środa, 30 maja 2012

Orange Prize 2012 - wyniki!

Właśnie poznaliśmy zwyciężczynię tegorocznej Orange Prize. Otrzymała ją Madeline Miller za debiutancką powieść „The Song of Achilles”. 
Tegoroczna nagroda jest niejako specjalna i jedyna w swoim rodzaju, bo po raz ostatni zostanie ona przyznana pod tą nazwą. Od przyszłego roku nagroda będzie miała innego sponsora i zapewne jej nazwa ulegnie zmianie. O tym, że firma Orange wycofuje się ze sponsorowania tej nagrody po siedemnastu latach współpracy, dowiedzieliśmy się we wtorek. Ciekawe, kto zostanie następnym sponsorem i czy zmieni się w jakiś sposób sama nagroda?
A co wy sądzicie o tegorocznej nagrodzie? Czy macie zamiar przeczytać nominowane książki, lub przynajmniej „The Song of Achilles”?


poniedziałek, 14 maja 2012

Dzisiaj czytam... (39)

Tak jak myślałam, powrót do pracy spowodował zdecydowany spadek czytelniczy. Biografie, które postanowiłam poczytać w zeszłym tygodniu leżą na nocnym stoliku (no cóż, to już jakiś postęp!), bo sił mi na nie zabrakło. A, i także ochoty, na razie. . Na pocieszenie dostałam za to do zrecenzowania dwie książki od mojego ukochanego magazynu Newbooks. Jedną z nich już przeczytałam – to nowa książka Nicholasa Draysona, „A Guide to the Beasts of East Africa”. Drayson to autor uroczej książki Przewodnik po królestwie ptaków Afryki Wschodniej”, którą czytałam jakieś dwa lata temu. Jego nowa książka nie spodobała mi się co prawda aż tak bardzo jak tamta, ale mimo to była to bardzo przyjemna lektura. Więcej o niej niebawem, a poprzednią powieść tego autora polecam wszystkim! Druga książka to „Tides of War”, Stelli Tillyard, o której wspominałam przy okazji nominacji do Orange Prize. Właśnie ją zaczynam i mam nadzieję na interesująca opowieść z czasów Regencji! A dziś, żeby się odprężyć, postanowiłam zrobić sobie kilka powtórek – sięgnęłam po „Wielki Diament” Chmielewskiej i jestem już w połowie drugiego tomu. Bardzo lubię te jej historyczne, zagmatwane opowieści! Następna w kolejności czeka na mnie „Najstarsza prawnuczka”... A potem – no cóż, mam nadzieję, że te biografie w końcu przeczytam...
A co tam słychać u was?

środa, 9 maja 2012

Alfabet Dabarai - I jak Ilustracja

Ilustracje w książce to ważny element, który czasem jest przez czytelnika pomijany, traktowany jako mało istotny. Tymczasem ilustracje wzbogacają tekst, wspomagają wyobraźnię, a czasem są równie ważnym przekaźnikiem treści książki, co słowo pisane. W książce dla dzieci ilustracje są szczególnie ważne, dlatego bardzo się cieszę, kiedy w księgarniach i bibliotekach odkrywam (obok wiecznych disnejów i podobnych ohydek) nowe pięknie ilustrowane książki dla najmłodszych. Oto mój subiektywny przegląd ilustratorów i ich prac.
Jan Marcin Szancer
Mój ukochany polski ilustrator książek dla dzieci. Bardzo charakterystyczna kreska, lekka i delikatna, tak jakby niedokończona, czasem tylko czarno-biała. Pamiętam go przede wszystkim z jako autora pięknych, kolorowych, pełnych szczegółów ilustracji książek Jana Brzechwy, a przede wszystkim książek o Panu Kleksie!
Ale miałam w domu także inne jego książki, na przykład tę:
Powyższe ilustracje pochodzą z tej strony. Szancer ilustrował też książki dla dorosłych, do moich ulubionych należał "Kapitan Fracasse" Teofila Gautier:
Małgorzata Musierowicz
Kto zna Jeżycjadę, ręka do góry! A kto wie, że pani Małgorzata Musierowicz jest z wykształcenia grafikiem i sama ilustruje swoje książki? Jej ilustracje są tak integralną częścią jej powieści, że ja sobie ich nie umiem wyobrazić w innym wydaniu...
Oto niezapomniane Świnki Trzy z "Kwiatu kalafiora". Niestety Bobcia z pisankami nie udało mi się znaleźć....
Przy okazji przypomniało mi się, że pani Musierowicz napisała też „Ble ble” - bardzo fajną książkę dla dzieci (drugą w serii zatytułowanej „Bambolandia”), którą czytałam wieki temu. Poniższa ilustracja pochodzi właśnie z tej książki...Więcej znajdziecie na oficjalnej stronie pisarki, skąd pochodzą także powyższe ilustracje!
Bohdan Butenko
Niesamowity, zwariowany, barwny styl, jedyny w swoim rodzaju, do tego chyba świetne poczucie humoru. Książki z ilustracjami pana Butenki pamiętam do dziś. Więcej o nim dowiecie się z tej strony!


