sobota, 26 lipca 2014

Karzeł, tron i korona (Elżbieta Cherezińska, "Niewidzialna korona")

Już prawie od tygodnia zastanawiam się, co mam napisać o "Niewidzialnej koronie" Elżbiety Cherezińskiej, żeby nie było bałwochwalczo, a jednak od serca i na temat. Najchętniej nie pisałabym nic, tylko kupiła dziesięć egzemplarzy książki i rozdawała ją jako prezenty. Uwielbiam, kiedy znajomi pytają mnie o książkowe rekomendacje, polecam wtedy moje ulubione powieści i czekam na odzew - zazwyczaj jak najbardziej pozytywny. No i mam teraz kolejną autorkę, której książki będę ludziom wpychać. Kupię w ciemno każdą książkę Cherezińskiej i mam tylko nadzieję, że kiedyś coś napisze o czasach królowej Bony, to osiągnę pełnię szczęścia.
 
Okazało się, że chociaż zawsze wydawało mi się, że Jagiellonowie są ciekawsi, to Piastów można pokochać, jeśli ktoś o nich będzie pisał tak, jak to robi Elżbieta Cherezińska. Chociaż lubię historię, to rozbicie dzielnicowe zawsze przyprawiało mnie o ból głowy (tyle małych księstw, w dodatku wszyscy książęta mieli na imię Henryk, Bolesław albo Kazimierz), a przecież historia Piastów jest po prostu bardzo, ale to bardzo ciekawa. Szczególnie ta, o której mowa w "Niewidzialnej koronie". 
 
Tak jak bohaterem poprzedniego tomu był Przemysł II, pierwszy po rozbiciu dzielnicowym król Polski, tak w tym tomie poznajemy losy kolejnych władców polskich, a główną postacią jest Władek, zwany Karłem, czyli Władysław Łokietek. Który wcale kolejnym królem Polski nie był, nie on też nosił niewidzialną koronę, wspomnianą w tytule, symbol państwa i polskości. (Doprawdy, moja znajomość historii kraju jest żenująca.) Łokietek to zresztą postać, której nie sposób nie polubić, mimo jego wad, jego porywczości, zapalczywości i upodobania do polowań. Przypominał mi zresztą postać Kmicic, bo podobnie jak on, Władek po prostu „dorasta” do swojej przyszłej korony. Ale sam Władek to nie wszystko, są też (jak i w poprzednim tomie) inni bohaterowie, równie mi bliscy – Rikissa, córka Przemysła, Jakub Świnka (zdecydowanie go za mało!), Michał Zaremba... Jest i praski Przemyślida, Vaclav II i jego syn-obżartuch. Niecierpliwie czekam na kolejny tom serii, żeby się dowiedzieć, jak potoczą się losy wielu postaci, które przewinęły się przez karty tej książki. 
 
Co więcej mogę napisać. Od „Niewidzialnej korony” nie sposób się oderwać. Ta potężna (rozmachem i objętością) powieść po prostu powala na kolana. I nie chodzi mi tu tylko o niesamowitą ilość zamachów, morderstw, małżeństw, przymierzy i sojuszów, które mogą przyprawić o ból głowy i którymi można by obdzielić kilka innych książek, ale o to, jak to jest wszystko opisane. Soczyście. Wciągająco. Z postaciami co to jak żywe, tylko co wylezą z książki i pojadą na polowanie, albo się okładać mieczami. Z odrobiną magii, która przyjmuje postać trzech bawiących się lwów, latającego gryfa czy żywych tatuaży. Aż się chce czytać, czytać i czytać. I kiedy dociera się do końca – nagle i niespodziewanie – kiedy okazuje się, że to już koniec i już, a reszta książki to tylko dodatki – to człowiekowi robi się strasznie żal. Mimo iż – według słów samej autorki – Odrodzone Królestwo powróci. Oby jak najszybciej.

Kiedy w 2012 roku skończyłam czytać "Koronę śniegu i krwi" Elżbiety Cherezińskiej okryłam się niemalże żałobą i pośpieszyłam zamęczać autorkę pytaniami o kolejny tom. Okazało się, że musiałam na niego czekać niemalże dwa lata. Przez ten czas zdążyłam polecić "Koronę..." kilku osobom, przeczytać dwa z czterech posiadanych tomów sagi Północnej Drogi i zaopatrzyć się w "Legion" oraz "Grę w kości". Mam nadzieję, że jak będę sobie te książki dawkować to starczy mi ich do czasu, kiedy autorka napisze kolejny tom serii Odrodzonego Królestwa. A najlepiej, gdyby już zaczęła go pisać, rzesze fanów czekają. O co autorkę pięknie proszę. Z przysiadami.

PS. A wy co tu jeszcze robicie? Idźcie czytać Cherezińską, a sio!

środa, 23 lipca 2014

Cormoran Strike powraca! (Robert Galbraith, "The Silkworm")

Pamiętacie sensacyjną wiadomość z zeszłego roku, że Robert Galbraith to pseudonim literacki pod którym ukryła się J.K. Rowling i że to ona była autorką kryminału „The Cuckoo Calling”? Ilu z nas sięgnęło po tę książkę zachęconych nazwiskiem autorki? Muszę przyznać, że książka spodobała mi się na tyle, że z niecierpliwością oczekiwałam na pojawienie się tomu drugiego przygód londyńskiego detektywa, Cormorana Strike’a. Już w kilka dni po premierze mogłam ją wypożyczyć z mojej biblioteki, więc rzuciłam w kąt Dostojewskiego i kilka innych pozaczynanych powieści, żeby przekonać się, czy Galbraithowi Rowling udało się napisać kolejny dobry kryminał. No i teraz z zadowoleniem mogę stwierdzić, że Rowling pisze fajne kryminały, że „Wołanie kukułki” to nie był jakiś tam ewenement, a dalsze części będę chyba kupować w ciemno. 

