poniedziałek, 27 lutego 2012

"Dziewczynka, która widziała zbyt wiele" - Małgorzata Warda

Przy całym moim pociągu do staroci i książek z lamusa, muszę przyznać, że dla tej nowości musiałam zrobić wyjątek. Jakiś czas temu zachwycałam się na blogu poprzednią książką Małgorzaty Wardy, Nikt nie widział, nikt nie słyszał...”. Już wtedy autorka była w trakcie pisania kolejnej powieści, a kiedy przeczytałam kilka entuzjastycznych recenzji, wiedziałam, że muszę ją przeczytać – szybko. I wiecie, co – znalazłam ją i wczoraj połknęłam ją za jednym zamachem. Miałam w planach czytanie zupełnie czegoś innego, miałam tylko sprawdzić, jak się zaczyna – ani się obejrzałam byłam już w połowie, z wypiekami na twarzy przewracając strony. Czyż nie jest to pierwszorzędna rekomendacja dla książki?!
Dziewczynka, która widziała zbyt wiele” to historia Aarona i Ani, bardzo silnie związanego ze sobą rodzeństwa. Ich mama cierpi na depresję, więc dziećmi często zajmuje się ich ciocia. Jak dobra wróżka zabiera ich do swojego domu, gdzie w pięknych pokojach, za zamkniętymi drzwiami życie wcale nie jest bajkowe. I o tym właśnie jest ta książka – o tajemnicach, o rzeczach niewypowiedzianych, o sekretach ukrywanych przed światem, o piekiełku, które w czterech ścianach może zgotować komuś inny człowiek. O tym, o czym wielu z nas wolałoby nie wiedzieć. O przemocy. O tych, którzy jej doświadczają, o tych, którzy na nią pozwalają, o tych, którzy pozostają obojętni.
Chciałam napisać, że w „Dziewczynce...” autorce udało się w bardzo wiarygodny sposób opisać historię dzieci, które muszą samotnie zmagać się z trudnymi, niewyobrażalnie bolesnymi problemami. Ale skąd mam wiedzieć, czy to prawda? Skąd mam wiedzieć, co może przeżywać ktoś, kto znalazł się w takiej sytuacji? Na tym chyba polega rola tej książki. Na przypominaniu, że to nie jest zwykła, wymyślona opowieść, to jest historia, która mogła się zdarzyć wszędzie, która być może dzieje się gdzieś właśnie teraz. Na zmuszaniu czytelnika do myślenia o sprawach, o których chciałby on zapomnieć, wyrzucić z pamięci.
Bohaterowie „Dziewczynki, która widziała zbyt wiele” – Aaron i Anka – to postacie, którym czytelnik współczuje, których losami się interesuje. Są też bohaterowie, którzy wywołują gniew. Jedno jest pewne, wszyscy na długo pozostają w pamięci. Autorka doskonale wie, jakim skomplikowanym zwierzęciem jest człowiek, jak różnorakie są przyczyny naszych zachowań, jak pisać o nich w sposób wiarygodny i jak pokazać skomplikowane relacje między ludźmi. W dodatku Małgorzacie Wardzie udało się napisać o trudnych sprawach w przystępny sposób, bez patosu, bez zbędnych pustych frazesów. Bardzo mi się podoba styl autorki, jej momentami delikatny, poetycki język. Tak napisać książkę to sztuka.
Przeczytajcie „Dziewczynkę...” jeśli macie ochotę na powieść zmuszającą do myślenia, poruszającą i wzbudzającą emocje, dotykającą tematów delikatnych i bolesnych. Przeczytajcie, jeśli bliskie są wam ludzkie dramaty, które dzieją się często tuż obok nas. Sięgnijcie po nią, jeśli lubicie książki trudne i zostające ślad w pamięci, książki, o których aż chce się powiedzieć więcej niż: „Przeczytałam”.


niedziela, 26 lutego 2012

Dzisiaj czytam... (28)

Już niedługo marzec. W ogródku zakwitły nam żonkile i krokusy, miejmy nadzieję, że tym razem nic ich nie przysypie, że nie zmarzną. Wywiesiłam na dworze pierwsze pranie. Niedługo pewnie zacznę wychodzić do ogródka częściej, pić herbatę, obserwować mrówki, czytać książki. Idzie wiosna. Kupiłam sobie nowy, śliczny Brompton i mam zamiar znów jeździć codziennie do pracy na rowerze. Przestanę więc czytać książki w autobusach – cóż, coś za coś, dni są coraz dłuższe, może uda mi się znaleźć więcej czasu wieczorami...? Na razie nie będę się tym przejmować, muszę się skoncentrować na czytaniu „Lodowego pałacu” Tarjei Vesaasa. I przeglądaniu spontanicznych kupek książkowych w poszukiwaniu kolejnych cienkich książek do czytania.
A jak pogoda u was?

sobota, 25 lutego 2012

Sezam, czyli polskie książki w Londynie

Jednym z największych problemów książkochłona mieszkającego za granicami kraju jest brak łatwego dostępu do książek po polsku. Tak, mogę czytać po angielsku, nawet bardzo lubię, bo książek mam do wyboru straszliwe ilości, mam dostęp do wielu nowości i nie muszę czekać na przekład. Był też czas, kiedy czytałam niemal wyłącznie po angielsku, sporadycznie sięgając po książki polskich autorów, głównie w czasie wakacji spędzanych w kraju. W dodatku polska literatura mnie specjalnie nie ciągnęła, nie znałam też żadnych nowych pisarzy ani pisarek, a ci poznani na studiach wcale mi się nie podobali. I żyłam sobie szczęśliwie w tym błogim stanie nieświadomości, dopóki nie zaczęłam czytać polskich blogów o książkach... I wtedy się zaczęło. Zapragnęłam wtedy poczytać wreszcie po polsku, a własnych książek było mi jakoś za mało... Poszukiwania zaczęłam od własnej biblioteki, która ma mały zbiór książek po polsku, zbiór wciąż się zresztą rozrastający, także dzięki wybieranym przeze mnie tytułom. Zaczęłam też zamawiać książki i przywozić je do Londynu z wakacji. Niestety, zbiory biblioteczne okazały się znikome wobec moich rosnących wciąż potrzeb i książkożerczych zapędów. Do tego doszedł jeszcze jeden problem -otóż zaczęło mnie ciągnąć do STAROCI. Do książek czytanych dawno, do autorów zapomnianych, do ukochanych książek dzieciństwa. Nie wyobrażacie sobie, jaki to ból, kiedy nagle, wieczorem zachce wam się poczytać jakąś książkę... Książkę, którą znajdziecie na własnej bibliotecznej półce... ale w innym kraju. Rozpacz i ogólna histeria. Najlepiej byłoby wrócić do kraju, w ten sposób rozwiązując problem braku dostępu do poszukiwanych lektur, ale tego Ulubionemu Anglikowi nie mogłabym zrobić...
Miarka się przebrała, kiedy na blogach Czytanki Anki i Lirael pojawiły się interesujące książki, wydane w Polsce wiele lat temu, dla mnie właściwie nie do zdobycia. Lirael ogłosiła marzec miesiącem Marii Kuncewiczowej, a Ania z Czytanek Anki na marcową lekturę klubu czytelniczego wybrała „Świniobicie” Magdy Szabo. Wpadłam w szaleńczy i maniacki obłęd, poszukując książek na prawo i lewo w internecie, na aukcjach internetowych, w bibliotekach i u niektórych znajomych. I wreszcie mnie olśniło, gdzie mogę znaleźć książki, do których mnie obecnie ciągnie! 