Teraz czas moich ulubieńców z Wyspy:
Emily Gravett
Emily Gravett jest ilustratorką i autorką książek dla dzieci. Jej pierwsza książka, „Wolves”, zdobyła prestiżową nagrodę Greenaway. Kolejne książki też są niesamowicie popularne wśród dzieci i dorosłych i zawsze zaskakują! Autorka ma również swoją stronę – też bardzo interesującą i pełną niespodzianek!
Nick Sharrat
Autor i ilustrator, znany przede wszystkim ze współpracy z innymi pisarzami, przede wszystkim Jacqueline Wilson.
Shirley Hughes
Bardzo popularna ilustratorka, która karierę rozpoczęła w latach pięćdziesiątych. Jej najsłynniejsza książka, wciąż uwielbiana przez dzieci to „Dogger”, ale popularna jest też jej seria o małym chłopczyku o imieniu Alfie.
Lauren Child
Jedyna i niepowtarzalna autorka i ilustratorka książek o słynnym rodzeństwie: Charlie i Lola są też znani w Polsce, a tytuły książek o nich są także znakomite! Oprócz tego Lauren Child jest też autorką innych książek, ilustruje też książki innych pisarzy, a jej styl jest nie do podrobienia... Strona autorki jest też ciekawa...
   
Jan Pienkowski
Ilustrator polskiego pochodzenia. Chociaż jego styl jest różnorodny, najbardziej lubię te czarnobiałe sylwetki...
A teraz czas na was! Którzy ilustratorzy należą do waszych ulubieńców? A może czyjegoś stylu nie lubicie? Mam nadzieję, że dzięki wam poznam wielu ciekawych i oryginalnych twórców!