Tym razem Cormoran Strike, który po rozgłosie jaki zyskał rozwiązawszy sprawę Luli Landry na brak zajęcia raczej nie narzeka, podejmuje się mało lukratywnej sprawy odnalezienia zaginionego pisarza, Owena Quine’a. Z prośbą tą zwraca się do detektywa żona zaginionego, a sprawa wydaje się raczej błaha, bo Quine najprawdopodobniej chowa się w jakimś pisarskim ustroniu, albo hotelu, albo u kochanki. Szybko jednak okazuje się, że pisarz tuż przed swoim zniknięciem naraził się wielu osobom, pisząc powieść, w której sportretował w bardzo niepochlebny sposób większość znanych mu osób. Nic więc dziwnego, że sprawa zaginięcia szybko przekształca się w morderstwo, Quine zostaje odnaleziony w dziwacznych okolicznościach, a Strike naraża się znajomym prowadząc śledztwo zupełnie pod innym kątem niż policja. W śledztwie pomaga Cormoranowi wierna asystentka Robin oraz kilku użytecznych przyjaciół. Podobnie jak i w poprzedniej części tak i teraz Galbraith przedstawia środowisko zamożnych i wpływowych ludzi, tym razem zamiast świata mody koncentrując się na świecie literackim.

Żeby nie było zbyt różowo, od razu przyznam się, że bez wad się nie obyło – według mnie początek książki rozwijał się dość ospale, miałam wrażenie, że więcej uwagi poświęcono innym sprawom, którymi zajmował się Strike, zupełnie bez związku z głównym wątkiem powieści. Natomiast sam wątek zaginięcia/zabójstwa pisarza bardzo mi się spodobał, a zakończenie zaskoczyło. Moim zdaniem to dobrze napisany kryminał – nie koniecznie nowatorski i pełen fajerwerków, ale raczej w dobrym, angielskim stylu, nieco podrasowanym na współcześnie. Pomimo początkowych dłużyzn, „The Silkworm” wciąga – język Rowling jest łatwy w odbiorze, historia ciekawa, do tego Rowling stworzyła galerię interesujących postaci – zaniedbana żona, zadufany w sobie znany pisarz, nieprzyjemna agentka... Również wątek Robin robi się coraz bardziej interesujący, pojawiają się bowiem nowe szczegóły z jej przeszłości, które mnie zaczynają intrygować (mam nadzieję, że dowiemy się o bohaterce więcej z kolejnych tomów). Pojawiają się kolejni „krewni i znajomi królika”, czyli użyteczni znajomi Cormorana (kto wie, jakie jeszcze znajomości nawiązał nasz detektyw!), na krótko pokazuje się duch z przeszłości... W dodatku środowisko, w którym toczy się akcja powieści jest zdecydowanie interesująco sportretowane – kliki, koterie, animozje, zazdrości i dramaty, a do tego książka, która w tym kociołku nieźle zamiesza. Tło społeczne tego kryminału bardzo mi przypadło do gustu.

Jeśli lubicie niezłe kryminały, w których pojawia się interesujący detektyw, którego można polubić od pierwszych stron (robi się to coraz trudniejsze, wybór przecież jest wielki, trudno znaleźć coś oryginalnego), sięgnijcie po „The Silkworm” i zapoznajcie się z Cormoranem Strike'm. To idealna letnia lektura, którą można połknąć w czasie urlopu, wylegując się na plaży, lub (w przypadku braku odpowiedniej pogody) w łóżku. Fajny kryminał, udana kontynuacja – pani Rowling, mam ochotę na więcej!

sobota, 19 lipca 2014

A w najbliższym czasie (2)

Cóż, wiedziałam, że tak będzie, że ze starannie ułożonych planów czytelniczych na urlop w Polsce wyjdą nici, że silnej woli mi zabraknie, żeby dokończyć to, co pozaczynane, a nie jak ten fredrowski osiołek szamotać się pomiędzy owsem i sianem (ba, do tego żytem, karmą sztuczną i wszelakim innym zbożem rozmaitem). Ale pojawiła się TA książka i moja silna wola stopniała jak bałwanek na wiosnę. 
Kończę Cherezińską najnowszą z bólem, że to już. Że znów  trzeba będzie czekać lata całe na kolejny tom - chlip, chlip. W związku z tym dawkuję sobie ostatnie strony, nie chcę kończyć, przerywam lekturę i na pociechę czytam sobie tom pierwszy, "Koronę śniegu i krwi", którą zresztą pożyczyłam od mamy także w formie audiobooka - już ostrzę sobie uszy na tę literacko-dżwiękową ucztę. 

Jedyna konkurencja, której udaje się mnie od Piastów oderwać (a i książki nie chprzetrzymywać, bo w bibliotece kolejki), to "The Silkworm"  Roberta Galbraitha, czyli J. K. Rowling. Pierwszy tom mi się spodobał, na drugi więc rzuciłam się jak na świeże bułeczki. Na razie Cormoran Strike nie zawodzi, chociaż mam wrażenie, że akcja rozkręca się wolniej, niż w poprzednim tomie... 

Natomiast jeśli chodzi o pozostałe wspomniane kilka tygodni temu książki, to wrócę do nich, kiedy skończę z Galbraithem i Cherezińską - niestety, z taką konkurencja wygrać nie mogły! Jedynie  "Zbrodnia i kara" dalej się czyta i chociaż postępy czynię niewielkie, zawsze to coś, lektura posuwa się do przodu, więc kiedyś wreszcie tego Dostojewskiego przeczytam.Aha, George skończona, tylko recenzji brak. Winię za to pogodę. 

A wy co czytacie w te upały?