Oto w środę wybraliśmy się z Ulubionym Anglikiem do Biblioteki Polskiej w Londynie. Tam Ulubiony Anglik z filozoficznym spokojem usiadł w czytelni i zaczął czytać przyniesioną z domu książkę („Just My Type”), a ja z maniackim błyskiem w oku i uśmiechem na twarzy rzuciłam się na biblioteczne półki, które jak się okazało, zawierały wiele ciekawych skarbów...
Biblioteka mieści się w POSK-u, Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym, w londyńskiej dzielnicy Hammersmith. Została założona w 1942 roku, a w swoich zbiorach zawiera nie tylko publikacje dotyczące życia emigracyjnego, materiały drugiego obiegu, ale także nowości wydawnicze i – tak jest, właśnie te starocie, zapomniane perełki, poszukiwane przeze mnie książki!!! Znalazłam powieści Szabo, Muszyńskiej-Hoffmanowej, Kraszewskiego (może też dostanę bzika na punkcie JIK-a?), a także innych klasyków... Z prawdziwą przyjemnością buszowałam między półkami, pomrukując z zachwytu. Od razu wypożyczyłam sześć książek i zamierzam wrócić po więcej. Dzięki wizycie w Bibliotece Polskiej w Londynie wezmę udział w Marcu z Marią – wypożyczyłam bowiem dwie książki Marii Kuncewiczowej („Cudzoziemkę” i Tristana 1946”). Dodatkowo przyniosłam do domu „A lasy wiecznie śpiewają” (do powtórki), „Strasznego dziadunia” Rodziewiczówny (jak wyżej), „Oliwera Twista” Dickensa (z nadzieją, że po polsku mi lepiej „wejdzie” - a zamierzam go przeczytać ze względu na dwusetną rocznicę urodzin autora, hucznie tu obchodzoną), a także „Trzy połówki jabłka” Antoniny Kozłowskiej. Jednym słowem – cud, miód i orzeszki.
Dla zainteresowanych – oto link do strony Biblioteki Polskiej w Londynie, gdzie znajdziecie wszystkie potrzebne informacje – adres, godziny otwarcia, informacje o zbiorach etc. Z tej strony pochodzi tez powyższe zdjęcie.
A dla książkożerców, którzy nie mieszkają w Londynie, mam też małą poradę – wybierzcie się w odwiedziny do najbliższej biblioteki. Często odwiedzający biblioteki w Wielkiej Brytanii Polacy nie zdają sobie sprawy z tego, że można tam też znaleźć polskie książki.
A wszystkich zapraszam do udziału w dyskusjach na blogu Ani i do spędzenia Marca z Marią.
Pozdrawiam wszystkich prawie już wiosennie!

piątek, 24 lutego 2012

"The Woman in Black" ("Kobieta w czerni") - Susan Hill

Lubicie się bać? Lubicie historie o duchach? Książki, które przeszywają dreszczem, kreują atmosferę niepewności i napięcia? Nie krwiste horrory, pełne przemocy i drastycznych szczegółów, ale atmosferyczne książki, które nie pozwolą wam się od nich oderwać i sprawią, że po plecach zaczną wam przechodzić dreszcze. Jeśli macie ochotę na taką książkę, sięgnijcie po „The Woman in Black” („Kobieta w czerni”) Susan Hill, tym bardziej, że właśnie ukazało się polskie tłumaczenie tej książki. Ta cieniutka książeczka dostarczyła mi przyjemnego dreszczyku emocji, a że jest niewielka, może być świetną lekturą na wieczór – spędźcie go przy zapalonej lampce, z wyłączonym radiem, internetem, bez zwykłych przeszkadzaczy, które czasem mogą zepsuć nastrój. „Kobietę w czerni” najlepiej czytać w ciszy, gdy na dworze ciemno i gdy za oknem hula wiatr. Wtedy najlepiej wczuwa się czytelnik w nastrój tej powieści, wtedy najlepiej książka „smakuje”...
Rozczaruje się ten, kto będzie oczekiwał po „Kobiecie w czerni” mrożącej krew w żyłach historii. Historia opowiedziana przez Hill jest prosta, i właściwie można ją streścić w kilku zdaniach – oto młody notariusz, Arthur Kipps, zostaje przysłany z Londynu, by uporządkować dokumenty zmarłej pani Drablow, mieszkanki samotnego domu na moczarach. Na pogrzebie zauważa tajemniczą kobietę, spowitą w żałobną czerń – jednak nikt z mieszkańców Crythin Gifford nie chce o niej rozmawiać... Prosta historia, ale Susan Hill opowiada ją w mistrzowski sposób – stopniowo budując napięcie, powoli prowadząc swojego bohatera (a wraz z nim czytelnika) przez różne stany emocjonalne – ciekawość, zaniepokojenie, niepokój, przerażenie... To napięcie, w jakim tkwi bohater, ani na chwilę nie słabnie. Autorka podtrzymuje ciekawość czytelnika, stopniowo odkrywając przed nim tajemnice Domu i jego mieszkańców, do ostatnich stron trzymając go w niepewności.
Dodatkowym atutem książki jest piękny, sugestywny język i niezwykle plastyczne opisy. Już same nazwy miejsc w tej powieści wywołują dreszcze – Ławica Dziewięciu Topielców (Nine Lives Causeway), Dom na Węgorzowych Moczarach (Eel Marsh House)... Jedno jest pewne, ta książka zapada w pamięć, nie da jej się łatwo zapomnieć. Jeśli macie ochotę na wciągającą, niepokojącą powieść grozy – przeczytajcie powieść Susan Hill. Wraz z Arthurem Kippsem odkryjcie tajemnicę kobiety w czerni. 
Jak zapewne wiecie, na podstawie książki powstał film z Danielem Radcliffem w roli głównej. Zwykle filmowe adaptacje książek mnie nie interesują, ale czyż ten zwiastun nie jest fantastycznie atmosferyczny? Kiedy go oglądam, przechodzą mnie dreszcze!

