niedziela, 24 kwietnia 2016

Tydzień z nosem w książce (1)


Stało się tak, jak to przewidywałam. Książki czytają mi się o wiele wolniej niż kiedyś. Zamiast połykania książek co drugi dzień, przechodzę fazy. Jestem wybredna. Jestem leniwa. Czasem wcale mi się nie chce czytać. To, co kiedyś było nałogowym pochłanianiem słowa pisanego zamieniło się w jeden ze sposobów spędzenia wolnego czasu – czasu, którego coraz mniej na własne przyjemności. Nadal czytam dużo, więcej być może niż statystyczny Polak, ale czytam nierówno. Z niektórymi książkami czasem mi zupełnie pod górkę. Inne co rusz odkładam na potem. Jeszcze inne czytam tylko w łóżku albo tylko w autobusie. Obecnie rozdzielam się na czworo. Z jednej strony: Locke Lamora po raz drugi, czyli „Red Seas Under Red Skies” („Na szkarłatnych morzach”) Scotta Lyncha . Wiadomo – ciągnie. Z drugiej – „Not Working” Lisy Owen – debiut, który ktoś porównał do „Dziennika Bridget Jones” – nie wiem, czy słusznie, chyba nie. Być może bohaterka jest taką właśnie współczesną Bridget, skondensowaną w formie, żeby pasowała do dzisiejszych realiów i mediów społecznościowych, tak samo niepewną tego, jak właściwie ma wyglądać jej życie, ale to zdecydowanie inna książka, inny humor, inne problemy. Nie sądzę, żeby stała się symbolem kolejnego pokolenia,  wypromowała nowy rodzaj literatury, tak jak to się stało z książką Helen Fielding, ale to dobry debiut moim zdaniem. Do dokończenia w autobusach. Trzeci „włos” to kryminał islandzkiego autora, Ragnara Jonassona, „Snowblind”. Właściwie to zainteresował mnie kolejny tom z tej serii, ale nie lubię zaczynać od środka, więc zabrałam się za pierwszy… Tu mamy morderstwo, niedoświadczonego policjanta i długie polarne noce. Klimatycznie i ciekawie. Czwarta i ostatnia książka z tego tygodnia to dopiero co zaczęta powieść „A Little Life” („Małe życie”) Hanyi Yanagihary, która właśnie została wydana przez Wydawnictwo WAB. Nominowana do Bookera, do Baileys Prize, do US National Book Awards, zbiera same pochwały. U mnie na swoją kolejkę czekała już długo, ale skoro wychodzi polskie wydanie, postanowiłam dłużej nie czekać. Początek zapowiada się wyśmienicie, nieco zagadkowo, świetnie się czyta, strony po prostu same się przewracają. Jedyny minus to rozmiar – 720 stron małego druku (ach, wiem, powinna na kindla, ale cóż..) – ale na szczęście jestem przyzwyczajona do dźwigania ciężarów. 

Cóż, dość tego gadania, czas wracać do czytania, choć coś czuję, że przerwa zaraz się skończy. Życzę wszystkim miłej niedzieli – mam nadzieję, że napiszecie, co wy teraz czytacie.

PS. Ex Libris dorobił się swojego konta na Instagramie – chętnych zapraszam tutaj i na Facebookowy profil, gdzie jest mnie zdecydowanie więcej…

poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Baileys Women's Prize for Fiction 2016 - finalistki

Dziś wieczorem ogłoszono listę sześciu finalistek tegoroczej Baileys Women's Prize for Fiction. Niestety w trakcie ogłaszania jechałam sobie metrem na spotkanie z Padmą z Miasta Książek i o wynikach poinformowano mnie dopiero na miejscu. A tak chciałam sprawdzić wszystko od razu...! Oto lista:

Cynthia Bond: Ruby
Anne Enright: The Green Road
Lisa McInerney: The Glorious Heresies
Elizabeth McKenzie: The Portable Veblen
Hannah Rothschild: The Improbability of Love
Hanya Yanagihara: A Little Life

O książkach możecie poczytać sobie więcej tutaj, a ja mam nadzieję przeczytać przynajmniej dwie książki z listy finalistek...

niedziela, 10 kwietnia 2016

Złodziej, który skradł mi serce (Scott Lynch, "Kłamstwa Locke'a Lamory")

Dziś będzie krótko, acz treściwie. Skończyłam czytać „Kłamstwa Locke’a Lamory” Scotta Lyncha i świerzbią mnie palce, żeby coś o tej książce napisać. Od razu uczciwie zaznaczam, że w nosie mam, co inni mają na jej temat do powiedzenia, chyba, że tak jak ja uważają, że książka jest po prostu fantastyczna. Locke Lamora i reszta jego gangu zawładnęła moim sercem i uczciwie przyznaję, że tak dobrze napisanej powieści łotrzykowskiej daawno już nie czytałam…