środa, 16 lipca 2014

Książkochłona stosik ekspresowy

Wróciłam z pierwszej, rodzinnej wyprawy do Polski. Cóż mogę powiedzieć, księgarnia była obok przewijalni dla dzieci...
"Księga bajek polskich" - prezent dla Mini UA, a w niej same znane legendy i bajki - o bazyliszku, Janosiku, Warsie i Sawie, złotej kaczce.. Poczeka sobie, aż mały czytelnik trochę podrośnie.
Beverly Edge, "Liczby" - czyli liczymy do dwudziestu! W dodatku z fajnymi, oryginalnymi ilustracjami. I w twardej oprawie, czyli w sam raz nawet na teraz.
Marta Kisiel, "Nomen Omen" - autorki "Dożywocia" (alleluja) nikomu chyba nie trzeba przedstawiać. Co prawda jej nowa książka to coś z zupełnie innej beczki, ale po pochlebnych recenzjach Znajomych Blogerów nie mogłam sobie tej książki odmówić w wersji papierowej. Zwłaszcza, że akurat była w ofercie 2 za 1... Przygody Salki Przygody już nadgryzione, bo Wrocław (podobno miasto gnomów?! - ktoś wie coś na ten temat, a propos?), bo tajemnicza kamienica, nietypowi współlokatorzy, brat Niedaś, no i ten język giętki autorki, co to po prostu wymiata... Poczekam jednak na odpowiedni czas, bo na razie wgryzam się w coś innego...
Olga Rudnicka, "Fartowny pech" - jak wyżej - "Natalii 5" i kontynuacja tejże ("Drugi przekręt Natalii") zrobiły na mnie jak najlepsze wrażenie, więc czym prędzej nabyłam i najnowszą książkę autorki, licząc na dobra zabawę. Mam nadzieję, że Posterunkowy Nadziany, detektyw Dziany, gliny, mafia i pechowe przypadki wywołają uśmiech na mojej stroskanej twarzy i przyczynią się do poprawy koniunktury emocjonalnej. 
Anna Włodarczyk, "Zapach truskawek. Rodzinne opowieści" - najpierw zachęciła mnie okładka (uwielbiam truskawki), potem treść (rodzinne historie toczące sie wokół kuchennego stołu, do tego przepisy, mniam, mniam!), a ostatecznie przekonała recenzja Manii Czytania
Bogna Ziembicka, "Tylko dzięki miłości" - książka autorki "Drogi do Różan" (przeczytanej dawno temu) i "Wiosny w Różanach" (jeszcze nie przeczytanej). Kiedyś narzekałam, że historia Zuzanny jest zdecydowanie bardziej ciekawa niż Zosi, głównej bohaterki poprzednich książek, więc kiedy tylko zorientowałam się, że to własnie ona jest bohaterką "Tylko dzięki miłości", złapałam książkę - może trochę w ciemno, ale mam nadzieję, że się nią nie rozczaruję. Liczę na to, że magiczne międzywojnie po raz kolejny nie zawiedzie. 
Tan Twan Eng, "Ogród wieczornych mgieł" - japońskie ogrody, miłość, bolesna przeszłość i Malezja. A wszystko to wina Padmy i jej recenzji. A wszystko to dzięki Padmie i jej recenzji.
Luz Gabas, "Palmy na śniegu" -  Hiszpańsko-afrykańskie klimaty, kolonializm, plantacje, miłość i tajemnice z przeszłości. Książka pożyczona od mamy, też trochę w ciemno, zobaczymy, jak się zakończy moja przygoda z wyspą Fernando Poo (przyznaję się, prycham, czytając te słowa) ...
Elżbieta Cherezińska, "Niewidzialna korona" - tak, tak, tak, tak! Wreszcie się doczekałam kontynuacji "Korony śniegu i krwi", teraz czytam powoli, dawkując końcówkę, żeby historia polskich Piastów, historia Karła, nie skończyła się zbyt szybko. I mam nadzieję, że Autorka szybko coś o Piastach napisze, bo co ja będę czytać!!!
Elżbieta Cherezińska, "Korona śniegu i krwi" - przywieziona od mamy - to co, że przeczytana i opisana, muszę mieć je obok siebie, zresztą tak jakoś mimochodem zaczęłam podczytywać ją znowu... 

No i co wy na to?

Ps. W roli tła wystąpiła polska flaga, zakupiona na życzenie UA...

niedziela, 6 lipca 2014

Poczytanki w wersji Mini

Chcę wychować Mini Ulubionego Anglika na mola książkowego. Wypożyczam i kupuję mu książki, przeglądamy je razem, zachęcam UA, żeby też mu czytał jak najczęściej. Przyznaję, że na początku panikowałam, że mały rośnie, a ja mu nic nie czytam, ale teraz zrozumiałam, że na wszystko jest pora. Na czytanie nigdy nie jest za wcześnie - ale i nie jest też za późno! Dopiero jakiś czas temu MUA zaczął się książeczkami interesować. Kiedy pokazuję mu obrazki widzę, jak otwiera szeroko oczy, uśmiecha się na widok znajomych książeczek, chwyta strony i nawet próbuje je przewracać... (No dobrze, próbuje je wsadzić do buzi, ale liczy się zaangażowanie, prawda?) 
Książeczki-dotykanki
 Jakie książki czytamy, zapytacie? Otóż przede wszystkim książeczki-dotykanki, które na każdej stronie przyciągają oko błyszczącymi fragmentami obrazków, albo fakturą - dzieci dotykając chropowate, mięciutkie, gładkie lub szorstkie strony uczą się rozpoznawać nowe kształty, kolory, materiały. MUA jest jeszcze zbyt mały, by samemu je czytać, ale już widzę, że gdy czytamy je razem, wpatruje się w nie z natężeniem, dotyka (czy też próbuje dotykać), głośno przy tym komentując... Ponieważ niektóre książki wypożyczyliśmy z biblioteki, staram się, żeby ich nie obśliniał i nie pakował rogów do buzi. Do tego służą książeczki-przytulanki z materiału. Mini UA ma taką swoją ulubioną książeczkę wydawnictwa Ladybird - na każdej stronie inne zwierzątka, a do tego strony przyjemnie szeleszczą, kiedy się je przewraca lub żuje! Ta książeczka często podróżuje z nami w wózku, MUA może też sam "przerzucać" materiałowe strony, bo można je łatwo chwycić i przytrzymać.