środa, 22 lutego 2012

Alfabet Dabarai - L jak Lamus

Witam w drugim odcinku Alfabetu, który (niezbyt konsekwentnie) zaczyna się na literę L. L jak lamus, czyli stare książki wygrzebane z lamusa, kurzące się na bibliotecznych półkach, zalegające zakamarki pamięci, powieści ( i nie tylko), o których ostatnio często myślałam, które chcę polecać innym.
Już jakiś czas temu zauważyłam w sieci sporo rozważań blogerów na temat nowości, które coraz bardziej dominują na książkowych blogach. Nie tylko czyni to blogosferę nieco jednostajną, ubogą, ale i może potencjalnego czytelnika zniechęcić do sięgnięcia po tak nachalnie reklamowaną książkę. Na szczęście coraz więcej osób zaczyna pisać o literaturze starszej, nie tak szeroko znanej, o książkach czytanych w dzieciństwie, w młodości, o powrotach do powieści dawno czytanych. Te notatki powodują, że często i we mnie odzywa się nostalgiczna potrzeba sięgnięcia po dawne, stare, nieco przykurzone książki. Takie powieści są jak starzy znajomi, których warto odwiedzić od czasu do czasu, sprawdzić, co u nich słychać, którzy przywitają nas z radością, u których będziemy się czuli jak u siebie w domu.
O kilku takich książkach już pisałam/wspominałam: „Maria i Magdalena”, Magdaleny Samozwaniec, „Przyślę Panu list i klucz” i "7 babek, 1 dziadek" Marii Pruszkowskiej...
Dzisiaj postanowiłam podzielić się z wami moimi kolejnymi sugestiami czytelniczymi, książkami, które chociaż przeczytane dawno, wciąż pozostają w mojej pamięci. Oto propozycje dla tych, którym znudziły się nowości, którzy chcieliby poznać książki nowe, czasem nieco zapomniane. Warto ich poszukać na półkach, w bibliotekach, pożyczyć od znajomych.
„A lasy wiecznie śpiewają”, Trygve Gulbranssen – norweska saga opowiadająca historię rodziny mieszkającej w majątku Bjorndal, wśród surowych, groźnych lecz pięknych krajobrazów północnej Norwegii. Czytałam ją bardzo dawno temu, z wypiekami na twarzy, niecierpliwie przerzucając kartki. Dziś odkryłam ją w bibliotece POSK-u (o tej bibliotece niebawem osobny wpis!) i porwałam z półki. Mój stary egzemplarz nie ma obwoluty, ale książkę wznowiło kiedyś wydawnictwo Świat Książki – ich to okładkę znalazłam gdzieś w sieci. 
„Hotel świętego Augustyna”, Irvin Shaw – świetna powieść o interesach, pieniądzach i przyjaźni. Historia pewnej walizki pełnej pieniędzy i tego, do czego może ona doprowadzić. Nie tylko dobrze się czyta, ale może też się nad nią zastanowić – czy pieniądze dają szczęście, czy można je zbudować na kłamstwie? Polecam przy okazji inne książki tego autora, zwłaszcza „Pogodę dla bogaczy”, do której to książki też chcę niedługo wrócić. A okładka mojego wydania znów nigdzie nie dostępna. Ta jest w zastępstwie.
„Wodnikowe wzgórze”, Richard Adams – książka, do której przeczytania namawiała mnie kiedyś moja mama, aż wreszcie zaczęła mi czytać fragmenty słownika języka leporydzkiego. Poskutkowało. Wyrwałam mamie ksiązkę, zaczęłam czytać i wsiąknęłam. O czym jest ta powieść? O królikach. Ale też o przyjaźni, miłości, wędrówce w poszukiwaniu własnego miejsca, o poczuciu wspólnoty i odwadze. Niesamowicie wciągająca, wzruszająca, trzymająca w napięciu opowieść, na podstawie której powstał też animowany serial. Okładka wreszcie z mojego wydania, też odnaleziona w sieci. 
„Wyprawa Kon-Tiki”, Thor Heyerdahl – fascynująca opowieść o pewnym upartym człowieku, hipotezie naukowej, z której wyśmiewali się uczeni i o szalonej wyprawie na tratwie z drzewa balsa przez Pacyfik, którą w 1947 roku odbył Heyerdahl w towarzystwie czterech innych Norwegów i jednego Szweda. Niesamowicie barwna opowieść, mrożących krew w żyłach momentów, zabawnych sytuacji i fascynujących przygód. Ta książka to klasyka powieści podróżniczej. Co ciekawe, film nakręcony przez Heyerdahla podczas wyprawy zdobył w 1951 roku Oskara w kategorii „najlepszy pełnometrażowy film dokumentalny”. Okładka książki znowu nie moja, moja była stara...
Myślę, że nie są to powieści bardzo trudne do dostania. Poszukajcie ich, przeczytajcie i podzielcie się waszymi wrażeniami. Dajcie znać, czy wam się też tak samo spodobały! Mile widziane opinie innych osób, które te książki znają – ciekawe, czy zapadły wam w pamięć tak samo jak mnie?
Chciałabym się też dowiedzieć, jakie są wasze ulubione książki z lamusa? Co polecacie innym? Co jest takiego w niektórych książkach, że zostają one w pamięci na zawsze? Zapraszam was do podzielenia się z wami swoimi skarbami – stwórzmy razem prawdziwą biblioteczkę książek z lamusa! Może wydawcy wreszcie się zorientują, że są też ludzie, którym zależy na tych „starych” książkach i zaczną je wznawiać? Oby!

Pozdrawiam deszczowo!

wtorek, 21 lutego 2012

Ja nie chłonę, ja pożeram! (Książkochłona stosik nałogowy)

Zastanawiam się, jak się to dzieje, że bardzo często kupuję książki w gotowych stosach? Jak to nazwać, takie zjawisko? Książkożerstwo? Binge-booking? Wychodzę na cały dzień z domu i po drodze odwiedzam antykwariaty, księgarnie, charity shopy i gromadzę, gromadzę... Dzisiejszy dzień tak się właśnie zaczął. Od przesyłki do odbioru na poczcie. Kiedy odbierałam zakupioną książkę, zaczęły mnie swędzieć palce. Już wiedziałam, że na jednej się nie skończy. Wraz z Ulubionym Anglikiem odwiedziliśmy dwa antykwariaty, jeden charity shop, jedną małą księgarenkę i dwie duże. Do tego wczoraj też poszliśmy na zakupy. Rezultaty tego książkożerstwa możecie podziwiać poniżej.

