poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Każda z nas ma swoje Różany....

Są książki, które nam się podobają, nawet jeśli mają jakieś mankamenty. Są książki, które do nas zupełnie nie trafiają i nie mamy żadnych problemów z ich krytykowaniem. Są też książki, które ocenić nam trudno. Właśnie trafiłam na taką książkę i cały czas zastanawiam się, co o niej napisać...
Kiedy skończyłam wczoraj czytać „Drogę do Różan” Bogny Ziembickiej, z zaskoczeniem stwierdziłam, że nie wiem co o niej sądzić. Z jednej strony czytało się ją miło i szybko, mimo małych literek i czterystu stron, bo historia była wciągająca, a z drugiej strony, mam wrażenie, że albo to dopiero połowa książki, albo autorka napisała książkę o niczym...
Główną bohaterką „Drogi do Różan” jest Zosia Borucka, córka właściciela Różan, małego dworku czy majątku pod Krakowem, zakochana bez pamięci w Krzysztofie, znajomym rodziny, z którym łączy ją namiętny romans z przeszłości i niewyjaśnione sprawy. Jej historia to opowieść o wielkiej miłości do swojego ukochanego miejsca na ziemi i o równie wielkim niespełnionym uczuciu do niewłaściwego mężczyzny.
Przyznaję, że Zosia jest bohaterką, którą ciężko mi było zrozumieć i polubić. Zosia to bowiem prawie trzydziestoletnia kobieta, przedstawiona jako niewinna i niemal dziewicza (pomimo wcześniejszych związków) panienka, mieszkająca z ojcem i starą nianią, która nadal się nią opiekuje, zaślepiona uczuciem do jednego mężczyzny, a jednocześnie z ochotą przyjmująca zaloty innego. Zosia ma bowiem nie tylko dobrych przyjaciół i rodzinę, którzy pomogą jej usunąć kłody spod nóg, ma też bardzo dużo szczęścia i jest ładna i jej wdzięki tez jej ułatwiają życie. Na przykład nigdy nie pracowała w biurze, ani w korporacji, a natychmiast udało się zdobyć lukratywną posadę asystentki dyrektora... To wszystko sprawiło, że jej historia, choć ciekawa, nie była dla mnie zbyt wiarygodna. A jednak, kiedy pomyślę sobie o milionach kobiet podobnych do Zosi, które nie potrafią przestać kochać mężczyzn, mimo iż często okazują się oni draniami, które czekają na swojego księcia z bajki – cóż, wtedy myślę, że Bogna Ziembicka trafiła ze swoja powieścią w samo sedno. 
Równolegle ze współczesną historią beznadziejnej miłości Zosi, autorka snuje drugoplanową opowieść o niani dziewczyny, pani Zuzannie, której młodość przypadła na lata międzywojenne, i która została opiekunką ojca Zosi, Stanisława. Zuzanna to postać o wiele bardziej interesująca od Zosi, moim zdaniem zasługująca na osobną powieść, a przynajmniej na więcej uwagi! Bardzo chętnie poczytałabym więcej o jej młodości spędzonej w przyklasztornej szkole w Kornwalii, o jej życiu rodzinnym, nieodwzajemnionej miłości, wojennej zawierusze, która zmieniła na zawsze jej życie. Jak zwykle okazało się, że najbardziej lubię czytać o przeszłości, że fascynują mnie powieści obyczajowe z dawnych lat, że ludzie są tacy sami, niezależnie od epoki, w której dane im było żyć.
Dlaczego jednak myślę, że autorka napisała książkę o niczym? Bo denerwowały mnie nic nie wnoszące wstawki, głównie mające na celu rozśmieszenie czytelnika, bo zbyt mało było w tej książce Różan, bo opowieści Zuzanny i Zofii ze sobą nie współgrały. Bo pomimo ciekawej historii opowiedzianej w „Drodze do Różan”, zakończenie było moim zdaniem niezbyt satysfakcjonujące... Książka kończy się bowiem połowicznym happy endem, z którego jasno wynika, że nawet jeśli nie można zdobyć miłości ukochanego mężczyzny, to wystarczy brzydko mówiąc „złapać go na ciążę”, by związać go w jakiś sposób z sobą. Poza tym okazuje się, że ukochane miejsce też można w jakiś sposób odzyskać, chociażby przy pomocy deus ex machina, którą w tej powieści spełnia różański duch.
Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że „Droga do Różan” będzie miała swoja kontynuację, bo nie chciałabym, żeby tak dobrze zapowiadająca się historia poszła na marne. Są bowiem w tej książce inne, drugoplanowe postacie, które zasługują na uwagę czytelnika (i autorki) – jest fantastycznie zgryźliwa i ironiczna Marianna, która nie wierzy, że miłość może jej się znów przytrafić, jest Eryk, dobra dusza i złote serce, którego chętnie wyswatałabym z jakąś miłą dziewczyną, by go wyleczyć z zadurzenia Zosią, jest też i duch, osobny materiał na kolejna powieść. Są też i Różany, kolejne magiczne miejsce na ziemi, o których historii dowiedziałam się z tej książki zdecydowanie zbyt mało, a które mimo wszystko urzekły mnie swoim klimatem i atmosferą.
Być może o to właśnie chodziło autorce, kiedy napisała „Drogę do Różan”? Żeby pokazać czytelnikowi, że życie bardzo często pełne jest nieudanych wyborów, niedokończonych rozdziałów, zbiegów okoliczności i zwykłych momentów, które splatają się w opowiedzianą historię? Cóż, mam nadzieję, że tak, bo w takim wypadku książka Bogny Ziembickiej plasuje się wśród w kategorii dobrych czytadeł na deszczowe dni, a ja lubię, kiedy wszystko dobrze się kończy.... A jednak, gdzieś w głębi duszy czuję, że spotkanie z bohaterami "Drogi do Różan" było w moim przypadku jednorazowe i na zawsze pozostanie mi po nim poczucie niedosytu.