Szeleszcząca książeczka z materiału
Wszystkie książki, które razem przeglądamy, mają ładne, kolorowe obrazki, przedstawiające przede wszystkim podstawowe kształty i kolory, przedmioty codziennego użytku lub zwierzęta. Mimo że większość z nich to książeczki z angielskimi wyrazami, łatwo o nich z małym rozmawiać - oto kotek, to kółko, zielony listek, czerwony kwiatek. To książki, które i ja i UA możemy bez problemu czytać małemu.
Mini Biblioteczka
Przed nami jeszcze tyle nowych odkryć, wiele nowych wrażeń i dużo wspólnego czytania. Ale ja już się cieszę, że oboje chcemy Mini Ulubionemu Anglikowi pokazać fascynujący świat książek. Już teraz rośnie nam dziecięca półeczka, przede mną wyjazd do Polski i obowiązkowa wizyta w księgarni. Będzie nam książek przybywało, dlatego cieszę się, że sporo będziemy mogli wypożyczyć z biblioteki, do której MUA został zapisany już w drugim tygodniu życia...

Ostatnio UA powiedział mi, że kiedy MUA dostał książkę do ręki, to od razu przestał płakać. Ot, rośnie mi molik...!

czwartek, 3 lipca 2014

Dobry człowiek i wojna - William Nicholson, "Motherland" ("Wojna uczuć")

Nie wiem dlaczego, ale napisanie czegokolwiek o przeczytanym niedawno kryminale Elizabeth George sprawia mi trudność, więc pomyślałam sobie, że aby się blogowo odetkać, skrobnę najpierw kilka słów o "Motherland" Williama Nicholsona, czyli "Wojnie uczuć", według polskiego przekładu. Nie pamiętam już, co skłoniło mnie do sięgnięcia po tę właśnie książkę. Być może była to recenzja na blogu Cornflower Books? Być może skusiła mnie okładka papierowego wydania? (Okładka angielska, dodam, bo ta polska, ściągnięta z innego, angielskiego wydania,  jakoś mi się nie podoba.) Cokolwiek to było, jestem bardzo zadowolona z mojego wyboru. "Motherland" Nicholsona to równocześnie romans wojenny i powieść obyczajowa z historią w tle, dobra wciągająca książka, w sam raz na nadchodzące wakacje i letnie czytanie.

Fabuła to historia stara jak świat. Latem 1942 roku Kitty Teale poznaje dwóch mężczyzn - Ed Avenell jest komandosem Royal Marines, a jego przyjaciel, Larry Cornford, jest oficerem łącznikowym w sztabie Mountbattena. Kitty i Ed zakochują się w sobie, Larry pozostaje w cieniu. Okazuje się jednak, że wojna zawsze pozostawia ślad na duszy tych, którzy ją przeżyli. Ed powraca jako odznaczony bohater, ale czy odnajdzie się w nowej, powojennej rzeczywistości, jako mąż i ojciec? Z kolei Larry próbuje swoich sił jako artysta, próbując zapomnieć o Kitty w ramionach innej.

"Motherland" to kawał solidnej opowieści o miłości, wojnie, ciemnej stronie ludzkiej natury i o tym, co to znaczy być dobrym człowiekiem. Postacie przeżywają swoje własne dramaty - nieudane związki, trudne wybory, poszukiwanie swojej drogi w życiu, a w tle toczy się historia - kończy się wojna, brytyjskie imperium chwieje się w posadach, Powstają niepodległe Indie i Pakistan. Szkoda tylko, że podział Indii - dramatyczny fragment historii tego kraju - nie został przez autora bardziej rozbudowany. Nicholson traktuje wydarzenia historyczne wyłącznie jako tło, nie zgłębiając się zbytnio w przyczyny i skutki, traktując je raczej jako kanwę, na której można ciekawie przedstawić losy bohaterów powieści.  Moją ulubioną postacią jest Larry, który chociaż nie ma charyzmy Eda, jest dobrym człowiekiem, który stara się żyć według zasad moralnych, nawet jeśli nie jest to łatwe. W zderzeniu z ciemną, pesymistyczną stroną osobowości Eda, Larry jest mniej skomplikowanym, ale nie mniej interesującym bohaterem.

Nicholson to scenarzysta filmowy i mogę z łatwością sobie wyobrazić jego książkę jako film - sceniczne ujęcia, plenery Indii i Jamajki, interesujące postacie, dobre dialogi -wszystko to chętnie zobaczyłabym na ekranie. Jedyne co początkowo irytowało mnie w stylu tego autora, to użycie czau teraźniejszego - ale i do tego się po jakimś czasie przyzwyczaiłam. Do tego uważam, że klamra spinająca całą historię - jest nią opowieść Pam o jej matce, która przeżyła wielką miłość, opowiedziana niedawno poznanej wnuczce Pam, Alicji - jest zupełnie zbędna.  Moim zdaniem taki początek i zakończenie niczemu nie służą, opowieść mogłaby się bez nich obyć.

Oprócz tych paru mankamentów, powieść Nicholsona zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie. Jeśli szukacie książki, która jest jednocześnie wojennym romansem i powieścią obyczajową z historią w tle, sięgnijcie po "Motherland" Williama Nicholsona. To idealna książka na lato, wciągająca, a równocześnie niezbyt wymagająca. Nada się na popołudnie spędzone na leżaku, albo na wieczorne czytanie w ogrodzie. Czego i wam życzę w ten letni wieczór...

czwartek, 26 czerwca 2014

Na co czekam, czyli Subiektywne Zapowiedzi na lato i jesień 2014

Książek czekających na czytanie mam, jak wiadomo, zatrzęsienie. Regularnie odwiedzam biblioteki, skąd co rusz taszczę do domu nowe tomy. Więc dlaczego wciąż niecierpliwie przeglądam strony internetowe w poszukiwaniu interesujących zapowiedzi? Cóż, taka jest już widać dola mola...