Na stosiku prezentują się po lewej cztery persefonki w towarzystwie ślicznej zakładki. Trzy zakupione w tym sklepie (wraz z zakładkami i pocztówką), jedna w zwykłej księgarni. Bez zakładki, niestety. Ale może uda mi się ją dokupić potem. Persefonki dołożone do mojej rosnącej kolekcji to:
„The Priory”, Dorothy Whipple – kolejny zapomniany klasyk popularnej angielskiej autorki. Historia rodziny Marwood mieszkającej w Saunby Priory, i zmian jakie w niej zachodzą, kiedy owdowiały ojciec oświadcza się o rękę młodszej od siebie kobiety.
„Few Eggs And No Oranges”, Vere Hodgson – pamiętnik z lat drugiej wojny światowej opowiadający o zwykłym życiu w wojennym Londynie.
„The Making of a Marchioness”, Frances Hodgson Burnett – powieść autorki „Tajemniczego ogrodu” , tym razem dla dorosłych. Nieco melodramatyczna i sentymentalna historia o Kopciuszku z początku XX wieku.
„A Very Great Profession”, Nicola Beauman – książka, która używając przykładów z powieści napisanych przez znane autorki prezentuje portret angielskiej klasy średniej w okresie międzywojennym. Swoisty przewodnik po literaturze tego okresu, który mnie zainteresował, bo chciałabym się więcej dowiedzieć o książkach pisanych w tamtym okresie i jego dotyczących.
Książki po prawej zostały zakupione dla Ulubionego Anglika i są to:
„Sunbathing in the Rain”, Gwyneth Lewis – pogodna książka o depresji. Budująca opowieść o osobistych doświadczeniach autorki związanych z depresją.
„Periodic Tales”, Hugh Aldersey-Williams – opowieści o pierwiastkach chemicznych, ich odkryciach i fascynujących historiach z nimi związanych.
„Just My Type”, Simon Garfield – historia typografii i różnych rodzajów czcionek drukarskich, dowcipna i interesująca.
Natomiast środkowa kupka to wesoły misz-masz. Leżą na niej od góry:
„The Vicar of Wakefield”, Oliver Goldsmith – zabawna i sentymentalna powieść z 1766 roku (co ciekawe, wydana w Polsce w 1825 roku!), nieco idylliczna historia upadku rodziny pastora z Wakefield, pełna czarnych charakterów i pięknych heroin, z obowiązkowym happy endem.
„The Library Book” - książka, o której pisałam wczoraj tutaj. Przyniosłam z biblioteki, przejrzałam i zdecydowałam, że chcę ją mieć.
„Kwiaty na poddaszu”, Virginia C. Andrews - najpierw, już dawno, czytałam recenzję Padmy i nawet szukałam książki w bibliotece, ale jakoś się nie zdarzyło. Niedawno ksiązkę wydało wydawnictwo Świat Książki i ponownie nabrałam ochoty na jej przeczytanie. I oto wczoraj natknęłam się na nią w polskim sklepie. Mówisz i masz!
What You're Doing And Read This!” – podobnie jak „The Library Book” ta książka to zbiór esejów o potędze czytania, o przyjemności, jaką z niego czerpiemy, o tym, jak wpływa ono na nasze życie.
„The Woman In Black”, Susan Hill – klimatyczna historia gotycka o tajemniczym domu, który skrywa straszliwą tajemnicę. Niedawno pojawiło się pierwsze tłumaczenie tej książki, a na jej postawie powstał film z Danielem Radcliffe'm w roli głównej. Książka pasuje też do mojego planu czytania krótkich książek...
„Someone Else's Garden”, Dipika Rai – przyuważona na blogu Chihiro historia Matmy to opowieść o trudnym życiu kobiet, a szczególnie córek i żon, w Indiach, o systemie kastowym i o jego wpływie na życie, a równocześnie to ponadczasowa opowieść o miłości.
„Panie na Wilanowie”, Hanna Muszyńska-Hoffmanowa – portrety kobiet, które od czasów Marysieńki Sobieskiej do końca XiX wieku panowały kolejno w pałacu w Wilanowie i odcisnęły na nim swoje piękno. Mam nadzieję, że ta książka pełna anegdot i ciekawostek, przybliży mi postacie interesujących kobiet. Książka z ebaya. Odebrana na poczcie. Od niej się zaczęło.
„Harry Potter and The Goblet of Fire”, J. K. Rowling – wreszcie zakupiona brakująca część przygód Harry'ego Pottera. Nigdy nie mogłam zapamiętać, której książki mi brakuje do kompletu.Tym razem pamiętałam.
„Little House in the Big Woods”, Laura Ingalls Wilder – polecana na blogu Padmy książka Laury Ingalls Wilder, opowiadająca o jej życiu w Ameryce w drugiej połowie dziewiętnastego wieku. (Pamiętacie serial „Domek na prerii”? Powstał on właśnie na podstawie książek z tej serii.)
„Little House on the Prairie", Laura Ingalls Wilder – kontynuacja poprzedniej książki.
„Jubilee”, Shelley Harris – debiutancka powieść pochodzącej z RPA autorki, historia pewnej fotografii zrobionej w 1977 roku podczas ulicznej zabawy z okazji srebrnego jubileuszu angielskiej królowej i o sekrecie, który wychodzi na jaw po trzydziestu latach.
„Disobedient Girl”, Ru Freeman – osadzona w Sri Lance opowieść o dwóch kobietach, ich walce o wolność i przeznaczeniu, które je połączyło.
No cóż. Na tym kończę moje zwierzenia książkocholika. Na szczęście mam teraz kilka wolnych dni. Może uda mi się przeczytać co nieco z tego książkożernego stosu.  Pozdrawiam filozoficznie. 


niedziela, 19 lutego 2012

Dzisiaj czytam... (27)

Witam wszystkich niedzielnie, sennie i łóżkowo – zakopana pod kołdrą, obłożona książkami spędzam ranek na czytaniu. Najlepiej na czytaniu krótkich książek – błyskawiczna gratyfikacja to moje motto na ten tydzień. Na bok poszła Flavia, którą nosiłam do pracy przez cały tydzień i właściwie nie miałam czasu czytać. Odstawiam na potem ulubione grube czytadła. W tym tygodniu liczą się małe, poręczne książeczki, które można łyknąć w jedno popołudnie. W dodatku mam coraz bardziej ochotę na czytanie staroci, książek, których lekturę odkładałam na potem.
Wczoraj za sprawą postu Lirael sięgnęłam po „84 Charing Cross Road” Helene Hanff – malutką, cieniutką książeczkę, która (ku mojej radości) zawiera też jej kontynuację, „The Duchess of Bloomsbury Street”. Jakim cudem nie wiedziałam, że mam także tę książkę? Nie mam pojęcia. Właśnie ją kończę. Ściągnęłam z półki kolejną książeczkę – miniaturkę, którą wreszcie muszę przeczytać, czyli „Pursuit of Love” Nancy Mitford, najstarszej z sześciu legendarnych sióstr Mitford. To częściowo autobiograficzna książeczka o poszukiwaniu miłości, którą wreszcie mam zamiar przeczytać. Dodatkowo przyniosłam z biblioteki „The Ice Palace” („Lodowy pałac”) Tarjei Vesaasa, którą to cieniutką książkę zamierzam przeczytać na najbliższe spotkanie Klubu na blogu Ani. Znalazłam też Muriel Spark „The Driver's Seat”, opowiadania Katherine Mansfield „The Graden Party and Other Stories” i persefonkę (tym razem z kolorową okładką) „Cheerful Weather for the Wedding” Julii Strachey, równie cienkie i zachwalane książki.
Na koniec kolejna perełka, którą wypożyczyłam z biblioteki, ale na której kupno prawdopodobnie namówię Ulubionego Anglika.
„The Library Book” to książeczka składająca się z krótkich opowiadań, esejów i wspomnień, w których słynni pisarze piszą o tym, dlaczego biblioteki są ważne. Dochód ze sprzedaży tej książki wspomoże programy dla bibliotek organizowane przez The Reading Agency, organizację promującą czytanie. Wśród autorów znaleźli się między innymi Alan Bennett, Stephen Fry, Lionel Shriver, Val McDermid, Zadie Smith, Kate Mosse i wielu innych...
A co wy czytacie w tym tygodniu? Książki grube czy cienkie? Stare czy nowe? Czytane po raz pierwszy czy odgrzewane kotlety? Podzielcie się swoimi przemyśleniami!
Pozdrawiam z sypialnianych pieleszy!
PS. Właśnie się zorientowałam, że niespodziewanie minęły mi dwa lata blogowania!!!! Składam sobie spóźnione życzenia urodzinowe i dziękuję wszystkim za odwiedziny, komentarze i rozmowy pozasieciowe, które czynią moje życie jeszcze ciekawszym! I dziękuję moim książkom, bez których blog by nie istniał.