niedziela, 29 kwietnia 2012

Dzisiaj czytam... (37)

Słyszałam, że w Polsce pogoda znakomita. Bardzo zazdroszczę. Czytacie już w ogródku, w parku, na świeżym powietrzu? Zabieracie ze sobą książki na działkę? Nam to na razie nie grozi... Melduję posłusznie, że pogoda w Londynie obecnie nadaje się tylko do czytania książek w domu... Nie dość, że pada, to jeszcze wieje. Niby wszystko w porządku, bo przecież mam duże zaległości lekturowe, ale z drugiej strony chciałabym pochodzić po mieście z mamą... W związku z tym póki co siedzimy zgodnie na sofie, pijemy kawę i czytamy. Mama czyta „Paryski spadek” Ewy Grocholskiej, kontynuację „Paryskiej pokojówki”, a ja czytam zaczętą wczoraj „Drogę do Różan” Bogny Ziembickiej. Jak widać po ostatnim stosiku lektury na najbliższe dni mam sporo, więc nie ma się czego obawiać, bezksiązkowie nam nie grozi! Niemniej jednak koło południa spróbujemy się przebić do miasta i odwiedzić Spitafields Market, a być może i Muzeum Dzieciństwa... Życzcie nam powodzenia!
Pozdrawiam deszczowo i chlupiąco...
EDIT: Poddałyśmy się i wróciłyśmy do domu. Za to teraz gotuje się rosołek, a w planach ciasto drożdżowe! Ha! Od razu mi lepiej...

piątek, 27 kwietnia 2012

Stos czytelniczy! Raduje się moja dusza!

No i się doczekałam! Przyjechała Ulubiona Mamunia i przywiozła Podarunki! Nie tylko spożywcze, ale i czytelnicze! Poniżej stos częściowo pożyczony, częściowo nabyty, bardzo wyczekany. Podobnie jak i jego dostarczycielka.
Stanisława Fleszarowa-Muskat, „Lato nagich dziewcząt” - moja Mama bardzo lubi książki tej autorki, a ta chyba należy do jej ulubionych. To powieść o rzeźbiarzu i otaczających go kobietach, rozgrywająca się w upalnym Sopocie w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Mam nadzieję, że początek znajomości z Fleszarową-Muskat okaże się ciekawy, bo sporo jej książek czeka na odkrycie...
Iwona Słabuszewska-Krauze, „Ostatnie fado” - książka mamy, przywieziona do poczytania. Opowieść o miłości w rytmie fado i o tajemnicy z przeszłości, odkrywanej przez bohaterkę w uliczkach Lizbony.
Anna Jorgensdotter, „Córki gór” - wypatrzony na internecie tytuł z popularnej serii „z miotłą”, o którym właściwie nic nie wiem. Powieść obyczajowa szwedzkiej autorki o zwykłych ludziach, ich związkach, problemach i dylematach. Mam nadzieję, że ta książka okaże się interesującą, niebanalną opowieścią..
Iwona J. Walczak, „Złocista Dolina” - zachęcona recenzją Kasi postanowiłam przeczytać kolejną książkę o kobietach wyjeżdżających do małego miasteczka, by tam, w malowniczych okolicznościach przyrody, zmienić swoje życie na lepsze. Postanowiłam sięgnąć po tę książkę, bo według Kasi nie powiela ona pensjonatowych schematów. Jakby co, to będzie na nią! :)
Bogna Ziembicka, „Droga do Różan” - powieść wybrana głównie ze względu na motywy historyczne, rozgrywająca się współcześnie i w latach dwudziestych ubiegłego wieku. Opowieść o miłości, ogrodach i (dodatkowa zaleta!) starym dworku. Dużo sobie po tej książce obiecuję!
Małgorzata Yildirim, „Włoskie sekrety” - spokojne życie bohaterki burzy śmierć krewnej i otrzymany w spadku dom w Sorrento. Jak zwykle liczę na intrygujące tajemnice z przeszłości, zagadki i miłość. Tym razem w klimatach włoskich.
Hakan Nesser, „Samotni” - kontynuacja przygód komisarza Barbarottiego. To nic, że czytałam tylko część pierwszą, ale lubię zbierać cykle powieściowe. Liczę na dobrą rozrywkę, ciekawe morderstwo i intrygujące przemyślenia głównego bohatera.
Hans Fallada, „Każdy umiera w samotności” - pożyczona od Mamy znana powieść niemieckiego autora o walce jednostki z faszyzmem, o godności i wojnie. Kupiona zimą dla mamy, polecana i podobno bardzo poruszająca. Na długie wieczory pod kocem.
Ach, jak się cieszę z moich ostatnich zdobyczy. Nie są to jedyne polskie książki kupione w ostatnim czasie. Ciągnie mnie w stronę polskiej literatury w dalszym ciągu... Niestety, czasu na czytanie nie mam zbyt wiele, wszystko się ciągnie, czytanie książek trwa trzy razy dłużej niż zwykle. Wzdycham do czasów, kiedy czytałam non-stop, miałam więcej czasu i życie było mniej skomplikowane... Poza tym w dalszym ciągu leje, jak nie cały czas to z przerwami. Mam jednak nadzieję, że uda nam się znaleźć kilka suchych dni, żeby wybrać się na długie, relaksujące spacery... Proszę trzymać kciuki za dobrą pogodę!