Poniżej prezentuję zupełnie subiektywną listę książek, które właśnie się pojawiły w księgarniach lub w najbliższym czasie zostaną wydane w Wielkiej Brytanii lub Polsce, i które kiedyś chciałabym przeczytać.
Katarzyna Zyskowska-Ignaciak, "Nie lubię kotów" (lipiec 2014) - tytuł interesujący, a pozostałe książki autorki były fajne. Historia sześciu postaci i ich splecionych ze sobą historii też intryguje.
Polska premiera głośnej powieści Chimamandy Ngozi Adichie, "Amerykaana" już za nami. Jak zwykle jeszcze jej nie czytałam, ale słyszałam o niej wiele dobrego (nominacja do Bailey's Women's Prize for Fiction!). To historia dwojga młodych ludzi, którzy decydują się na emigrację z Nigerii na Zachód. Powieść o miłości, tożsamości i problemach rasowych.
Jedna z najbardziej oczekiwanych przeze mnie premier! "The Silkworm" ("Jedwabnik"), czyli nowa książka J.K. Rowling piszącej jako Robert Galbraith (tu pisałam o "Wołaniu kukułki"), ukazała się dosłownie kilka dni temu. Mam zamiar ją wypożyczyć z mojej biblioteki i natychmiast przeczytać. Natomiast polska premiera podobno już w lipcu. Tym razem Cormoran Strike prowadzi śledztwo w sprawie zniknięcia znanego pisarza. Owen Quine właśnie zakończył pisanie najnowszej książki, która może skompromitować wiele osób... Dla mnie - pozycja obowiązkowa.
"The Collected Works of A.J. Fikry" (polskie tłumaczenie "Między książkami) Gabrielle Zevin, to jeszcze jedna książka, którą powinnam przeczytać przed jej lipcową premierą na polskim rynku. Ciepła historia o właścicielu małej księgarni, zmagającego się ze śmiercią żony, dziecku znalezionym między książkami i przedstawicielce pewnego wydawnictwa. Pozycja obowiązkowa dla moli książkowych. 
Na tę książkę czekam baaardzo niecierpliwie! Na szczęście kilka dni po jej premierze (początek lipca, chyba) będę w Polsce i obiecuję sobie, że bez niej nie wyjadę. Po fantastycznej "Koronie śniegu i krwi" nadszedł czas na kolejną opowieść z czasów piastowskich. Tym razem jej bohaterem jest Karzeł - czyli Władysław  Łokietek. Liczę na podobne emocje, jakie towarzyszyły mi podczas czytania poprzedniej książki. 
"Lamentation" C.J.Sansoma, to zapowiadany na październik kolejny tom przygód Matthew Shardlake'a, garbatego prawnika żyjącego w XVI-wiecznej Anglii. Tym razem Shardlake zostanie wplątany w sprawę kradzieży niebezpiecznego manuskryptu należącego do ostatniej żony Henryka VIII, Katarzyny Parr. Kolejna powieść, którą zdecydowanie muszę przeczytać. 
Również na październik zapowiadana jest premiera drugiego tomu serii The Bone Season,  czyli "The Mime Order" Samanthy Shannon. Ponieważ bardzo polubiłam bohaterkę "The Bone Season", ciekawią mnie losy Paige po jej ucieczce z Sheolu. Mam nadzieję, że autorka nie rozczaruje... 
Ta książka z kolei to pozycja, nad którą wciąż się waham. Sophie Hannah napisała powieść o przygodach Herkulesa Poirota, słynnego detektywa stworzonego przez Agathę Christie. "The Monogram Murders" ukaże się we wrześniu, a słynny detektyw zmierzy się w niej z mordercą, który w ustach ofiar zostawia spinkę do mankietów... Przyznaję, że mam wobec tej książki wątpliwości - z jednej strony ciekawa jestem, jak Hannah poradziła sobie z naśladowaniem Christie, z drugiej - uwielbiam Poirota i boję się, że książka nie spełni moich oczekiwań. 
 
Za mną dopiero trzy tomy przygód Departamentu Q, a we wrześniu będzie miała miejsce premiera piątego tomu serii. "the Marco Effect" Jussi Adler-Olsena. Tym razem Morck i jego drużyna zajmą się sprawą finansowych machlojek i zaginięć, w które zamieszany jest pewien nastoletni chłopiec.
Na koniec - kolejna niecierpliwie oczekiwana premiera. We wrześniu ukaże się kolejny tom w serii Rzeki Londynu,. W "Foxglove Summer" Bena Aaranovitcha, policjant Peter Grant zostanie wysłany poza bezpieczne i znane granice ukochanego Londynu, żeby w małej wiosce, w której wszyscy chodzą spać z kurami, rozwiązać zagadkę znikających dzieci. Nie mogę się już doczekać!

Mam nadzieję, że w mojej mieszance firmowej znalazły się książki, które was również zainteresują. A może o czymś zapomniałam wspomnieć? Czekam na wasze propozycje zapowiedzi!

sobota, 21 czerwca 2014

A w najbliższym czasie..

Jestem bardzo zadowolona, że jakoś znajduję czas na czytanie... Jedyny problem to ilość pozycji wypożyczonych z biblioteki, które muszę przeczytać w najbliższym czasie. Wymyśliłam więc strategię, która powinna mi pomóc w uporaniu się z zaległymi stosami. Podzieliłam książki na łatwe do ogarnięcia segmenty i czytam je w kawałkach... Tak, zdaję sobie sprawę z tego, że to nieco OCD, ale cóż, jak dla mnie to działa... 