wtorek, 8 maja 2012

"W stronę prawdy" - Anna Quindlen

Anna Quindlen jest amerykańską autorką i dziennikarką, która w 1992 roku otrzymała za cykl felietonów nagrodę Pulitzera. Ja po raz pierwszy zetknęłam się z jej nazwiskiem, kiedy jej książka „Every Last One” została wybrana jedną z powieści słynnego angielskiego klubu czytelniczego Richarda i Judy. Książki co prawda jeszcze nie przeczytałam, ale za to wypożyczyłam z biblioteki inną jej powieść, „W stronę prawdy” („One True Thing”).
Bohaterka powieści, Ellen Gulden, wiedzie w Nowym Jorku beztroskie życie, do czasu, kiedy dowiaduje się o śmiertelnej chorobie swojej matki, Kate. Jej ojciec nakłania ją, by wróciła do rodzinnego miasteczka i zaopiekowała się matką. Mimo początkowego sprzeciwu Ellen podporządkowuje się woli ukochanego ojca, porzuca swoje dotychczasowe, wygodne życie i wprowadza się z powrotem do domu rodziców. Opiekując się chorą matką, kobieta nawiązuje z nią więź, jak nigdy nie była ich udziałem, poznając ją lepiej, niż kiedy była dzieckiem. Jednak czy Ellen zdobędzie się na to, by spełnić ostatnią prośbę umierającej?
Przyznam, że „W stronę prawdy” to książka, która mnie zaskoczyła. Przede wszystkim, spodziewałam się po niej zupełnie czegoś innego, może czegoś w stylu powieści Diane Chamberlain, w których pojawia się zagadka, problem, i gdzie głównym motywem jest wyjaśnienie prawdy. Tutaj już od samego początku wiadomo, że matka Ellen umiera, a ona sama zostaje oskarżona o spowodowanie jej śmierci. Dzięki temu nie sam czyn staje się tu istotny, nie należy się też spodziewać porywającej i zawrotnej akcji. Zamiast tego Quindlen koncentruje się na ukazaniu postaci głównej bohaterki, a także jej stosunków z ojcem i matką. Moim zdaniem autorka świetnie sportretowała rodzinę Guldenów, a „W stronę prawdy” to bardzo dobra psychologiczna powieść z elementami kryminału. Poznajemy Ellen jako młodą kobietę, która całe życie starała się zasłużyć sobie na miłość swojego ojca, upodabniając się do niego, naśladując go we wszystkim i wybierając drogę kariery, którą on aprobuje. Podczas miesięcy spędzonych wraz z matką Ellen powoli przekonuje się, jak wiele ją z nią łączy. Zmienia się jej stosunek do uwielbianego wcześniej ojca, jego postawa wobec umierającej żony powoduje, że zaczyna go postrzegać jako człowieka oschłego, a przede wszystkim słabego. W stosunkach rodzinnych następuje wyraźny zwrot. Śmierć Kate staje się początkiem jej rozkładu, jakby to ona właśnie była ogniwem łączącym wszystkich jej bliskich. Wreszcie zmienia się i sama Ellen, „dorośleje”, zmieniają się też jej priorytety.
Po drugie, kiedy już myślałam, że zakończenie powieści jest oczywiste i logiczne, okazało się, że autorce udało się mnie mimo wszystko zaskoczyć. Pomimo to sama końcówka nie wzbudziła we mnie zbytnich emocji – drugą część powieści czytało się zupełnie inaczej niż pierwszą, moim zdaniem nie była już bowiem tak bardzo poruszająca. Muszę bowiem przyznać, że czytanie pierwszej połowy książki nie było dla mnie sprawą łatwą. Quindlen porusza bowiem trudny wątek relacji między córką a matką, a na dodatek wciąż mamy świadomość, że matka Ellen umiera i nic nie jest w stanie tego zmienić. Ta nieuchronność śmierci sprawiała, że nieraz musiałam przerwać lekturę książki, ale pomimo to nie potrafiłam się od niej oderwać.
„W stronę prawdy” to poruszająca i skłaniająca do przemyśleń książka, natomiast Anna Quindlen to autorka, którą na pewno chciałabym lepiej poznać. Mam nadzieję, że kolejne jej książki okażą się równie interesujące i pisarka znów mnie czymś zaskoczy.
EDIT:
Zapomniałam dodać, że w pewnym momencie rozbawiło mnie (chociaż zwykle nie zwracam na takie rzeczy uwagi)  tłumaczenie "peanut butter and jelly sandwich", czyli kanapki z masłem orzechowym i dżemem, na masło orzechowe i kanapkę z galaretką. Na szczęście był to jedyny zaobserwowany kwiatek...

niedziela, 6 maja 2012

Dzisiaj czytam... (38)

Dzień dobry, ach, dzień dobry wszystkim! Po pierwsze chciałam donieść, że w Londynie pogoda dalej raczej jesienna niż wiosenna, w związku z tym nic się człowiekowi nie chce, tylko by siedział w domu i czytał. Ach, jakbym tak jeszcze mogła z tydzień posiedzieć i poczytać...! Niestety we wtorek czeka mnie powrót do pracy, ale tym razem jakoś czuję, że zdołałam odpocząć nieco i perspektywa przejrzenia setki czekających na mnie niewątpliwie maili nie poraża mnie aż tak bardzo!! Mam też nadzieję, że dziś i jutro wystarczy mi czasu na przeczytanie dwóch zaczętych książek, a mianowicie „W stronę prawdy” Anny Quindlen i „Meet Me at the Cupcake Cafe” Jenny Colgan. Ta pierwsza to obyczajowa powieść o rodzinie, a przede wszystkim o kobiecie, która opiekuje się umierającą matką, momentami przejmująca, szczególnie, że dotyczy relacji między matką a córką, więc czytanie jej idzie mi na razie powoli... Natomiast ta druga to nieco głupiutki chick-lit, historia dziewczyny, która zakłada własną kawiarenkę z ciastami własnego wypieku – historyjka przewidywalna, ale przepisy z książki wynotuję i być może wypróbuję...
Natomiast nowy tydzień chciałabym zacząć nieco inaczej. Chciałabym przeczytać coś zupełnie innego, może coś odkładanego od dawna, książkę z tylnych rzędów, coś, czego zwykle nie czytam. Może książkę popularno-naukową, od dawna polecaną przez Ulubionego Anglika, albo jakąś biografię, Jane Austen na przykład..? Hmmm. Czy wy też czasem zastanawiacie się nad wyjściem poza wasze utarte ścieżki czytelnicze? Po jakie książki sięgacie niechętnie?
Pozdrawiam nieco chłodnawo i z odrobiną przewidywanego deszczu.

