący z Mumbaju Hassan Haji. Jego przygoda z jedzeniem i gotowaniem zaczęła się już we wczesnym dzieciństwie spędzonym w mieszkaniu nad restauracją prowadzoną przez jego dziadka. Smaki i zapachy kuchni, wyprawy z kucharzem Bappu na targ, gotowanie z babcią – wszystko to sprawia, że Hassan gotowanie ma we krwi. Kiedy rodzinna tragedia zmusza Hajich do opuszczenia Indii i wyjazdu najpierw do Anglii, a potem do Francji, to właśnie talent i pasja do gotowania zmienia na zawsze życie Hassana. Jego ojciec zakłada hinduską restaurację we francuskiej miejscowości Lumiere, dokładnie naprzeciwko wytrawnej restauracji Madame Mallory, zdobywczyni dwóch gwiazdek Michelina. Zaczyna się wojna dwóch kuchni, a jej stawką jest kariera Hassana.

Muszę przyznać, że początek książki wywarł na mnie jak najlepsze wrażenie – lubię hinduskie klimaty i hinduską kuchnię – myślałam więc, że wiem, w jakim kierunku potoczy się akcja, ale okazało się, że się jednak nieco pomyliłam. Większa porcja powieści dotyczy losów rodziny Hajich po wyjeździe z Indii, ich prób osiedlenia się w Wielkiej Brytanii i Francji, a także dorastania Hassana, a po początkowych zachęcających opowieściach z Mumbaju hinduska kuchnia jest reprezentowana głównie przez śladowe ilości sosów na półkach w Harrodsie. Poznajemy za to bliżej rodzinę Hassana, a zwłaszcza jego ojca, który jest fantastycznie ukazaną postacią, moim zdaniem miejscami zdecydowanie ciekawszą niż główny bohater książki. Zamiast egzotycznych smaków i zapachów Mumbaju Morais koncentruje się na kuchni francuskiej. Szkoda tylko, że akurat ta część książki jest zdecydowanie zbyt krótka, a i tempo akcji pod koniec wyraźnie przyspiesza. Podróż Hassana do upragnionych trzech gwiazdek byłaby świetną okazją, by czytelnik mógł się przyjrzeć kulisom restauracji i pracy mistrzów kuchni, dowiedzieć się więcej o różnych rodzajach cuisine, porównując wersję eksperymentalną – tak zwaną kuchnię molekularną, do tradycyjnej, regionalnej kuchni, w której najważniejszy jest prawdziwy smak składników, a nie wymyślna potrawa. Jak dla mnie ta część była zaledwie naszkicowana, a szkoda, bo chętnie poczytałabym więcej o drodze Hassana do szczytów sławy. Dodatkowo zaskoczył mnie jeden szczegół - jako muzułmanin Hassan nie jada wieprzowiny, ale z zainteresowaniem obserwuje rzeź prosiąt przy restauracji. Nie przypominam sobie, żeby nasz bohater przygotowywał jakieś dania z wieprzowiny w swojej restauracji, a myślę, że ciężko by mu było je pominąć, co z kolei kłóciłoby się z jego religią. Nie jest to może wielka wpadka, ale w każdym razie ten fragment nie był jakoś przekonująco wyjaśniony.

To co spodobało mi się w tej opowieści najbardziej, to opowieści Hassana o restauracji założonej przez jego dziadków, a także część, która toczy się już w Lumiere. Wojna pomiędzy ojcem Hassana, sprytnym biznesmenem, który zakłada pierwszą w miasteczku hinduską jadłodajnię, a madame Mallory, właścicielką nieskazitelnej restauracji, która z przerażeniem obserwuje jaskrawą, głośną i tandetną knajpę po drugiej stronie ulicy, która psuje sielską wizję miasteczka, była chyba najlepszą częścią „The Hundred Foot Journey”.

Polecam powieść Moraisa wielbicielom powieści z kuchennym wątkiem, którzy szukają lekkiej i niezbyt wymagającej pozycji na niedzielne popołudnie. Najlepiej czytać ją przy akompaniamencie wykwintnych przegryzek, na wypadek, gdyby powieść zaostrzyła nam apetyt na pasztet z gęsich wątróbek, czy francuską zupę rybną.

niedziela, 19 stycznia 2014

Niedzielne czytanie (13)

Witam wszystkich w ten piękny, styczniowy poranek (no dobrze, już prawie południe) – ciepły, nieco tylko zachmurzony i pachnący bułeczkami cynamonowymi z Ikei... Dziś jest mój dzień relaksujący, mam zamiar odpocząć po tygodniu pracy, czytając książki i kolorując obrazki... Tak, kolorując obrazki! Na moje życzenie Ulubiony Anglik zakupił dla mnie komplet kredek i tę oto piękną książkę!
"Secret Graden" Johanny Basford to strony pełne pięknych ilustracji, które można kolorować, znajdzie się też coś dla początkujących artystów, którzy mogą dorysowywać brakujące fragmenty, a do tego w książce poukrywane są malutkie detale, które należy odnaleźć - owady, jeże, ptaki i zagubione klucze...
Liczę na godziny dobrej zabawy i relaksu.