sobota, 18 lutego 2012

World Book Night 2012


Śpieszę się wam pochwalić, że w tym roku i ja będę uczestniczyć w Światowym Dniu Książki. Jako wolontariuszka będę rozdawać egzemplarze „Notes from a Small Island" Billa Brysona. Oto pełna lista dwudziestu pięciu tytułów, z których można było wybrać sobie książkę do obdarowania innych. W nawiasach podałam tytuły polskich tłumaczeń:
„Pride and Prejudice” - Jane Austen („Duma i uprzedzenie”)
„The Player of Games - Iain M Banks („Gracz”)
„Sleepyhead” - Mark Billingham („Kokon”)
„Notes from a Small Island” - Bill Bryson („Zapiski z małej wyspy”)
„The Alchemist” - Paulo Coelho („Alchemik”)
„The Take” - Martina Cole („Uwikłani”)
„Harlequin” - Bernard Cornwall („Jeźdźcy z piekieł: Hellequin”)
„Someone Like You” - Roald Dahl
„A Tale of Two Cities” - Charles Dickens („Opowieść o dwóch miastach”)
„Room” - Emma Donoghue („Pokój”)
„Rebecca” - Daphne Du Maurier („Rebeka”)
„The Remains of the Day” - Kazuo Ishiguro („Okruchy dnia”)
„Misery” - Stephen King („Misery”)
„The Secret Dreamworld of a Shopaholic” - Sophie Kinsella („Świat marzeń zakupoholiczki”)
„Small Island” - Andrea Levy („Wysepka”)
„Let the Right One In” - John Ajvide Lindqvist („Wpuść mnie”)
„The Road” - Cormac McCarthy („Droga”)
„The Time Traveler's Wife” - Audrey Niffenegger („Miłość ponad czasem”)
„The Vanishing Act of Esme Lennox” - Maggie O'Farrell („Zniknięcia Esme Lennox”)
„The Damned Utd” - David Peace
„Good Omens” - Terry Pratchett & Neil Gaiman („Dobry omen”)
„How I Live Now” - Meg Rosoff
„Touching the Void” - Joe Simpson („Dotknięcie pustki”)
„I Capture the Castle” - Dodie Smith
„The Book Thief” - Markus Zuzak („Złodziejka książek”)
Co sądzicie o tej liście? Które książki czytaliście? Którą wybralibyście do rozdania innym i dlaczego?
Zainteresowanych akcją odsyłam tutaj, a jeśli chcecie się dowiedzieć, jak wyglądał World Book Night w zeszłym roku, zapraszam do przeczytania moich wpisów tutaj.
Ps. Przede mną kilka dni wolnego, więc mam nadzieję, że na blogu będę się pojawiać częściej.

wtorek, 14 lutego 2012

Specjalny wpis Walentynkowy, czyli Ulubiony Anglik na występach gościnnych

Hello, it's me again – Favourite Englishman. I've been tasked with writing a Valentine's Day special edition blog post!
While she was showering earlier today, Dabarai hollered at me “Who are your favourite couples from literature?”
“Literature?” I thought, “I've never read any literature! I've read a few books, sure, but not literature!”
Romeo and Juliet immediately sprung to mind, but that's because they spring to mind whenever I think of couples from literature. But they're not my favourite – studying it for GCSE English sucked any enjoyment I may have got out of Shakespeare.
So my actual answer? Arthur Dent and Trillian from "The Hitchhiker's Guide To The Galaxy" by Douglas Adams. I know it's not real 'literature', but gosh darn it it's one of the best book series ever written, and definitely the best radio play turned book turned TV show turned film turned trilogy (in six and a bit sort of parts). And Dabarai asked me to write a bit for her blog about why I like it so much.
Firstly, I chose Arthur Dent and Trillian as my favourite book-based couple as vast distances, time, two-headed aliens and the end of the world cannot come between them. And secondly, I chose them because "The Hitchhiker's Guide" is my absolutely most massively favourite book ever.
The book has had a massive influence on who I am today, especially my sense of humour and what I find funny. Any attempts at story writing I made through high school and college had a distinctly Adams-esque feeling to them. And I still find the books (and radio show and tv series and film and computer game....) incredibly quotable.
I don't know how well it translates into Polish, but “The ships hung in the sky in much the same way that bricks don't” is one of my all time favourite descriptions from fiction. All the books are full of fantastic lines, asides and paragraphs, but it's also a great story. And, I suppose you could call it a love story – a love of a man and a woman, a man and his best friend, and a man and his dressing gown.
I won't go into much more detail, as I want to fill the post with spoilers, quotes and descriptions, but I shan't. You must read it for yourself – you won't be disappointed.
Just remember: there is a theory which states that if ever anyone discovers exactly what the Universe is for and why it is here, it will instantly disappear and be replaced by something even more bizarre and inexplicable.
There is another theory which states that this has already happened.

poniedziałek, 13 lutego 2012

Zemsta Shitu, czyli "Morderstwo niedoskonałe" - Agnieszka Krawczyk


Co mogą zrobić pracownicy wydawnictwa, kiedy ginie im maszynopis pewnego gniota, którego wydanie zleca im przełożony? Mogą spróbować znaleźć egzemplarz książki, albo napisać książkę od nowa! W dodatku lepiej... Ale co zrobić, jeśli autor książki zniknął? Można zabawić się w prywatnych detektywów i spróbować go odnaleźć. Czwórkę bohaterów powieści Agnieszki Krawczyk, „Morderstwo niedoskonałe” czeka nie lada wyzwanie. Ale dzielni pracownicy poradzą sobie z nim wyśmienicie – wszak potrafią pisać lepiej niż autorzy niejednego dzieła, potrafią też nie gorzej od policji odnajdywać zaginionych przestępców. Ba! Sami też są niezłymi przestępcami...
„Morderstwo niedoskonałe” to kryminał na wesoło, w którym absurdalne sytuacje stworzone przez autorkę mieszają się z absurdalnymi realiami naszej rzeczywistości. Możliwe, że powinnam tę książkę nazwać powieścią z wątkiem kryminalnym, bo nie on jest moim zdaniem najważniejszy. Na pewno nie brakuje autorce poczucia humoru i wyobraźni – nie każdy potrafi wymyślić tyle zabawnych przygód, stworzyć takie zabawne, groteskowo przebarwione postacie, wymyślić powikłaną fabułę. Wszystko to można znaleźć w książce Agnieszki Krawczyk. Bohaterowie to czwórka interesujących postaci, z których na plan pierwszy wysuwa się wedłg mnie Mizera – osobnik wyjątkowo „zakręcony” i pełen dziwactw. Ich poczynania czytelnik śledzi z uśmiechem na twarzy, ale i też z niedowierzaniem – jeśli środowisko wydawnicze choć trochę przypomina to opisane przez autorkę, to nie wiem, czy chcę mieć z nim cokolwiek wspólnego! Moim zdaniem „Morderstwo..” to satyra na wydawców, na pogoń za ilością, bez zważania na jakość, poszukiwanie bestsellerów przynoszących zysk i sławę. Krawczyk nie oszczędza nikogo – dostaje się od niej małym wydawnictwom produkującym książki na zasadzie mydło i powidło, dostaje się też początkującym autorom szukającym sławy, dostaje się też niektórym popularnym autorom (bez nazwisk!) , dostaje się też i czytelnikom, za lenistwo i owczy pęd za tym, co popularne.
„Morderstwo niedoskonałe” Agnieszki Krawczyk to moje pierwsze spotkanie z autorką. Książkę przeczytałam już kilka dni temu, ale wciąż jeszcze mam wobec niej mieszane uczucia – z jednej strony bardzo spodobał mi się pomysł na ten absurdalny kryminał, a i czytając niektóre fragmenty podśmiewałam się pod nosem, z drugiej strony miejscami wydawało mi się, że akcja nie trzyma się kupy, to zatrzymując się na jednym wydarzeniu na długi czas, to znów przeskakując w pośpiechu, po łebkach, do przodu. Może niezbyt uważnie czytałam książkę, ale przyznam się, że momentami nieco się gubiłam... A największa wada powieści? Dla mnie to chyba zbyt wielkie podobieństwo do „Lesia” Chmielewskiej – akcja toczy się w hermetycznym środowisku wydawniczym, bohaterami książki jest grupka bliskich sobie współpracowników, a wśród nich nie brakuje ani biurowego ofermy i nieudacznika (lub nieodkrytego geniusza, jeśli kto woli), czyli Mizery, ani pięknej kobiety będącej mózgiem akcji, czyli Adeli. Są też zabawne powiedzonka i absurdalny humor. Właśnie przez to podobieństwo książka straciła dla mnie nieco ze swojego uroku. Z drugiej strony – jeśli na kimś się wzorować, to tylko na najlepszych! Dlatego mam nadzieję, że autorka pozostanie przy pisaniu kryminałów na wesoło i będzie się rozwijać, bo bardzo chciałabym poczytać więcej podobnych książek jej autorstwa. „Morderstwo niedoskonałe” będę zaś polecać tym, którzy szukają lekkiego, dowcipnego czytadła z wątkiem kryminalnym w tle.