Dla tych, którzy o książce nie wiedzą nic, kilka słów zachęty. Oto Camorra, państwo-miasto na wzór Wenecji składające się z samych wysepek i mostów, władane prawomocnie przez księcia Nicovante i (nielegalnie) przez capo Barsaviego, któremu podlega półświatek przestępczy. Camorra to dom Locke’a Lamory i Niecnych Dżentelmenów (Gentleman Bastards), grupy pewnych bardzo utalentowanych i pomysłowych złodziei, których poznajemy w trakcie kolejnego, bardzo skomplikowanego skoku. Locke specjalizuje się w zabieraniu pieniędzy bogatym i nieoddawaniu ubogim i jest w swoim fachu, tak dobry, że nazywają go Cieniem Camorry, ku jego utrapieniu zresztą, bo do legendy mu bardzo brakuje – słabej postury Locke fechmistrzem jest miernym, ale to mu wcale nie przeszkadza w układaniu skomplikowanych planów, które Niecnym Dżentelmenom przynoszą krocie. Znakomitym fechmistrzem zresztą wcale być nie musi, bo jest nim Jean Tanner, jego przyjaciel i prawa ręka, a reszta jego gangu – bracia Sanza i Pędrak, który dopiero kształci się na złodzieja, też potrafi wyjść cało z przeróżnych tarapatów. I tylko kiedy na scenie pojawia się na poły mityczny Szary Król, Locke i Niecni Dżentelmeni wciągnięci zostaną w rozgrywkę, która może się okazać dla nich fatalna w skutkach…

Co mogę napisać o „Kłamstwach Locke’a Lamory”? Że to jedna z najlepiej zapowiadających się serii fantasy jakie ostatnio czytałam. Że po interesującym początku nagle akcja zaczyna galopować w takim tempie, że nie można się od książki oderwać. Że zdarzyło mi się przy jej czytaniu parsknąć śmiechem, a przy końcu także zakrzyknąć, triumfalnie wymachując pięściami. Że skok stulecia Locke’a można pod względem zawiłości porównać do „Ocean’s Eleven”, co jest pochwałą wielką, jako że film bardzo ale to bardzo mi się podobał. Że pod koniec i tak udało mi się autorowi mnie zaskoczyć, co się w cyklach fantasy często nie zdarza, bo przecież zwykle od początku wiadomo, że to biedny żebrak zabije smoka i poślubi księżniczkę. Że pełno w tej książce humoru rubasznego, przekleństw i dosadnych porównań, a do tego Scott Lynch potrafi tak pisać, że czytelnik może sobie całą Camorrę doskonale wyobrazić – razem z jej zapachami i kolorami. Że „Kłamstwa…” to sprawnie skonstruowany świat, subtelnie fantastyczny (i chwała Bogu, bo chociaż uwielbiam Davida Eddingsa i Mercedes Lackey, nadmierne nagromadzenie czynników magicznych zaczyna mi po trochu wychodzić bokiem) i bardziej podobny do powieści łotrzykowskiej niż do heroic fantasy. I w dodatku Locke. Locke Lamora, ten łotr, skradł moje serce i chyba już go nie odda, złodziej przebrzydły.

Scott Lynch zadebiutował swoją powieścią dziesięć lat temu. Na szczęście nie wiedziałam wtedy jak bardzo mi się ta książka spodoba, bo na kolejne części cyklu trzeba by mi było czekać latami. Natomiast ja już niebawem sięgnę po „Na szkarłatnych morzach” i „Republikę złodziei”. Byle tylko doczekać do lata, kiedy to wydana zostanie czwarta część cyklu, „The Thorn of Emberlain”. Latem zresztą będę miała co czytać, mam nadzieję, bo właśnie wtedy ma wyjść kolejna książka Bena Aaronovitcha, “The Hanging Tree”.  I żeby tylko jeszcze Patrick Rothfuss napisał kolejną część Kronik Królobójcy, posmarkałabym się ze szczęścia…

PS. Tym którzy jeszcze go nie czytali, polecam z całego serca Patricka Rothfussa i jego cykl, który rozpoczyna „Cień wiatru” i apeluję do autora, by go skończył i przestał trzymać nas w napięciu, bo jak to tak można. Tym zaś, którzy chcieliby przeczytać porządny (skończony!) cykl fantasy, z bohaterem, który od zabijających smoki magią cnotliwych rycerzy odstaje jak kaktus od pachnących róż,  polecam „Z mgły zrodzony”, pierwszą część cyklu Ostatnie Imperium Brandona Sandersona, czyli moje kolejne odkrycie z ubiegłego roku.