Natomiast powieścią, która będzie mi dzisiaj w odpoczynku towarzyszyć będzie "The Hundred Foot Journey" Richarda C. Moraisa, książka kupiona całe wieki temu, która wreszcie doczekała się swojej kolejki! "The Hundred Foot Journey" to historia Hassana Haji, chłopaka z Bombaju, który zmuszony wraz z rodziną do emigracji, osiada w końcu we francuskim miasteczku Lumiere, gdzie jego ojciec zakłada hinduską restaurację na przeciwko uznanej francuskiej instytucji, wykwintnej restauracji Madame Mallory. To właśnie tam Hassan odnajduje swoje przeznaczenie i przyszłość jako kucharz. Zainteresowanym podpowiadam, że książkę wydało w zeszłym roku wydawnictwo Bellona, a na wrzesień tego roku zapowiadana jest premiera filmu na jej podstawie, w której ma zagrać Helen Mirren.


















                         Na koniec tradycyjne pytanie - co dziś czytacie?

sobota, 18 stycznia 2014

"The Rosie Project" - Graeme Simsion

Jeśli macie ochotę na czytadło, przy którego czytaniu zrobi wam się przyjemnie na duszy i które wywoła na waszej twarzy uśmiech – przeczytajcie „The Rosie Project” Graeme Simsiona! Lektura tej książki była dla mnie prawdziwym wytchnieniem podczas ostatnich stresujących dni, właśnie czegoś takiego potrzebowałam – lekkiej,  a niegłupiej książki o miłości, o poszukiwaniu drugiej połówki, do tego z niecodziennymi bohaterami. 

Don Tillman, profesor genetyki, żyje według ściśle określonego harmonogramu, jada standaryzowane posiłki, zajmuje się głównie pracą i ściśle zaplanowanymi zajęciami rekreacyjnymi. W życiu Don kieruje się logiką, a jego uporządkowany, analityczny umysł nie bardzo potrafi sobie poradzić z emocjami – jak sam o sobie mówi, nie jest zaprogramowany do ich odczuwania. Poza tym jego odmienność i problemy ze odnalezieniem się w sytuacjach społecznych zdecydowanie utrudniają mu kontakty z kobietami. Nic więc dziwnego, że i poszukiwania życiowej partnerki planuje zorganizować w jedyny logiczny dla niego sposób – przygotowując detaliczny kwestionariusz, który ma mu pomóc w poszukiwaniu idealnej kobiety, która nie pije, nie pali, nie spóźnia się, nie ma wygórowanych wymagań żywieniowych, ma odpowiednie zainteresowania i podobnie jak on, jest bardzo zorganizowana. Pierwsze próby nie przynoszą spodziewanego wyniku, ale nagle w życiu Dona pojawia się Rosie. Rosie jest nie tylko piękna i pociągająca, ale i całkowicie niekompatybilna! Dlaczego więc przebywanie w jej towarzystwie sprawia mu tyle radości i dlaczego Don zadaje sobie tyle trudu, by pomóc jej w rozwiązaniu pewnego problemu...?

Trzeba przyznać, że historia opowiedziana przez Simsiona jest raczej przewidywalna i stereotypowa – ale kilka rzeczy mnie w tej książce ujęło. Po pierwsze nietuzinkowy bohater – jedni mogą go uznać za typowego „nerda”, czy też kujona, innych może śmieszyć jego dziwność, czy nieprzystosowanie społeczne. Don zdecydowanie wykazuje pewne autystyczne cechy, chociaż w książce nigdzie nie jest potwierdzone, czy zdiagnozowane, a jego punkt widzenia jest zdecydowanie odmienny od tego, do którego mogliśmy przywyknąć w podobnych romantycznych powieściach. I chociaż niektórych zachowanie Dona może dziwić, śmieszyć, czy wręcz denerwować, innych być może wzruszać będzie jego poszukiwanie miłości, akceptacji – trzeba przyznać, że Don to bohater, obok którego nie można przejść obojętnie. Przy tym wszystkim postać Rosie wydaje się zdecydowanie mniej ciekawa – kobieta jest raczej tłem, na którym uwidocznione są cechy charakteru Dona, jej postać (widziana z jego perspektywy) nie jest aż tak wyraziście rozbudowana.

Jako narrator książki Don sprawdza się według mnie bardzo dobrze – sporo jest więc w powieści humoru sytuacyjnego, czytelnika może też bawić styl jego wypowiedzi. Według informacji, które przeczytałam w książce, Simsion najpierw zamierzał napisać scenariusz do filmu, a dopiero potem zdecydował się na napisanie książki – co ciekawe, podobno wytwórnia Sony Pictures zainteresowała się „The Rosie Project” więc kto wie, możliwe, że powstanie i film na podstawie książki, tak jak autor sobie to wymarzył. A wydaje mi się, że mogłaby z niej powstać niezła komedia.