środa, 25 kwietnia 2012

Kiedy Bóg był królikiem, czyli subiektywne rozważania o książce Sarah Winman


Już kiedyś wspomniałam, że jestem jedynaczką, natomiast nie mówiłam wam, że Ulubiony Anglik ma młodszą siostrę. Czasem przyłapuję się na tym, że ich związek analizuję niemal pod lupą, jak jakiś zupełnie mi nieznany twór. Patrząc na ich wzajemne układy, przysłuchując się ich rozmowom, sprzeczkom i wspominkom, zastanawiam się nad fenomenem relacji między bratem i siostrą. I chociaż bardzo mi wygodnie z moim jedynactwem, to czasem zastanawiam się, jak to jest, mieć rodzeństwo... Wydaje mi się, że zwłaszcza relacje pomiędzy starszym bratem a młodszą siostrą są bardzo ciekawe. Bardzo często starszy chłopiec przyjmuje wobec młodszej od siebie dziewczynki rolę opiekuna, obrońcy i osoby doświadczonej, która wprowadza młodszą, niewinną dziewczynę w świat zawiłych, skomplikowanych problemów dorosłych. Najlepiej, jak ma też interesujących kolegów, ale to nie jest wymagane!
Pewnie dlatego też tak ciągnie mnie do książek, które związki między rodzeństwem opisują, a debiutancka powieść Sarah Winman, „When God Was a Rabbit” świetnie by się w ten temat wpasowała. Właściwie to żałuję, że nie przeczytałam jej wcześniej, bo to moim zdaniem doprawdy bardzo dobra książka. Co mnie zmobilizowało, żeby się za nią wreszcie zabrać? Otóż Wydawnictwo Albatros niedawno wydało książkę Winman po polsku. Dlatego teraz z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku mogę polecać zarówno „When God Was a Rabbit” jak i „Kiedy Bóg był królikiem”!
Bohaterką i narratorką książki jest Elly, którą poznajemy zaraz po jej urodzeniu i która, po dziecięcemu początkowo pojmując świat i otaczającą ją rzeczywistość, prowadzi nas przez swoje dzieciństwo. Dzieciństwo Elly to zabawy w ogrodzie i sekrety pochowane przed przeprowadzką do Kornwalii. Świat jest czasem miejscem pełnym zła, skomplikowaną maszynerią, dorośli są trudni do zrozumienia, ale brat Elly, Joe, jest zawsze przy niej. To on zna wszystkie jej sekrety i rozumie ją jak nikt inny. Dzieciństwo to też czas magiczny, w którym królik mówi ludzkim głosem, przyjaciółka ma niemożliwe do opanowania włosy i planuje ucieczkę na Atlantydę. Elly jest dowcipną narratorką, a jej wspomnienia są często pełne zabawnych historii.
Nagle dzieciństwo się kończy i nadchodzi dorosłe życie. Jemu jest poświęcona druga część powieści – Elly dojrzewa i ton opowieści zmienia się, nabiera ciemniejszych barw. Ludzie przychodzą i odchodzą, nagle powracają starzy znajomi. Wreszcie nadchodzi rok 2001 i świat Elly zmienia się na zawsze.
O czym właściwie jest ta książka? Przede wszystkim o tym, o czym pisałam na samym początku. O rodzinie, o związku między bliskimi, o przyjaźni. A także o dorastaniu, o bajecznym dzieciństwie pełnym magii, przeplatanym też tragediami i niedopowiedzianymi tajemnicami. O czym nie jest? Wydaje mi się, że nie jest rozliczeniem z 11 września, chociaż i ten motyw się tam pojawia. Nie ma w niej prób wyjaśnienia czegokolwiek, jest za to życie zwykłych ludzi, które zmienia historia i jest szczęśliwe zakończenie, którego nikt się nie spodziewa. Być może wiele osób uzna, że zupełnie ono nie pasuje do całości książki, że nie jest prawdopodobne, że jest zbyt proste, ale ja myślę, że świetnie wpisuje się w ton powieści, w jej klimat.
„When God Was a Rabbit” to książka miejscami magiczna, czasem wzruszająca, momentami zabawna. Sarah Winman napisała powieść jedyną w swoim rodzaju, pełną uroku i czaru, którego nie przyćmiewają nawet tragedie i smutki. To książka, która czytelnika prowadzi w czarodziejskie czasy przeszłości i dzieciństwa. To przygoda, która czeka na to, by ją przeżyć. To książka – skarb, czekający na odkrycie przez kolejnego czytelnika.

wtorek, 24 kwietnia 2012

And the winner is.....

Moje drogie książkochony, dzisiaj będzie krótko i na temat.
Dwa egzemplarze książki Billa Brysona "Notes from a Small Island" otrzymują:
Litera-tour 
Kasia Indianka
Gratulacje i bardzo proszę o maila z adresem. Książki zostaną wysłane w tym tygodniu.
Lunch się kończy. Pa. pa. Do usłyszenia być może wieczorem...

niedziela, 22 kwietnia 2012

Dzisiaj czytam... (36)