A oto, co w najbliższym czasie zamierzam przeczytać... 
Książka "Motherland" Williama Nicholsona została przetłumaczona na polski i wydana jako "Wojna uczuć". Jest to obyczajowa opowieść o miłosnym trójkącie, wojnie i jej niszczycielskim wpływie na ludzi. Już zaczęta, czyta się na razie bardzo dobrze. 
"Great Deliverance" ("Wielkie wybawienie") amerykańskiej autorki Elizabeth George, pierwsza w serii o inspektorze Lynley'u - moje pierwsze spotkanie z tą popularną autorką. Rzecz dzieje się w Yorkshire, a dotyczy brutalnego morderstwa, które zakłóci spokój angielskiej wsi. Pozycja również zaczęta, inspektor Lynley (prywatnie earl Asherton) i jego partnerka, sierżant Havers to ciekawe postacie... 
Z kolei w powieści Kimberley Freeman "Lighthouse Bay" część współczesna przeplata się z historią - w 1901 roku Isabella Winterbourne podróżuje do Australii w towarzystwie znienawidzonego męża. Jako jedyna ocalała z katastrofy statku usiłuje odciąć się od swojej przeszłości. W czasach współczesnych Libby Slater po śmierci swego wieloletniego kochanka powraca do rodzinnej Australii. Jestem ciekawa, co połączy ze sobą obie części... Na język polski przetłumaczono tylko jedną książkę Kimberley Freeman, "Wzgórze dzikich kwiatów", Jeśli "Lighthouse Bay" mi się spodoba, to sięgnę też i po tę druga książkę.  
 
Dwie pierwsze książki Mary Lawson jeszcze co prawda przede mną, ale  za to zabrałam się za czytanie jej najnowszej powieści, "Road Ends". Lawson, Kanadyjka z urodzenia, na stałe mieszkająca w angielskim Kingston (niedaleko mnie!), jak zwykle osadza akcję swoich powieści w mroźnej Kanadzie (chociaż tym razem obok Kanady pojawia się i Londyn lat sześćdziesiątych). Miejscem akcji jest małe, zasypane śniegiem miasteczko w prowincji Ontario, a autorka przedstawia nam obraz dysfunkcyjnej rodziny, którą dotknęła tragedia. Po "Road Ends" sięgnęłam zachęcona wywiadem z autorką wysłuchanym w BBC Radio 4. Za mną dopiero fragment powieści, ale duszna, opresyjna atmosfera książki zaczęła na mnie silnie działać, więc póki co odłożyłam ją na bok i zabrałam się za coś lżejszego...

Czy Helen Fielding i jej "Bridget Jones: Mad About the Boy" ("Bridget Jones. Szalejąc za facetem") komuś należy przedstawiać? Książka zaczęta bardzo dawno temu, wciąż czekająca na skończenie. Może zmotywuje mnie to, że już dostępne jest polskie tłumaczenie tej książki... 

Na koniec - zabrałam się za "Zbrodnię i karę" Dostojewskiego i mam zamiar przeczytać książkę na spotkanie klubu czytelniczego na początku lipca... Trzymajcie za mnie kciuki.. Jak już wspominałam, rosyjska klasyka jakoś się ze mną nie zgadza... Ale tym razem nie zamierzam się tak łatwo poddać!

I co myślicie o moich książkowych wyborach? Dodam uczciwie, że nie są to wszystkie książki czekające na przeczytanie, a jedynie niektóre zaczęte... Ciekawi mnie jednak, co sądzicie o tych lekturach? Czy może zachęciłam was do przeczytania którejś z nich? 

Życzę wszystkim udanego weekendu i mam nadzieję, że znajdziecie podczas niego czas na czytanie...

środa, 18 czerwca 2014

Claire Kendal - "The Book of You"

Wyobraźcie sobie, że ktoś was nieustannie śledzi, jest zawsze obok i nie chce zostawić was w spokoju. Ta osoba narusza waszą osobistą przestrzeń, obsypuje niechcianymi podarunkami, prawi niechciane komplementy, analizuje każdy wasz ruch i interpretuje go w sobie tylko odpowiadający sposób, a wszystko to z miłości do was. Nie reaguje na żadne wasze odmowy i nie chce zrozumieć, że takie zachowanie was męczy lub wręcz przeraża. W jaki sposób pozbyć się niechcianego natręta? Czy ktoś uwierzy, że takie nachalne zachowanie jest nam niemiłe?

Clarissa, bohaterka powieści Claire Kendal "The Book of You" pada ofiarą stalkingu. Jej kolega Rafe jest zdecydowanie zbyt blisko niej i kobieta ma już dosyć ciągłego śledzenia, nagabywania i dręczenia. Zaczyna prowadzić dziennik, w którym notuje wszystkie niechciane spotkania i zdarzenia. Jednocześnie z ulgą przyjmuje wiadomość o tym, że na kilka tygodni zasiądzie na ławie przysięgłych w procesie toczącym się w sąsiednim mieście. Sala sądowa, gdzie Clarissa nie może być prześladowana, oferuje jej chwilę wytchnienia od swego gnębiciela, ale rozprawa, do której zostaje wybrana jest bardzo nieprzyjemna. W toczącym się procesie na ławie oskarżonych zasiadają mężczyźni, którzy brutalnie pobili i zgwałcili kobietę. Clarissa zaczyna dostrzegać pewne podobieństwa między sposobem w jaki Rafe, jej dręczyciel, przedstawia światu ich "związek", a manipulacjami oskarżonych, którzy przedstawiają swoja ofiarę jako winną tego, co ją spotkało.

Stalking to zjawisko wciąż nowe w polskiej rzeczywistości, przestępstwo trudne do udowodnienia, które może mieć niszczycielski wpływ na stan psychiczny osoby prześladowanej. "The Book of You" to świetnie przedstawiona wiwisekcja osaczonej ofiary, systematycznie niszczonej przez jej sprawcę. Clarissa porównuje swoją sytuację do tej będącej udziałem Carlotty - na sali sądowej padają stwierdzenia sugerujące, że zgwałcona kobieta (narkomanka i prostytutka) sobie na to zasłużyła. Dla prześladowanej kobiety jest to kolejny dowód na to, jak ciężko będzie jej udowodnić winę Rafe'a. 