niedziela, 12 lutego 2012

Dzisiejsze czytanie i wierszy składanie... (26)

Szanowni państwo, przyszła niedziela,
czas gdy lenistwo się nam udziela.
W owym lenistwie się chętnie pogrążę,
może i książkę przeczytać zdążę..!

A mam co czytać, publiko liczna,
od każdej strony półeczka śliczna,
książki mrugają, kuszą ogromnie,
wokół na kupkach śmieją się do mnie.

Oto jest świetna Flawia De Luce,
na jej część drugą chętnie się rzucę.
Urzekająca „Marianna i róże” -
spotkanie z książką chętnie powtórzę.

Dobrze myślicie, nie dość mi tego,
mam „Ostatniego sprawiedliwego”
przeczytam chętnie – autorka znana,
a że kryminał – książka sprzedana.

Trudna decyzja, przyznacie sami -
Tą złotą myślą żegnam się z wami!
Wszystkich pozdrawiam dzisiaj niedzielnie,
Miłego dzionka! Czytajcie dzielnie!


sobota, 11 lutego 2012

"Matka wszystkich lalek" - Monika Szwaja


Miała być recenzja „Morderstwa doskonałego”, albo dwóch takich kryminałów ostatnio przeczytanych, ale wczoraj przeczytałam książkę Moniki Szwaji, „Matka wszystkich lalek” i muszę się podzielić wrażeniami. Przeczytałam ją jednym tchem, to uśmiechając się pod nosem, to znów z przejęcia kręcąc głową i niemalże nerwowo gryząc paznokcie i muszę się zgodzić z tymi, którzy piszą, że to do tej pory najlepsza książka autorki.
Szczecińska autorka tym razem przenosi się w moje (i jej chyba też?) ulubione Karkonosze, ale też zabiera nas na wycieczki do innych interesujących miejsc w Europie – udajemy się do Bretanii, do Drezna, Bonn... Książka Szwaji to, podobnie jak jej bohaterki, obywatelka Europy! W Bretanii, na małej wysepce Ile-de-Sein, owianej wiatrami i otoczonej atlantyckimi sztormami poznajemy pierwszą z nich – Claire Autret. Poznajemy też jej rodzinę i korrigany, bretońskie dobre duchy strzegące spokoju dziewczyny i jej bliskich. Dobre duszki jej będą potrzebne, bo oto los zamierza jej spłatać figla i nie tylko przewartościować całe jej życie, ale i wysłać ją niemal na drugi koniec świata. Drugą bohaterką „Matki wszystkich lalek” jest Elżunia, sześcioletnia dziewczynka mieszkająca wraz z rodziną w Grodźcu. Świat Elżuni też niedługo się zmieni, bo oto nadchodzi wojna, znika ukochany tacimek, a wreszcie i ją samą porywa wojenna zawierucha.
Głównym motywem książki jest poszukiwanie własnej tożsamości, która zostaje bohaterkom odebrana lub narzucona. Szczególnie wątek Elżuni-Lizy, zmuszonej w dramatycznych okolicznościach przewartościować całe swoje życie, zmienić sposób postrzegania świata, stać się kimś innym, jest bardzo dobrze poprowadzony. Bardzo spodobał mi się też motyw lalek Elżuni, które najpierw, po dziecinnemu, pomagają jej zrozumieć otaczającą rzeczywistość, a które z czasem zaczynają reprezentować jej kolejne etapy życia, jej „wcielenia”. Dodatkowo bohaterki przybierają też różne imiona, by jeszcze bardziej podkreślić swoją metamorfozę.
Jak już chyba kiedyś wspomniałam, bardzo lubię książki Moniki Szwaji. Przeczytałam wszystkie, większość mi się bardzo podobała, między innymi dlatego, że lubię pełen humoru, lekki język autorki. Tematyka jej książek zwykle była równie lekka – ot, historie o miłości, dzieciach, pracy, okraszone dowcipem. Ostatnio jednak autorka pokazuje czytelnikom, że nie boi się podjąć trudniejszych tematów. Nie zabrakło ich w jej poprzedniej książce, „Zupa z ryby fugu”, o której pisałam tu, nie brak ich też w tej powieści. „Matka wszystkich lalek” to chyba najbardziej „dorosła” książka autorki, której udało się połączyć interesujące wątki, intrygujące postacie i nie utracić przy tym lekkiego tonu. Obok motywu poszukiwania własnej tożsamości, książka dotyka również delikatnego i drażliwego tematu stosunków polsko-niemieckich, przesiedleń, Lebensborn, jednak Szwaja robi to bardzo subtelnie, lekko, unikając patosu. Nie jest to książka, z której czytelnik dowie się fascynujących szczegółów historycznych, detali dotyczących Bretanii, autorka napisała przede wszystkim dobre czytadło. „Matka wszystkich lalek” porusza, ale też bawi. Mam nadzieję, że kolejne książki Szwaji spodobają mi się równie bardzo i wywołają we mnie tyle emocji i wzruszeń co jej najnowsza powieść. A tym, którzy nie znają książek autorki, polecam „Matkę wszystkich lalek” na dobry początek znajomości.


piątek, 10 lutego 2012

Zapowiedzi na najbliższe tygodnie i miesiące...