Śpieszę donieść, że na razie nie czytam. Na razie oglądam londyński maraton w telewizji, podziwiając zwłaszcza zwykłych ludzi, którzy biorą udział w maratonie, bardzo często w kostiumach, zbierając pieniądze na różne cele charytatywne. W tym roku maraton biegnie też Jamie Byng, założyciel jutrzejszej imprezy World Book Night. Wyścig obejmuje dystans 26 mil, a co każdą milę woluntariusz będzie rozdawał jeden z dwudziestu pięciu tytułów, które zostały wybrane na jutrzejszą akcję, plus jeden tytuł wybrany przez samego Bynga - „Things Fall Apart” Chinuy Achebe. Jutro sama będę rozdawać książki, więc może w telewizji uda mi się podpatrzeć jakieś ciekawe techniki... A wy, jak planujecie uczcić jutrzejszy Dzień Książki?
Kiedy już się na maraton wystarczająco napatrzę planuję przeczytać książkę Anny Quindlen, „W stronę prawdy”, powieść obyczajową amerykańskiej autorki o rodzinie i trudnych wyzwaniach. Mam nadzieję, że uda mi się też napisać coś o książce Sarah Winman, „When God Was a Rabbit” („Gdy Bóg był królikiem”), chociaż właściwie powinnam dziś sprzątać... Po deszczowym tygodniu słońce nareszcie nieśmiało wygląda zza chmur więc nasz ogródek wabi mnie coraz bardziej. Dziś jeszcze chyba za zimno, żeby sobie posiedzieć i poczytać książkę na trawie, ale już wkrótce..
Pozdrawiam coraz cieplej.
PS. Przypominam, że już jutro wieczorem losowanie!

sobota, 21 kwietnia 2012

Ulubiony Anglik o czcionkach, czyli "Just My Type" Simona Garfielda

The last book I read was about fonts. Boring sounding, perhaps, but “Just My Type” by Simon Garfield was anything but dull! A fascinating and entertaining guide to the world of typography, the author is also clearly passionate about the subject and you cannot help but be taken in by his enthusiasm.
Beginning with the earliest printed fonts from the days of the Gutenberg press, right up to the dreadfully designed official London Olympics 2012 font, we are given a crash course in the anatomy of a letter, font creators, and the perils of being a typography expert (Trying to enjoy a film set in world war 2? Most people would manage this, but if you recognise a type being used as one created in the 60s, it can apparently really spoil your enjoyment!).
Special chapters are dedicated to notable fonts such as Helvetica, Gill Sans and the much hated Comic Sans - which gets a very large chapter detailing it's interesting creation. It's really enjoyable to read how this typeset was originally created to make computers seem friendly and non-threatening ended up being what is arguable the most widely detested font in the world (I've tried to convince Dabarai she shouldn't be using it on this blog, but my advice has fallen on ignorant ears. I'll try harder to get her to read the chapter in question). Even more fascinating and vastly more disturbing is the life of Eric Gill, creator of the internationally popular font Gill Sans amongst others. Apparently Gill was a colossal pervert, and kept needlessly detailed diaries of his sexual dalliances with his wife, daughter, sisters and.... ugh... his dog. Try not to think of that when you read anything in his fonts, which thanks to his ubiquity is bound to be used in many of the books, magazines and newspapers you've read recently.
Even if you don't know your points from your serifs or your Helveticas from your Arials, I highly recommend this book. It's funny, interesting, entertaining, and - something important to me in particular - looks gorgeous. Chapters on fonts are written in their respective typeset, there are illustrations galore, and the cover is pretty great too. So, yeah, read it, and never want to opt for boring old Arial ever again.


piątek, 20 kwietnia 2012

„Dobry zwyczaj kupowania co dzień jednej książki”

Wypożyczyłam dziś z biblioteki małą, niepozorną książkę zatytułowaną „Buried in Books. A Reader's Anthology”. Już opis na okładce powoduje uśmiech na twarzy – ach, bo przecież to sama prawda!
„Życie bibliofila pełne jest problemów: czy kufer zapchany materiałami czytelniczymi może być uznany za bagaż podręczny; jak przeszmuglować kolejny stosik książek, tak by nasi najbliżsi się nie dowiedzieli; stoliki nocne uginające się pod ciężarem chybotliwych stosów; wybór pomiędzy wanną a prysznicem, bo przecież pod prysznicem czytać nie można.”*
Brzmi znajomo? Ta śliczna książeczka to zbiór cytatów o maniakach książkowych zebranych z różnych źródeł: powieści, dzienników, esejów, listów.... Mnie szczególnie przypadł do gustu fragment z rozdziału zatytułowanego „Dobry zwyczaj kupowania co dzień jednej książki”:
„Problem w tym, że księgarnie są równie złe jak puby. Zaczynasz od jednej, potem znosi cię w kierunku kolejnej, i zanim się spostrzeżesz wpadasz w czytelnicze tango. Moja teczka była pełna i pod pachami dźwigałem pakunki z książkami. Uginałem się pod ich ciężarem.”* (R.T. Campbell, „Bodies in a Bookshop: A Detective Story”)
Cóż. Nic dodać, nic ująć.
Życzę wam wszystkim udanego weekendu i przypominam o losowaniu dwóch egzemplarzy „Notes from a Small Island” Billa Brysona – zgłoszenia przyjmuję do poniedziałku pod tym wpisem.

wtorek, 17 kwietnia 2012

Orange Prize 2012 - lista finałowa

Dzisiaj poznaliśmy finalistów tegorocznej nagrody Orange. Muszę przyznać, że jak zwykle do finału nie weszły książki, które mnie najbardziej zainteresowały. Sześć tytułów, które będą walczyć o nagrodę to:
Esi Edugyan, „Half Blood Blues”
Anne Enright, „The Forgotten Waltz”
Georgina Harding, „Painter of Silence”
Madeline Miller, „The Song of Achilles”
Cynthia Ozick, „Foreign Bodies”
Ann Patchett, „State of Wonder”
Finalistkę poznamy 30 maja na uroczystej gali. A wy, na kogo oddalibyście swój głos?


niedziela, 15 kwietnia 2012

Dzisiaj czytam... (35)