Dziennik Clarissy to  przyprawiające o gęsią skórkę świadectwo obsesji mężczyzny, która pod przykrywką uczucia dąży do zniszczenia swojej ofiary. Zapiski są prowadzone jest w drugiej osobie, a ten sposób narracji powoduje, że niepokój jest w tej powieści wręcz namacalny. Obsesyjne postępowanie Rafe'a, jego manipulacje i kłamstwa powoli izolują jego ofiarę, wywołują poczucie frustracji, lęku i zagrożenia. Duszną atmosferę książki pogłębiają też odwołania do mniej znanych, za to często okrutnych baśni, które często cytuje Rafe, baśni, w których kobiety są ofiarami niegodziwych postępków. Jak w każdej bajce, tak także i tutaj pojawia się rycerz w lśniącej zbroi, w osobie poznanego przez Clarissę Roberta. I chociaż skontrastowanie postaci obu mężczyzn i ich związku z Clarissą jest raczej oczywiste, to na szczęście Kendal udało się tu uniknąć łatwych rozwiązań. 

"The Book of You" Claire Kendal to wciągający thriller psychologiczny, który przypomniał mi o innej książce, która spodobała mi się jakiś czas temu, czyli "Before i Go To Sleep" S J Watsona... "The Book of You" to podobnie trzymająca w napięciu pozycja. Autorce udało się uniknąć łatwych rozwiązań i zakończenie było według mnie jak najbardziej satysfakcjonujące. Zdecydowanie polecam i mam nadzieję, że książka zostanie też przetłumaczona na język polski.

niedziela, 15 czerwca 2014

#killallpigs (Tony Parsons - "The Murder Bag")

Całe wieki temu czytałam "Mężczyznę i chłopca" Tony Parsonsa (a potem coś jeszcze tegoż autora, chociaż bez wyszukiwarki nie dojdę co i ile). Pamiętam, że książka była obyczajowa, fajna i że miała białą okładkę z butami. Kolejnych powieści autora już nie przeczytałam, widać nie zrobiły na mnie aż takiego wrażenia, żeby znajomość kontynuować. Natomiast ostatnio podczas odsłuchiwania popularnej audycji książkowej Marielli Frostrup Open Book, nadawanej prze BBC Radio 4, dowiedziałam się, że Parsons napisał kryminał. 

Przyznaję, wywiad z autorem bardzo zachęcił mnie do lektury. "The Murder Bag", bo taki tytuł nosi powieść Parsonsa, to współczesny kryminał obyczajowy, z akcją umiejscowioną w Londynie, czyli coś, co bardzo lubię (śledzenie poczynań bohaterów w znanych mi miejsca zawsze jest przyjemne!). W dodatku Parsons bardzo ciekawie opowiadał o głównym bohaterze - Max Wolfe to detektyw, który niedawno dołączył do wydziału zabójstw w jednym z londyńskim komisariatów. Jego życie nie koncentruje się jednak tylko na pracy - Wolfe jest poza tym bokserem-amatorem, ojcem samotnie wychowującym małą córeczkę (plus za to, kiedy i w jaki sposób wyjaśnia autor nieobecności żony) i właścicielem spaniela. Ponieważ na pojawiające się wciąż w książkach postacie steranych życiem detektywów reaguję już ziewaniem (zdecydowany przesyt i zmęczenie materiału), spodobał mi się detektyw Wolfe, chociaż przyznaję, że bardziej mi on przypominał bohatera powieści obyczajowej (Harry'ego Silvera z "Mężczyzny i chłopca", na przykład), niż bohatera kryminału. Dla Parsonsa bowiem sprawy prywatne Wolfe'a są równie ważne jak zagadka kryminalna. W dodatku sporo miejsca poświęca policyjnym ciekawostkom, chociażby takim jak wizyty w policyjnym muzeum, w których Scotland Yard przechowuje pamiątki i przedmioty powiązane ze słynnymi sprawami kryminalnymi. Zresztą i tytuł powieści odnosi się do jednej z takich pamiątek - murder bag to  niezbędnik detektywa, czyli torba z podstawowym wyposażeniem kryminalistycznym, takim jak rękawiczki, szczypczyki, torebki, w których można przechowywać odnalezione na miejscu przestępstwa dowody, szkło powiększające i tym podobne, którą Scotland Yard wprowadził do użytku w 1924 roku. Czy te fragmenty wnoszą coś nowego do akcji powieści? Raczej nie, są za to ciekawymi ozdobnikami, które mają według autora tworzyć klimat powieści.

Jeśli chodzi o wątek kryminalny, to "The Murder bag" przeczytałam z zaciekawieniem, chociaż moim zdaniem nie należy oczekiwać tu fajerwerków. Wolfe wraz z zespołem prowadzą śledztwo w sprawie brutalnych morderstw, które szybko zostają przypisane seryjnemu mordercy, ukrywającego się pod pseudonimem Bob the Butcher (Bob Rzeźnik). Okazuje się, że ofiary to grupa szkolnych przyjaciół, którzy poznali się w prywatnej, ekskluzywnej szkole z internatem, Potter's Field. Co jeszcze wspólnego mają ze sobą bogaty bankier, bezdomny narkoman i polityk? Wolfe, w przeciwieństwie do swoich przełożonych uważa, że za zabójstwami kryje się ktoś inny niż żądny sławy socjopata.

Jak już wspomniałam, "The Murder Bag" to według mnie powieść obyczajowa z wątkiem kryminalnym. Na otwarcie Parsons serwuje czytelnikowi brutalną scenę gwałtu i morderstwa, natomiast dalsze rozdziały są już zdecydowanie bardziej uładzone i koncentrują się bardziej na procedurach i powolnym dochodzeniu do prawdy, bez wielu podobnie emocjonujących fragmentów.