Interesujące zapowiedzi na najbliższe tygodnie i miesiące znalezione w sieci...
"Jak być Kobietą" (tytuł oryginału "How To Be a Woman") -Caitlin Moran, czyli książka, którą Ulubiony Anglik zachwycał się tutaj, będzie dostępna po polsku od 29 lutego, Wydawnictwo Sonia Draga.
"Skrzydlata trumna" - Marcin Wroński, czyli kolejny tom przygód komisarza Maciejewskiego. Co prawda poprzednie tomy wciąż dojrzewają na półkach, ale nie omieszkam się skusić... Od 22 lutego, Wydawnictwo WAB
"Rebelia" (tytuł oryginału "Sovereign")- C. J. Sansom, czyli trzeci tom świetnej serii o Matthew Shardlake'u, której akcja toczy się za czasów Henryka VIII, w XVI-wiecznej Anglii. Planowana na kwiecień 2012 przez Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz. (Kolejny tom, "Księga objawienia", czyli "Revelations" ma się ukazać w sierpniu. Bardzo polecam serię, bo mało osób ją zna, a moim zdaniem z tomu na tom robi się coraz lepsza!)
"Zanim zasnę" (tytuł oryginału "Before I Go To Sleep") - S.J. Watson - świetny kryminał, o którym pisałam tutaj. Polecam! Bardzo się cieszę, że powinien wyjść po polsku w kwietniu 2012, wydawnictwo Sonia Draga.
"Jezioro marzeń"(tytuł oryginału "Lake of Dreams") - Kim Edwards, powieść autorki "Córka opiekuna wspomnień", która pojawiła się u mnie dość dawno temu na jednym ze stosów. Trzeba wreszcie będzie ją przeczytać, bo premiera polskiego wydania planowana jest na lipiec 2012, Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz.
Oprócz tego, dowiedziałam się wczoraj, że 25 października 2012 ukaże się nowa książka Kate Morton, pod tytułem "The Birthday Party", nad którą autorka w tej chwili wciąż pracuje. Jeśli chodzi o polskie wydanie, to Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz ma zamiar ją wydać - nie wiedzą tylko kiedy, chociaż zapowiedź książki jest już na ich stronie...
PS. Nadchodzą walentynki. Jak myślicie, czy książka może dobrym prezentem walentynkowym? Jaką książką kupilibyście w prezencie walentynkowym ukochanej osobie? Macie jakieś typy?

poniedziałek, 6 lutego 2012

Camilla Lackberg - "The Hidden Child" ("Niemiecki bękart")

Po raz kolejny przekonuję się, że Skandynawowie potrafią pisać świetne kryminały... Możliwe, że to jakieś drobnoustroje w wodzie lub w powietrzu, a może coś w genach mają takiego co sprawia, że jak nikt potrafią oddać duszną atmosferę strachu, zagmatwać intrygę, dodać ciekawe tło obyczajowe, wciągnąć czytelnika i sprawić, że od powieści nie będzie chciał się oderwać. Przyznaję, nie wszyscy pisarze skandynawscy są świetni, a i tym, których lubię zdarzają się gorsze i lepsze książki. Lubię jednak wracać do znanych nazwisk i sprawdzać, czy nadal mi się będą podobać. Tak było ostatnio z Camillą Lackberg. Przeczytałam niedawno jej piątą książkę w serii o Erice Falck i Patriku Hedströmie i stwierdzam, że autorka trzyma formę i jak w dalszym ciągu mogę polecać jej książki... „The Hidden Child” (polskie tłumaczenie „Niemiecki bękart”) zaczyna się tam, gdzie poprzednia książka się skończyła – Erica znajduje wśród pamiątek po swojej matce jej pamiętniki , a także niemiecki medal i zakrwawiony dziecięcy kaftanik. Kobieta postanawia dowiedzieć się czegoś więcej o przeszłości swojej matki, która zawsze była wobec niej i jej siostry zimna i obojętna. Z pewnością powinna mieć na to więcej czasu, jako że jej mąż, policjant, właśnie rozpoczyna urlop rodzicielski, podczas którego ma się samodzielnie opiekować ich córeczką Mają. Patrick nie potrafi jednak usiedzieć spokojnie w domu i kiedy okazuje się, że ktoś zamordował Erika Frankela, historyka specjalizującego się w historii nazizmu, przybywa na miejsce zbrodni, by włączyć się w śledztwo. Czy stary niemiecki medal znaleziony przez Erikę ma coś wspólnego z morderstwem? Czy zamieszani mogą w nie być przyjaciele jej matki z czasów drugiej wojny światowej? Czy to możliwe, że w pamiętnikach Elsy kryją się odpowiedzi na na te pytania?
„The Hidden Child” to według mnie książka znacznie lepsza od poprzedniej części, „The Gallows Bird”. Przede wszystkim intryga wydała mi się ciekawsza, zwłaszcza nawiązania do drugiej wojny światowej i historia przyjaźni młodych ludzi w czasie wojny. Jak zwykle te fragmenty dotyczące przeszłości spodobały mi się bardziej niż te dotyczące współczesnego śledztwa. Główne wątki też wydały mi się dobrze poprowadzone, chociaż może nieco zbyt oczywiste miejscami, szczególnie jeśli chodzi o historię matki Eriki...
Jak zwykle Lackberg dużo miejsca poświęca części obyczajowej, pojawia się wiele wątków pobocznych, zgrabnie powiązanych i przeplatanych ze wstawkami z przeszłości. Nie tylko towarzyszymy Patrikowi w nieporadnych próbach pogodzenia obowiązków wychowawczych z pracą, ale dowiadujemy się więcej o jego rodzinie – poznajemy bliżej jego matkę, pojawia się też była żona. Dan i Anna, siostra Eriki, również nie mają łatwego życia, borykając się z humorzastą córką Dana z pierwszego małżeństwa. Ponieważ Patrik przebywa w powieści na urlopie wychowawczym, sprawę prowadzą właściwie jego partner, Martin i policjantka Paula – nowa, bardzo interesująca postać, której autorka również poświęca sporo miejsca i uwagi. Jednak najbardziej spodobał mi się wątek dotyczący Bertila, który wreszcie pokazuje nam bardziej ludzkie oblicze. Nie tylko na początku książki przygarnia psa, a także, za sprawą kobiety, zaczyna uczęszczać na lekcje salsy. Możliwe, że nie wszystkim spodoba się taka mnogość postaci i narracyjnych tropów, ale ja myślę, że ożywiły one akcję książki i być może posłużą też one autorce za kanwę przyszłych powieści.
Polecam „The Hidden Child” tym, którzy jak ja lubią serie i tym, którym podoba się obyczajowe tło powieści kryminalnych. Nie wiem, czy spodoba się ta książka miłośnikom trzymających w napięciu kryminałów z pościgami i strzelaninami. Wiem natomiast, że ja chętnie powrócę po raz kolejny do Fjallbacki i przeczytam kolejne powieści Camilli Lackberg, bo lubię senny i spokojny klimat tego prowincjonalnego szwedzkiego miasteczka i ciekawych, bardzo sympatycznych bohaterów. Nawet tego gamonia, Bertila.

niedziela, 5 lutego 2012

Dzisiaj czytam... (25)