Proszę państwa, przywiało chyba wiosnę na dobre. W przerwach między jednym porywem wiatru a drugim, słońce przyświeca spomiędzy chmur. Ptaszki od rana hałasują za oknem, aż przyjemnie siedzieć rano w łóżku pijąc herbatę i słuchając ich kłótni. Potem czas na rower – przejażdżka do Putney, kawa i obowiązkowa rundka po księgarniach i charity shopach. Powrót do domu – teraz czas na książkę.
Co czytam teraz? Po dwóch błyskawicznie wchłoniętych tomach Martina znów profilaktycznie załadowałam kolejny tom na kindla, ale po przeczytaniu kilku stron postanowiłam, że powinnam zrobić sobie przerwę...
Kontynuuję zaczęte w ubiegłym tygodniu książki. Łypię okiem na Chandlera, bo przecież miałam przeczytać go w tym miesiącu. Do tego jak zwykle przybyło mi kilka książek...
Od mojego ukochanego magazynu Newbooks dostałam do recenzji książkę Moniki McInerney „Lola's Secret”. Zawsze chciałam przeczytać jakąś książkę tej pochodzącej z Australii autorki, więc wydawało mi się, że opowieść o wspomnieniach, rodzinie i spędzanych w australijskim upale świętach Bożego Narodzenia od razu mi się spodoba. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że okazało się, że „Lola's Secret” to kontynuacja innej książki autorki, „The Alphabet Sisters”.... No i tu pojawia się problem, bo ja zwykle nie lubię zaczynać od środka... Dam jednak „Lola's Secret” szansę, bo początek mnie zaciekawił. Jest to jednak czytanie niejako wbrew moim zasadom, bo ja lubię porządek i czytanie od początku... A jak to jest u was? Czytacie książki w takiej kolejności, w jakiej zostały zapisane? Co zrobicie, jeśli trafi się wam kontynuacja jakiejś powieści – zdobywacie część pierwszą, czytacie jak leci, czy może szybko sprawdzacie gdzieś, co zdarzyło się w poprzedniej książce? Podzielcie się swoimi spostrzeżeniami!
Przy okazji przypominam o losowaniu – jeśli ktoś chciałby zdobyć książkę Billa Brysona „Notes from a Small Island”, zapraszam tutaj!

środa, 11 kwietnia 2012

World Book Night 2012, czyli Brysona oddam w dobre ręce!

Drodzy czytelnicy bloga,
Zbliża się druga edycja World Book Night, czyli Światowej Nocy Książki, w której tym razem wezmę udział jako wolontariuszka, rozdając książki i promując nasze biblioteki. Jak już kiedyś wspomniałam, będę rozdawała „Notes from a Small Island” Billa Brysona.
Mam dla was dwa egzemplarze tej książki, które rozlosuję wśród osób, które zgłoszą się pod tym postem. Zgłoszenia przyjmuję do 23 kwietnia, do 10 wieczorem, czasu londyńskiego... Osoby nie posiadające bloga bardzo proszę o podanie adresu mailowego.
Przypominam, że książka jest w języku angielskim.
Ps. Na facebooku jest już nas prawie setka! Wielkie dzięki!

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Rozpoczęła się gra o tron... (George R.R. Martin, "A Game of Thrones")