sobota, 5 maja 2012

Miłość i tajemnica w włoskim stylu! (Małgorzata Yildirim, "Włoskie sekrety")

Czytanie książek nieznanych autorów jest dla mnie za każdym razem emocjonującą przygodą. Bardzo lubię też debiutanckie powieści i przyznaję, że czytam ich sporo. Oczywiście, wiąże się to także z ryzykiem, ale odkrywanie nowych, interesujących nazwisk jest zawsze bardzo ekscytujące, szczególnie jeśli mowa o polskich autorach. Na szczęście rozczarowania zdarzają się rzadko, a spotkania z debiutanckimi książkami zazwyczaj kończą się sukcesem. Tak było i w przypadku „Włoskich sekretów” Małgorzaty Yildirim, bardzo udanego debiutu, którego czytanie sprawiło mi sporo przyjemności!
Bohaterką i narratorką powieści jest Miranda, młoda mieszkanka Bostonu, która po śmierci ukochanej ciotki otrzymuje w spadku dom w włoskiej miejscowości Sorrento. Dość nieoczekiwanie dla siebie i swoich bliskich porzuca swą pracę i wyjeżdża do Włoch, gdzie nie tylko zaprzyjaźnia się z mieszkańcami miasta, ale i stara się dowiedzieć więcej o swojej ciotce, Agnes. Niestety, nie wszystko jest w Sorrento piękne i przyjazne, bo okazuje się, że komuś zależy na tym, by Miranda długo nie zagrzała tam miejsca...
Muszę przyznać, że „Włoskie sekrety” trafiły świetnie w mój obecny nastrój. Lubię dobre romanse, pełne pozytywnej energii i uroku książki o miłości, a powieść Małgorzaty Yildirim była właśnie takim bardzo wciągającym i dobrze napisanym czytadłem! Nie znam wielu dobrych polskich autorek romansów, ale jeśli miałabym ją porównać do innych pisarek, to na myśl przychodzi mi Nora Roberts, bardzo popularna autorka amerykańska, która w swoich powieściach łączy opowieści o poszukiwaniu miłości z elementami thrillera. Jej książki świetnie się czyta, a do tego potrafią one trzymać w napięciu. Podobnie było w przypadku „Włoskich sekretów”, gdzie obok romansu między Mirandą a poznanym w Sorrento Rafaelem, autorka rozwija też wątek rodzinnej tajemnicy, pojawia się też element niebezpieczeństwa, bo Mirandzie zaczynają się przytrafiać niemiłe przygody. Do tego autorce udało się stworzyć grono sympatycznych postaci, a pomimo to uniknąć zbytniego lukru. Uroku dodają też książce opisy włoskich dań i odwiedzanych przez bohaterów atrakcji turystycznych. Muszę przyznać, że nieco brakowało mi przepisów, ale właściwie nie jest to książka, do której takie przepisy by pasowały. Za to spodobały mi się krótkie, ale zachęcające wzmianki o zabytkach Neapolu i okolic. Zdziwiło mnie, że autorka (chociaż zna Włochy), nigdy nie była w Sorrento! Wydawało mi się, że jej opisy małego miasteczka były bardzo przekonujące.
Nie ukrywam, że „Włoskie sekrety” to typowo kobieca książka. Jej fabuła jest co prawda przewidywalna, a bohaterowie raczej typowi dla tego gatunku powieści (Rafe nieco irytował mnie swoim zachowaniem prawdziwego „macho”!), ale mimo tego uważam, że jest to bardzo udany debiut. Chętnie przeczytam kolejną powieść Yildirim, a „Włoskie sekrety” polecam tym, którzy chcą spędzić kilka godzin czytając dobrą książkę o miłości, która, chociaż niekoniecznie ich zaskoczy, na pewno pozostawi ich w dobrym humorze!

piątek, 4 maja 2012

Moja mama ma na mnie zły wpływ...