Siedzę dzisiaj uwięziona w domu... Wczoraj wieczorem spadło coś w rodzaju śniegu i teraz zadziwiająco wytrwale bieli wszystko resztkami sił. Ja natomiast siedzę w domowych pieleszach z prostego powodu, a mianowicie, jedyną parę kozaczków zostawiłam w Polsce, żeby zrobić miejsce na więcej książek... A posiadam tylko jedną parę, bo u nas normalnie nic nie pada i wspomniana para starcza na lata całe. Natomiast nie przewidziałam tego, że może coś spaść niespodziewanie. Tak więc popijając z ulubionego kubka herbatkę z miodem i cytryną, czekam na Ulubionego Anglika, które poleciał po croissanty na śniadanie. Planuję pozostać dziś w domu, grzejąc się pod kocykiem i nadrabiać braki w czytaniu. Zgromadziłam wokół siebie ze dwie kupki teoretycznych lektur, które muskam co chwila wzrokiem. Gdy tylko skończę czytać "Morderstwo doskonałe" Agnieszki Krawczyk (bardzo niebawem, zostało mi tylko kilkanaście stron), zaraz zabiorę się za wybieranie kolejnej książki... I znów będę siedzieć pół godziny gapiąc się na okładki i co chwilę biorąc do ręki tę czy inną powieść przewracać kilka kartek i odkładać na stosik.
Przez chwilę, zainspirowana białym puchem za oknem zastanawiałam się, czy aby nie zacząć czytać "Miss Smilla's Feeling for Snow" ("Smilla w labiryntach śniegu") Petera Høega albo "Snow Falling on Cedars" ("Cedry pod śniegiem") Davida Gutersona, lub też w ostateczności "Redeemer" ('Wybawiciel") Nesbo, ze względu na wątek grudniowy, ale jakoś chyba raczej powinnam czytać coś o cieplejszych klimatach. Mruga do mnie Pezzelli ze swoimi "Lekcjami włoskiego", a z nieco zimniejszych klimatów - "Misterioso" Arne Dahla, prezent od niezawodnej Padmy...
Pozdrawiam z zimowego (póki co!) Londynu i czekam na wasze typy na zimowy dzionek - coś w podobnych klimatach i temperaturach, czy wręcz przeciwnie, ciepłe kraje, na ogrzanie ducha i ciała?


piątek, 3 lutego 2012

Zwodnicza prostota okładek... ("Miss Pettigrew Lives For a Day" - Winifred Watson)


Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy usłyszałam o „Miss Pettigrew Lives For a Day” Winifredy Watson. Chyba kilka lat temu, kiedy zrobiło się o niej głośno dzięki filmowi na jej podstawie. Nagle w bibliotece pojawiły się zamówienia i mnóstwo ludzi zaczęło się powieścią Watson interesować. Nie sugerujcie się skromną okładką wydania – takie są właśnie książki wydawnictwa Persephone Books. Jest to wydawnictwo specjalizujące się w publikacji zapomnianych klasyków XX wieku, głównie powieści, opowiadań i pamiętników napisanych przez kobiety. Wszystkie persefonki wydawane są w zuniformizowanych, szarych okładkach, które niektórym mogą wydawać się zbyt jednolite i nudne, ale gdy tylko czytelnik otwiera książkę, okazuje się, że ta prostota jest bardzo zwodnicza... Za szarymi skrzydełkami obwoluty kryją się przepiękne, kolorowe wklejki, a na pomiędzy kartkami persefonek czeka na czytelnika literacka uczta.
Okazuje się, że im bardziej mi się książka podoba, tym trudniej mi o niej coś sensownego napisać. A „Miss Pettigrew Lives For a Day” Winifredy Watson podobała mi się bardzo! To z pozoru nieskomplikowana opowieść, która kryje w sobie dużą dawkę emocji i dobrego humoru. Panna Pettigrew, zdesperowana guwernantka szukająca pracy, przez pomyłkę trafia do domu panny LaFosse, uwodzicielskiej piosenkarki śpiewającej w nocnym klubie. Jak w czarodziejskiej bajce, panna Pettigrew przeżywa najpiękniejszy dzień w swoim życiu, a my, godzina po godzinie, towarzyszymy jej w jej wędrówce.
„Miss Pettigrew...” to jedna z tych książek, które najlepiej opisuje jedno słowo: „czarująca”. Czytelnik od początku solidaryzuje się z główną bohaterką – nie chcę tu użyć słowa „współczuje”, bo panna Pettigrew wcale nie potrzebuje naszego współczucia. Chociaż początkowo ukazuje się nam jako skromna, cichutka i nieśmiała stara panna, borykająca się z samotnością, brakiem pracy, brakiem perspektyw na lepszą przyszłość, otrzymuje od losu swoją wielką szansę. Za sprawą dobrej wróżki, panny LaFosse, nie tylko dostaje nowe piękne ubrania, ale – tak jak prawdziwy Kopciuszek –spotyka na balu swojego księcia. Nagle okazuje się, że pod nudnym płaszczykiem przestrzeganych zasad, kryje się kobieta, która nie tylko chce być lubiana, kochana, ale też chce się podobać, wyglądać dobrze i czuć się świetnie. Jak kameleon panna P zmienia skórę i zachwyconemu czytelnikowi ukazuje zupełnie nowe oblicze. Niespodziewanie ta niepozorna stara panna, zastraszona i pełna obaw, radzi sobie świetnie z mężczyznami, potrafi pogodzić zwaśnionych kochanków, potrafi gotować i jest świetną towarzyszką dla swojej trzpiotowatej pracodawczyni.
„Miss Pettigrew...” to nie tylko magiczna bajka o współczesnym Kopciuszku, ale i świetna powieść obyczajowa. Chociaż panna Pettigrew nie powinna aprobować sposobu prowadzenia się swojej potencjalnej pracodawczyni, nie może przestać jej podziwiać. W przeciwieństwie do panny Pettigrew, panna LaFosse jest uderzająco piękna, pełna wdzięku, choć przy tym zdezorganizowana i roztrzepana. Surowe obyczaje i zasady moralne są jej obce – w końcu są to lata trzydzieste ubiegłego wieku! Młoda kobieta nie tylko ubiera się w nieprzyzwoicie piękne stroje, chodzi po domu w negliżu, pije i pali, ale w dodatku ma kilku kochanków. Pod jej wpływem panna Pettigrew, wychowana według surowych obyczajów i zasad moralnych, odkrywa, że pierwsze wrażenia mogą być mylne. Że każdy, nawet ona, ma szansę na szczęście, a odrobina szminki, czy sherry przed obiadem, nie musi oznaczać całkowitego upadku moralnego.
„Miss Pettigrew...” to książka pełna humoru, nie tylko opartego na kontraście między dwoma głównymi bohaterkami, ale też obecnego w fantastycznie lekkich dialogach i dowcipnych opisach. Lekkie pióro Winifredy Watson wywołuje nie tylko uśmiech na twarzy czytającego, ale i wręcz chichot. Humor Watson jest (podobnie jak jej bohaterka) subtelny, niewymuszony i pełen wdzięku. Urok tej książki tkwi bowiem w jej prostocie.
Cóż mogę więcej napisać! „Miss Pettigrew Lives For a Day” to książka-klejnocik, cierpliwie czekający na odkrycie. Żeby was dodatkowo zachęcić, wspomnę też o zabawnych ilustracjach ozdabiających książkę, o alternatywnej, kolorowej okładce dla tych z was, którym nie podobają się oryginalne okładki persefonek.
Dajcie „Miss Pettigrew...” szansę! Tym wszystkim, którzy książkę już czytali, przypominam, że Winifred Watson napisała jeszcze pięć innych książek i życzę przyjemnej lektury!