Ja i George R.R. Martin znamy się nie od dziś... Kiedyś, jeszcze w czasach młodości, kiedy zaczytywałam się fantasy, wpadła mi w ręce książka zatytułowana „Gra o tron” - koszmarna okładka nie zniechęciła mnie, ale ta sporych rozmiarów powieść jakoś nie specjalnie przypadła mi do gustu, głównie dlatego, że urwała się dość raptownie i bez oczekiwanego rozwiązania... Przeczytałam, odłożyłam i zapomniałam – można by było powiedzieć. W zeszłym roku jednak, kiedy wszyscy zaczęli się zachwycać serialem na podstawie książki, w mojej pamięci otworzyła się mała szufladka. Hey presto! Przypomniałam sobie szczegóły, co jak najlepiej świadczy o książce czytanej przed laty. Obejrzałam wspólnie z zachwyconym Ulubionym Anglikiem serial, a potem stwierdziłam, że tak właściwie, to trzeba byłoby kontynuować znajomość z panem Martinem... Zgodnie ze swoim zwyczajem zdecydowałam się zacząć od początku, od pierwszego tomu, czyli „A Game of Thrones”. Zaopatrzyłam się także przezornie w tom drugi, „A Clash of Kings”. Na potem. I tu zaczęły się schody, bo tom pierwszy zaczęłam i jakoś tak przerwałam w połowie, bo przecież pamiętałam dość dokładnie, co i jak, zwłaszcza, że i serial był wciąż świeży w mojej pamięci. Książka stała więc przez jakiś czas spokojnie kurząc się na półce, aż do tej pory. Bo oto nadszedł czas na drugi sezon, a więc i na drugi tom, zupełnie mi nie znany. Po zastanowieniu doszłam do wniosku, że powinnam porzucić tom pierwszy i skoncentrować się na tomie drugim. I takoż się stało – zaczęłam „A Clash of Kings”, z zainteresowaniem pochłaniając kolejne strony, aż pojawiły się w mojej pamięci luki. Oho, pomyślałam sobie, trzeba jednak dokończyć ten nieszczęsny pierwszy tom, bo nie godzi się pozostawiać tak zacnej opowieści niedoczytanej...! Decyzję ułatwił fakt, że tom drugi udało mi się zostawić w czwartek w pracy... Co prawda opanowała mnie chciwość i natychmiast ściągnęłam „A Clash of Kings” na kindla, krok, którego wydawało mi się nigdy nie uczynię, bo po co mi dwa egzemplarze tej samej powieści... Ale zdecydowałam się jednak na dokończenie „Gry o tron”. Tym samym mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że moja przygoda z „Grą o tron” rozpoczęła się na dobre. I zapewne szybko się nie skończy...
Co można nowego napisać o fenomenalnej serii Martina? Jedno słowo przychodzi mi do głowy, kiedy myślę o Pieśni Lodu i Ognia – epopeja. Oto kilka szczegółów, które mogą przekonać wahających się do sięgnięcia po „Grę o tron” i kolejne tomy serii.
Po pierwsze, rozliczni bohaterowie, nie tylko pierwszoplanowi, którym autor udziela głosu, ale też drugorzędni, postacie z dalszego planu, a wszyscy tak pełnokrwiści i pełni życia, że czytelnikowi wydaje się, że istnieli oni naprawdę. Prawdziwi bohaterowie, którzy zdradzają, knują, kochają, nienawidzą, rodzą dzieci, umierają i popełniają błędy. W dodatku, to co specjalnie mi się spodobało, żadnego z tych bohaterów nie można nazwać dobrym, lub złym, są najczęściej bardzo ludzcy i pełni wad. Czytelnik nie śledzi dziejów jednego kryształowo czystego bohatera, którego losów i przyszłości od razu można się domyśleć. Nie, kryształowo czyste postaci nie istnieją, a ci, którzy kierują się w swym życiu prawością i honorem wielokrotnie przekonują się, że honor nie chroni ich przed zdradzieckim ostrzem wbitym w plecy. A do tego (jak słyszałam), im dalej, tym postacie stają się ciekawsze!
Po drugie, „Grę o tron” czyta się jak wciągającą i bardzo prawdziwą powieść historyczną. Myślę, że jest to fantasy dla tych, którzy nie przepadają za tym gatunkiem, a za to uwielbiają opowieści o przeszłości, bo bardzo mało w tej książce magii czy nadprzyrodzonych zjawisk, za to jest wszystko, co można znaleźć w dobrej powieści historycznej. Martin stworzył skomplikowaną, wielowątkową fabułę. To nie jest kolejna opowieść o wybrańcu losu, który podąża szlakiem swojego przeznaczenia ku nagrodzie i szczęściu. To prawdziwy świat, w którym króluje polityka, wojna, liczą się rodzinne koneksje, złoto i szybki refleks. Tu wszyscy mają szansę na zwycięstwo, ale większość przegra już na starcie. Do tego świat „Gry o tron”, jest tak dokładnie przedstawiony, pełen szczegółów i drobiazgowych detali, kompletny i całkowity, że zapiera dech w piersiach swoim ogromem. Martin pomyślał nie tylko o geografii, historii, religii, ale i o heraldyce i genealogii.
Po trzecie - „Gra o tron” to skomplikowana, zawikłana, wielowątkowa fabuła, zwroty akcji nie do przewidzenia, niespodziewane posunięcia i rozwiązania, które czytelnika przyprawiają o zawrót głowy. Radzę wam, nie przywiązujcie się zbytnio do żadnych postaci, bo nigdy nie wiadomo, co się z nimi stanie... Zastanawiam się, czy Martin cały zamysł tej epickiej serii miał z góry ustalony, czy też niektóre wątki pojawiały się już w trakcie pisania. Saga rośnie bowiem z tomu na tom – gdzieś czytałam, że autor planował trylogię, a do tej pory ukazało się pięć tomów, w tym dwa z nich w dwóch częściach. Razem siedem książek. Czytałam też, że George R. R. Martin planuje kolejne dwa tomy tej monumentalnej serii. Mam tylko nadzieję, że uda mu się zachować tempo i podtrzymać zainteresowanie czytelników aż do samego końca...
Więcej was przekonywać nie będę. Dajcie Martinowi i jego serii Pieśń Lodu i Ognia szansę, przeczytajcie „Grę o tron”, nawet jeśli oglądaliście też serial, który swoją drogą jest bardzo dobrze zrobiony. Zachłysnijcie się książką i sięgnijcie po kolejne tomy.
A jeśli przez jakiś czas nie będzie się u mnie nic działo, to dlatego, że Westeros wzywa. Wszak jestem dopiero w połowie drugiego tomu i do końca daleko...

niedziela, 8 kwietnia 2012

Dzisiaj czytam... (34)

Dzisiejszej niedzieli pragnę złożyć wam wszystkim serdeczne życzenia świąteczne. Mam nadzieję, że w wirze świątecznych zajęć, spotkań z rodziną i długich posiedzeń przy biesiadnych stołach znajdziecie też czas na czytanie...
Ja zamierzam swój wolny czas poświęcić „Grze o tron” Martina – zbliżam się do finału pierwszego tomu i chociaż wiem doskonale, jak się kończy, ta książka strasznie wciąga... A jeśli starczy mi czasu, jest jeszcze część druga, „A Clash of Kings”... W przerwach mam zamiar poczytać też inne książki, żeby się zupełnie nie zakopać się w krainie stworzonej przez Martina. Wraz z Rodziewiczówną przyniosłam też „Dziennik Serafiny” Józefa Ignacego Kraszewskiego, wypadało się z JIKiem zapoznać... Krzywicka czyta się powolutku, a do chciałabym jeszcze wreszcie skończyć „When God Was a Rabbit” Sarah Winman. Jedna jest pewne, nudzić się nie będę.