Ech, jakże mi ten tydzień szybko minął... Ani się obejrzałam, a trzeba było pakować maminą walizkę, a wraz z nią osiem pożyczonych ode mnie książek, wstawać rano, jechać na lotnisko... Na pociechę przespacerowałam się po księgarni na Piccadilly – książki zawsze poprawiają mi humor, nie muszę ich nawet kupować, po prostu lubię czasem pochodzić wokół nich, popatrzeć na nowe tytuły, pooglądać okładki. Zresztą już wczoraj okazało się, że niedaleko pada jabłko od jabłoni, a obsesję na punkcie książek odziedziczyłam głównie po mojej mamie... W drodze do domu wstąpiłyśmy bowiem do księgarni i usłyszałam nagle: „Może ci kupię jakąś książkę?” Jak rączy rumak zerwany z uprzęży pobiegłam kurcgalopkiem między półki i niemalże rżąc z radości (bardzo końskie te moje porównania...!) zaczęłam się... hmmm... paść... W rezultacie wyszłam ze sklepu z poniższą kupką, na widok której Ulubiony Anglik tylko przewrócił oczami...
Erin Kelly, „Sick Rose” – czy wy też tak macie? Kupujecie książki znanych wam ze słyszenia autorów na zasadzie „mam pierwszą, jeszcze nie czytałam, ale wiem, że mi się spodoba, wobec tego kupuję też drugą”? Ja tak czasem mam. Książka Kelly określana jest jako pełen napięcia psychologiczny thriller o sekretach, pełnej przemocy przeszłości i o związku pomiędzy dwojgiem bardzo różnych ludzi. Jej pierwsza książka „The Poison Tree” stoi na półce. Wiem za to, na której!
Elizabeth Speller, „The Strange Fate of Kitty Easton” - podobnież, posiadam pierwszą książkę tej autorki, „The Return of Captain John Emmett” - ze wstydem przyznaję, wciąż nieprzeczytaną. Jednakże, po zapewnieniach koleżanki z pracy, że książka była świetna, skusiłam się i na kolejną powieść autorki. W przypadku Speller zaważył też fakt, że akcja książki toczy się w latach dwudziestych XX wieku w posiadłości w angielskim hrabstwie Wiltshire, gdzie pamięć o Kitty, pięcioletniej dziewczynce, która zniknęła ze swej sypialni ponad dekadę wcześniej, jest wciąż żywa..
Lisa See, „Dreams of Joy" („Marzenia Joy”) - kontynuacja świetnych „Dziewcząt z Szanghaju”, opowieść o Joy, młodej dziewczynie, która wyjeżdża do Chin, by tam szukać swoich korzeni i nieznanego ojca. Liczę na ciekawe tło obyczajowe komunistycznych Chin w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku i interesującą historię.
Laura Moriarty, „The Chaperone” - opowieść o damie do towarzystwa i jej podopiecznej osadzona w rozświetlonym Brodwayu, w czasach prohibicji, nielegalnych rozgrywek i wszechobecnego przepychu. Nowy Jork w dziewiętnastym wieku to miejsca, gdzie marzenia mogą się spełnić, a życie zmienia się nieodwracalnie.
Kate Saunders, „Wild Young Bohemians” - znalazłam tłumaczenie tylko jednej książki tej autorki, „Night Shall Overtake Us” („Gdy zaskoczy nas noc”), którą zresztą obecnie podczytuję. Z kolei ta powieść to współczesna historia o młodych, pięknych i ambitnych ludziach, którzy spotkali się w Oxfordzie i razem wkraczają w dorosłość. Okazuje się jednak, że nawet oni nie są niezniszczalni...
Peny Feeny, „That Summer in Ishia” - wydaje mi się, że jest to typowe letnie, wakacyjne czytadło, debiutancka opowieść o włoskiej wysepce, morderstwie sprzed lat i odziedziczonym domu, który może skrywać tajemnicę z przeszłości.
Ufff. O załadowanej na kindla książce Penny Jordan "Silk" ("Jedwab") nie wspominam, bo to też wina mamy... A teraz idę kończyć "Włoskie sekrety". Dziś jestem wreszcie nasycona książkami! A wy, co kupiliście ostatnio?

czwartek, 3 maja 2012

"Niebieski autobus" w czerwonym autobusie....