Wspomniałam już, że fabuła nie należy do odkrywczych, ale mimo wszystko jest w niej coś świeżego i czasem wzruszającego – Don jest bohaterem jedynym w swoim rodzaju, dzięki czemu historia staje się bardziej interesująca i wiarygodna. Jego relacje z Rosie, stopniowe odkrywanie radości, jaką można czerpać z życia i towarzystwa innych, nie tylko wywołują uśmiech na twarzy, ale i powodują, że „The Rosie Project” to mimo wszystko książka oryginalna i wyróżniająca się w zalewie romansowych czytadeł. Polecam tym, którzy mają ochotę na fajne, niezobowiązujące czytadło. Powieść Simsiona została też wydana w języku polskim przez wydawnictwo Media Rodzina, pod tytułem „Projekt „Rosie””.

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Katharina Hagena - "The Taste of Apple Seeds" ("Smak pestek jabłek")

Niedawno skończyłam czytać pierwszą rozpoczętą w tym roku książkę! (Zaczętego w ubiegłym roku kolejnego Rankina nie liczę.) Cieszę się że mój wybór padł na powieść Kathariny Hageny „The Taste of Apple Seeds” („Smak pestek jabłek”), bo była to lektura w sam raz na ostatnie dni - spokojna, lekko nastrojowa, w sam raz na moje powolne tempo czytania. 

Bohaterką „Smaku pestek jabłek” jest Iris Berger, która po śmierci babki dziedziczy dom w Bootshaven, w którym kiedyś spędzała letnie wakacje. Akcja powieści obejmuje zaledwie tydzień, podczas którego Iris ma zdecydować, czy chce przyjąć od zmarłej babki swoje dziedzictwo, czy z też z domem wiążą się zbyt bolesne wspomnienia, które nie pozwolą jej zapomnieć o przeszłości. 

Wraz z domem Iris dziedziczy rodzinne tajemnice, zagadki, których nie potrafił rozwiązać upływ czasu, pytania, które wciąż ją dręczą. Trzy pokolenia kobiet odcisnęły swoje piętno na domu i ogrodzie – Bertha, babka Iris i jej siostra Anna, córki Berty: Christa, Harriet i Inga, a także najmłodsze pokolenie – kuzynki Iris i Rosmarie i ich przyjaciółka, Mira. Upalne, czerwcowe lato trwa, a Iris wraca myślami do minionych, wakacyjnych miesięcy, do rodzinnych historii, składanych na nowo z plotek, domysłów, podsłuchanych rozmów i niedopowiedzianych półprawd. 

Leniwe, upalne, letnie dni korespondują ze spokojnym, wyważonym tonem tej książki – tempo jest wolne, a historia koncentruje się na wspomnieniach i rodzinnych historiach, które nie zawsze wyjaśnione zostają do końca. Pojawiają się w niej moje ulubione motywy: dom i odziedziczona tajemnica, ogród i zagadki z przeszłości, ale skondensowana forma sprawiła, że niekiedy miałam wrażenie, że niektóre wątki nie zostały należycie rozwinięte. Szkoda na przykład, że autorka nie zdecydowała się na poszerzenie historii Hinnerka, dziadka Iris, członka partii nazistowskiej, ale i „dobrego Niemca”, który pomógł koledze ze szkolnej ławy uciec do Anglii. 

Główna bohaterka, Iris, jest ekscentryczną postacią (kto inny chodzi kąpać się nago nad jeziorem, albo nosi suknie balowe ciotek?!), czasem nieco denerwującą, a jej zachowanie chwilami było dla mnie zbyt dziecinne i niewytłumaczalne. Na szczęście w powieści pojawiają się też ciekawsze postacie – Mira, dziewczyna mająca obsesję na punkcie koloru czarnego; Inga, kobieta, której dotyk wywołuje elektryczny wstrząs. Katherina Hagena napełniła swoją powieść nie tylko tajemnicami, dramatami ale i magicznymi wprost wydarzeniami – w ogrodzie Berthy zakwitają niespodziewanie jabłonie, czerwone porzeczki magicznie bieleją. Wszystko to sprawia, że „Smak pestek jabłek” zaliczam do lektur udanych, chociaż w żadnym razie nie wybitnych. W Niemczech powieść ta zyskała status bestsellera, ciekawe, jak to będzie w przypadku rynku angielskiego czy polskiego. Dla tych z was, którzy chcieliby się sami przekonać, co myślą o „Smaku pestek jabłek” Hageny, mam dobrą nowinę – powieść jeszcze w tym miesiącu wyda Świat Książki w serii Leniwa Niedziela.