sobota, 7 kwietnia 2012

"Między ustami a brzegiem pucharu" - Maria Rodziewiczówna


„Między ustami a brzegiem pucharu” Marii Rodziewiczowej to kolejna książka z serii Odkurzone Starocie, które z przyjemnością wyszukuję w bibliotece POSku. Zaczęło się od filmu, który oglądałam kiedyś jako nastolatka i który bardzo mi się podobał. Później próbowałam znaleźć książkę, która – jak się dowiedziałam – miała być lepsza i właściwie od filmu zupełnie różna.... I nie wiem dlaczego, ale wydawało mi się, że w tej książce nie ma happy endu. W związku z czytania zrezygnowałam i po książkę sięgnęłam dopiero teraz, po rekomendacji lilibeth, która zapewniła mnie, że wszystko się w tej książce dobrze kończy....
Akcja „Między ustami a brzegiem pucharu” toczy się w XIX wiecznym Berlinie i w zaborze pruskim, w Poznańskim. Jej bohaterem jest hrabia Wentzel Croy-Dülmen, młody panicz, który w Berlinie wiedzie beztroski żywot hulaki, bawidamka, złotego młodzieńca. Czuje się Niemcem i gardzi swoimi polskim pochodzeniem, jako skazą na honorze. Przyzwyczajony do tego, że kobiety za nim szaleją, postanawia zdobyć piękną i dumną Jadwigę, podopieczną swojej babki i w tym celu postanawia odnowić zerwane więzy ze swoją polską rodziną. Niestety, w Mariampolu, majątku babki, wcale nie oczekuje go ciepłe przyjęcie, panna pozostaje dumna i niezdobyta, a Wentzel przekonuje się, że jego berlińskie wychowanie i niemieckie pochodzenie nie jest powodem do dumy. Młody panicz musi przejść prawdziwą wewnętrzną przemianę, zanim okaże się godnym serca swej wybranki.
Wbrew pozorom ta powieść to nie jest tylko ckliwy romans. Miłość okazuje się siłą sprawczą, która pozwala głównemu bohaterowi zmienić i przewartościować swoje życie. Pod wpływem ukochanej kobiety Wentzel – płytki lekkoduch i utracjusz, dorasta, dojrzewa i przemienia się w Wacława – polskiego patriotę, dobrego gospodarza i osobę godną szacunku. Okazuje się, że stare przysłowie może się sprawdzić i pomiędzy ustami a brzegiem pucharu wiele może się jeszcze wydarzyć... 
Niektórzy powiedzą, że obraz Polski i Polaków w powieści jest wyidealizowany, co jest szczególnie widoczne w sposobie w jaki Rodziewiczówna porównuje Polaków i Niemców. Szczególnie Polki są w książce Rodziewiczówny przedstawione jako postacie silne, niemal bez skazy, godne szacunku i pożądania. Nic w tym jednak dziwnego, bo powieść została po raz pierwszy wydana w 1890 roku, kiedy Polska wciąż znajdowała się pod zaborami, a pozytywistyczny model patriotyzmu akcentował pracę, troskę o utrzymanie polskiej ziemi w polskich rękach, poszanowanie polskiej kultury. Te właśnie zalety Wentzel/Wacław musi bie przyswoić, by udowodnić swą wartość swojej ukochanej. „Między ustami..” to książka, która uczy patriotyzmu, poszanowania i pielęgnowania narodowej tradycji, kultury i języka.
Data wydania 'Między ustami...” wyjaśnia też nieco staroświecki język powieści, który nie wszystkim może się spodobać, ale mnie bardzo przypadł do gustu. Zdecydowanie niemodny i pełen zapomnianych słów, a jednak miejscami dowcipny, zaskakuje trafnością i spostrzegawczością.
Bardzo polecam „Między ustami a brzegiem pucharu” Marii Rodziewiczówny tym czytelnikom, którzy lubią książki romantyczne, pogodne i nieco staroświeckie, a jednocześnie niebanalne. „Między ustami...” to powieść, która i dzisiaj może się spodobać, z której współczesny czytelnik może odnaleźć wciąż jeszcze istotne i aktualne prawdy. Jest w książce tej jakiś urok, wdzięk i bezpretensjonalność – pomimo iż właściwie trąci ona myszką, wydaje się staroświecka i bardzo naiwna, nie sposób jej odłożyć bez westchnienia przyjemności. 