Wydaje mi się, że trzymanie kciuków poskutkowało. No, prawie. Poniedziałkowy ranek przywitał nas piękną pogodą, wtorek po pochmurnym poranku też się słonecznie zrehabilitował i nawet w środę, pomimo chłodu, udało nam się uniknąć deszczu. Przez trzy dni przemierzałyśmy miasto w poszukiwaniu interesujących miejsc do zwiedzania. Przepłynęłyśmy się szybką łodzią do Greenwich, zwiedziłyśmy hinduską świątynię i posiadłość księcia Northumberland, odwiedziłyśmy interesujący kościół, muzeum londyńskich doków, widziałyśmy najmniejszy dom w Londynie, łaźnię, którą należy oglądać przez okno, a także kilka innych interesujących miejsc. Z wycieczek wracałyśmy zwykle późno – zmęczone, ale zadowolone. Przyznaję się, że czasem, po całym dniu chodzenia, o niczym innym nie marzyłam, jak tylko o sofie, herbacie i książce. Niestety, intensywne dni nie sprzyjały czytaniu! Na szczęście mam kindla, którego zabierałam ze sobą wszędzie w torebce. W ten sposób udało mi się wreszcie przeczytać „Niebieski autobus” Barbary Kosmowskiej, który już od dawna cierpliwie czekał na swoją kolej. Muszę przyznać, że ta książka okazała się lekturą idealną na krótkie podróże metrem i autobusami.
„Niebieski autobus” to powieść, która dostarczyła mi wielu wrażeń, wzruszeń i uciechy! Kosmowska fantastycznie pisze o zwykłym życiu, które bywa słodko-gorzkie, pełne małych radości i rozczarowań, i gdzie miłość przeplata się ze smutkiem. Jej książka to historia Miśki Pietkiewicz, dziewczynki, która spędza dzieciństwo w pokoju rodziców za ścianą z dykty, która bawi się pod kasztanem, chodzi do szkoły, a wreszcie wyjeżdża z domu, zostawiając za sobą małe mieszkanie i ciasne horyzonty jego mieszkańców. Jej dzieciństwo pachnie samogonem pędzonym przez rodziców i ich marzeniami o własnym kiosku. Zwyczajne życie upływa spokojnie i nudno, przetykane dziecięcymi dramatami i pragnieniami. Jest też w tej książce miłość, przyjaźń, jest i zdrada, są i niespodziewane podarunki losu.
Błękitny autobus staje się dla głównej bohaterki symbolem więzów z jej dzieciństwem, z jej rodziną i małym miasteczkiem, w którym spędziła swoją młodość. To symbol przeszłości, z której bohaterka najpierw stara się wyrwać, o której chce zapomnieć, a do której w końcu powraca, pogodzona z kolejami losu i nieuchronnymi zmianami, jakie zwykle niesie ze sobą życie.
„Niebieski autobus” to opowieść silnie osadzona w naszej polskiej, komunistycznej i czasem siermiężnej przeszłości. Przeszłości, w której Ameryka była świętym Graalem, nowy segment stanowił szczyt marzeń, a o polityce rozmawiało się szeptem, przy zasłoniętych oknach. Barbara Kosmowska napisała książkę, z którą wielu czytelników może się utożsamić – problemy Miśki i jej rodziny to problemy, które przeżywał niejeden z nas, wychowanych w czasach PRL-u. Nieustanne kolejki, pierwszy telewizor, brak papieru toaletowego – sama jestem nieco zbyt młoda by pamiętać szczegóły, ale i ja wystałam się z mama w wiecznych ogonkach, nosiłam te same, co wszyscy ciuchy, a o skarbach z Peweksu mogłam tylko pomarzyć. Dlatego też powieść czytało mi się nie tylko z przyjemnością, ale i pewną nostalgią...
„Niebieski autobus” to niesamowicie urzekająca książka. Miśka to bohaterka, z którą czytający czuje się od początku związany, a jej historia to pełna ciepła i humoru opowieść o dorastaniu i o wyborach, jakie dokonuje za nas czasem życie. Książka jest nie tylko wciągająca, pełna dowcipnych dialogów i zabawnych sytuacji, ale też skłaniająca do przemyśleń, poruszająca i często wzruszająca. Powieść składa się z krótkich rozdziałów, a język autorki jest jednocześnie bardzo przystępny i miejscami liryczny, poetycki. Nic więc dziwnego, że była to lektura idealna do czytania w czasie moich podróży.
Nie czytałam do tej pory żadnych książek Barbary Kosmowskiej, ale po tak świetnym początku mam ochotę na więcej. Cieszę się też, że znalazłam kolejną polską autorkę, która potrafi pisać tak świetnie, realistycznie o PRL-owskich realiach, i która równocześnie mnie rozbawiła i wzruszyła. Polecam „Niebieski autobus” wszystkim, którzy lubią powieści dobrze napisane, a od książki oczekują czegoś więcej niż rozrywki.