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

"Sister" ("Siostra") - Rosamund Lupton


Sister” (polski tytuł „Siostra”) Rosamund Lupton przeleżała na mojej półce z dobry rok. Nie wiem, dlaczego tak długo zwlekałam z przeczytaniem tej książki! Tyle osób mówiło mi, że dobra, że wciąga, że świetnie się ją czyta, a ja kiwałam głową i tyle. Zaczęłam ją nawet przeglądać, kilka pierwszych stron zapowiadało się obiecująco. Znowu pokiwałam głową i odłożyłam książkę na półkę. Wreszcie, kilka dni temu, zdecydowałam się ją wreszcie przeczytać. Ha! Żebym wiedziała, że tak mi się spodoba, to po prostu czytałabym dalej...
Jak można się łatwo domyśleć, książka Lupton porusza przede wszystkim skomplikowany temat relacji między rodzeństwem, a dokładnie więzi pomiędzy siostrami. Głównymi bohaterkami książki są dwie siostry, różne od siebie jak dzień i noc, oddzielone od siebie oceanem, a jednak wciąż bardzo sobie bliskie. Beatrice, starsza z sióstr, wiedzie spokojne, ustabilizowane i właściwie nudne życie w Stanach. Pracuje na dobrze płatnym stanowisku, ma narzeczonego, a w jej życiu nie ma miejsca na spontaniczność. Kiedy nagle otrzymuje telefon, że jej młodsza siostra, Tess, zaginęła, Beatrice porzuca wszystko i wyrusza na jej poszukiwanie do Londynu.
Tess, młodsza siostra, jest przeciwieństwem spokojnej, statecznej Bee. Młoda studentka sztuki, początkująca malarka, wiedzie beztroskie życie prawie na skraju ubóstwa, otoczona przyjaciółmi, kwiatami i sztuką. Konwenanse nie są dla niej ważne, Tess jest spontaniczna i pełna życia. A jednak jej zniknięcie jest zupełną zagadką.
To, co w „Siostrze” spodobało mi się najbardziej, to narracja. Historię sióstr opowiada nam bowiem Beatrice, a jej opowieść przybiera formę rozmowy z Tess. Z tej powolnej, jednostronnej rozmowy czytelnik dowiaduje się prawdy o tym, co stało się z Tess, poznaje dziewczynę poprzez opowieść najbliższej jej osoby. Okazuje się jednak, że Beatrice nie może być wiarygodnym narratorem tej historii – na jaw wychodzą bowiem nowe fakty, które sprawią, że Bee będzie musiała zastanowić się, co tak naprawdę wie o swojej siostrze. Również czytelnik zostaje wciągnięty w grę pozorów. W tej książce nic bowiem nie jest proste ani oczywiste. Ukazanie Tess tylko poprzez wspomnienia jej siostry jest także bardzo ciekawym zabiegiem, poza tym narracja Beatrice jest pełna emocji, a miejscami bólu i smutku. Przyznaję, że pewne fragmenty tej powieści bardzo mnie wzruszyły, mimo iż jestem jedynaczką i pewne doznania, relacje, o jakich pisze Lupton, są mi zupełnie obce. Mogę sobie tylko wyobrazić, jak poruszająca może być ta książka dla kogoś, kto rodzeństwo posiada.
Siostrzane więzy to tylko jeden z wątków podjętych przez Rosamund Lupton. Autorka roztrząsa też kwestie związane z moralnymi aspektami manipulacji genetycznych, terapią genami, dużo uwagi poświęca relacjom rodzinnym, więzom krwi. Lupton pisze o bólu, stracie i rozpaczy, a jej proza porusza, pokazuje nagie emocje i uczucia, które czasem towarzyszą człowiekowi w jego życiu.
Jak już wspomniałam, książka jest niesamowicie przejmująca, momentami wzruszająca, a do tego końcówka zaskakuje. Nie takiego rozwiązania się spodziewałam, nie byłam przygotowana na taki obrót sprawy, a to nie często mi się zdarza. Muszę tu także wspomnieć, że „Sister” to debiut Rosamund Lupton. Mam nadzieję, że kolejne jej książki będą równie dobre.
Mam nadzieję, że udało mi się was przekonać do przeczytania tej książki?
Tym, którzy szukają interesującej książki na wieczór polecam „Siostrę” Rosamund Lupton. Tym, którym tak jak mnie, powieść bardzo się spodobała, przypominam, że Świat Książki właśnie wydał drugą książkę tej autorki, „Afterwards” („Potem”). Już się cieszę, że czeka ona na mnie na półce...
poniedziałek, 02 kwietnia 2012, dabarai

niedziela, 1 kwietnia 2012

Dzisiaj czytam... (33)

Okazuje się, że dni wolne sprzyjają czytaniu... Nie dość, że udało mi się w ubiegłym tygodniu dokończyć kilka książek, napisać kilka notek, to jeszcze miałam czas na kino (fantastyczne „Igrzyska śmierci”, polecam!), wyjście na obiad do restauracji (pulled pork, absolutna rozkosz mięsna!) prawie całodniową wyprawę rowerami do Greenwich, a także spotkania ze znajomymi. Po prostu cud, miód i orzeszki. Obawiam się jednak, że przez kilka następnych dni wcale nie będzie lekko, więc co na tym ucierpi najbardziej? No właśnie, czytanie. Będę się więc starała przede wszystkim czytać książki lekkie, albo straszliwie wciągające, żeby jakoś się oderwać od przewidywanego kołowrotu.
Dziś mam w planach przede wszystkim „Wyznania gorszycielki” Ireny Krzywickiej. Wciągająca książka, chociaż jak rozumiem pełna nieścisłości i przeinaczeń. Przede wszystkim z niecierpliwością czekam, aż autorka dojdzie do interesujących mnie kawałków – jej przyjaźni z poetami i sławnymi ludźmi znanymi z okresu dwudziestolecia międzywojennego. A jeśli Krzywicka mnie zmęczy, to postanowiłam dokończyć kilka książek dawno zaczętych i jeszcze nieprzeczytanych. „Sister”, czyli „Siostra” Rosamund Lupton, lektura polecana mi przez liczne osoby już od roku, może wreszcie się za nią porządnie zabiorę? Albo kolejna zaczęta z przyjemnością książka, wciąż jeszcze niedokończona - „When God was A Rabbit” („Kiedy Bóg był królikiem”) Sarah Winman. Nie za bardzo rozumiem, dlaczego czasem zaczynam książkę, po kilkunastu stronach stwierdzam, że bardzo fajnie się czyta, a potem odkładam ją na „potem”. I jakoś o niej zapominam.... Ale skoro obie wspomniane książki albo już są dostępne po polsku, albo zaraz zostaną wydane, to wypadałoby się za nie wreszcie zabrać. Jakoś mi głupio, bo przecież u mnie na półce te książki leżą już od roku...!
Oprócz czytania mam dziś w planach trochę gotowania. Między innymi czekoladowe brownies (już kiedyś się nimi chwaliłam na blogu), a do tego coś na obiad. W poszukiwaniu inspiracji oglądam niedzielne powtórki z mojego ulubionego kulinarnego porannego programu na BBC, Saturday Kitchen. Obecnie waham się pomiędzy tagine z kurczakiem, kurczakiem w hinduskich przyprawach, albo kurczakiem na patelni z ryżem i sałaką... Ech... Jakieś sugestie?
Pozdrawiam kuchennie!