Mam nadzieję, że w kolejnych zaplanowanych dwóch powieściach Wolfe zmężnieje i zrobi się z niego detektyw pełną gębą, a i Parsons odejdzie bardziej od obyczajowego tła. Póki co, sięgnijcie po "The Murder Bag" jeśli jesteście fanami autora i chcecie na własnej skórze przekonać się, jak poradził sobie z nowym gatunkiem powieści, albo jeśli szukacie lekkiej lektury w sam raz na letnie wakacje. Ta nada się w sam raz.

niedziela, 8 czerwca 2014

Postmodernistyczny detektyw w Nowym Jorku ("The New York Trilogy" - Paul Auster)

Puk, puk! Czy ktoś z was czytał może książki Paula Austera? Autor zbiera same pochwały wśród literackich krytyków jako jeden z największych amerykańskich prozaików, a jego książki są tłumaczone na liczne języki. Nie jest to pisarz, po którego powieści miałam ochotę sięgnąć, ale "The New York Trilogy" ("Trylogia nowojorska") była najnowszą lekturą omawianą na spotkaniu klubu czytelniczego, do którego się przyłączyłam, zachęcona przez moją dawną znajoma z pracy, która (choć obecnie na emeryturze!), prowadzi ten klub od czternastu lat w jednej z naszych bibliotek. No cóż. Postanowiłam zmierzyć się z Amerykańską Powieścią i podzieliwszy książkę na łatwe do strawienia fragmenty, przeczytałam ją w samą porę na spotkanie klubu w zeszły piątek. 

Wrażenia po lekturze powieści Austera mam zdecydowanie mieszane. Z jednej strony - ""Trylogia nowojorska" wciąga jak porządny kryminał, z drugiej - po przeczytaniu książki doszłam do wniosku, że chyba niczego z tego nie zrozumiałam... "The New York Trilogy" składa się z trzech opowiadań , które klasycznej powieści detektywistycznej nadają nowe (postmodernistyczne?) znaczenie. To, co zaczyna się jak dobry, klasyczny kryminał noir (omyłkowy telefon sprawia, że autor kryminałów podejmuje niecodzienne śledztwo, wynajęty detektyw śledzi pewnego mężczyznę, krytyk literacki zajmuje się spuścizną literacką zaginionego przyjaciela z dzieciństwa), po chwili traci wszelkie podobieństwa do tego gatunku, stając się w pewnym sensie jego zaprzeczeniem. Postacie zamiast odnajdować poszukiwane osoby same się gubią, sprawy pozostają nierozwiązane, na czytelnika zamiast rozwiązania zagadki czeka milion pytań, które pojawiają się po zakończeniu lektury. Zamiast typowej powieści detektywistycznej Auster serwuje czytelnikowi literacką zabawę konwencją, sczepiając opowiadania siateczką powiązań, takimi jak znane już czytelnikowi nazwiska, rekwizyty, miasto, w którym toczy się akcja opowiadań (chociaż moim zdaniem akcja mogłaby się toczyć gdziekolwiek),  a także postać samego autora (bardzo postmodernistyczne zjawisko, moim zdaniem)...  I chociaż "The New York Trilogy" czytało mi się niespodziewanie dobrze, zupełnie jak wciągający kryminał, okazuje się (nie po raz pierwszy), że z postmodernistyczną literaturą amerykańską chyba mi jednak nie po drodze. Nie tylko zdecydowanie wolę "porządne" kryminały, w dodatku nie jestem pewna, czy udało mi się zrozumieć, co Autor Przez To Chciał Powiedzieć...

"The New York Trilogy" Austera polecam tym, którzy maja ochotę na literacką zabawę konwencją, natomiast miłośnicy powieści detektywistycznych z porządnym zakończeniem uprzedzam, że na Austerze mogą się srodze zawieść...

PS. Miło jest wrócić w domowe pielesze. Mam nadzieję, że uda mi się tu pojawiać częściej. Czytanie nadal jest dla mnie ważne, a Mini Ulubionego Anglika mam zamiar wychować na książkowego molika. Nie jestem pewna, czy pojawią się tu jakieś recenzje książek dla dzieci, bo chociaż MUA już teraz zdradza książkowe ciągoty, to minie chyba sporo czasu, zanim uda mu się napisać jakąś recenzję... Natomiast bardzo chętnie przyjmiemy wszelkie sugestie dotyczące lektur dla MUA. Co prawda mam dostęp do polskich książek dość ograniczony, ale wiele książeczek dostępnych tutaj nada się do naszej wspólnej lektury po polsku.

sobota, 31 maja 2014

Czym skorupka za młodu nasiąknie...

(Bardzo) powolutku odnajduję się w roli mamy. Powoli znajduję czas na czytanie - już nie tylko samej sobie, ale i takie wspólne... Do usłyszenia wkrótce...

środa, 12 lutego 2014

Cicho sza...

...będzie na blogu, dopóki się nie ogarniemy. Ulubiony Anglik odtąd zostaje zdegradowany do drugiej ligi - przedstawiam wam Ulubionego Anglika w wersji Mini...

niedziela, 2 lutego 2014

Gdzie diabeł nie może tam siostry Sucharskie pośle... ("Drugi przekręt Natalii" - Olga Rudnicka)

Pamiętacie siostry Sucharskie, bohaterki „Natalii 5” Olgi Rudnickiej? W zeszłym roku przeczytałam pierwszy tom ich przygód, zachęcona recenzją Padmy i natychmiast zachciało mi się więcej. Wreszcie miałam okazję przeczytać tom drugi przygód sióstr i z przyjemnością mogę donieść, że autorka trzyma fason. Jednym słowem, „Drugi przekręt Natalii” w niczym nie ustępuje tomowi pierwszemu. Natalie to świetny przepis na serię, mam nadzieję, że Olga Rudnicka niedługo znów coś z nimi w roli głównej napisze, bo świetnie jej to wychodzi. Zupełnie jak w jakimś zaklęciu - weźmij kilka wrednych babek (najlepiej pięć), domieszaj do tego kilku facetów, dodaj do smaku garść brylantów, jakieś morderstwo, a wszystko polej smakowitą mieszanką dialogów, a wyjdzie ci z tego całkiem niezły kryminał.

„Drugi przekręt Natalii” zaczyna się dwa lata po zakończeniu części pierwszej. Kiedy znika były wspólnik ich ojca, Janusz Zawadzki, a w jego mieszkaniu pojawiają się zwłoki młodego mężczyzny, siostry Sucharskie zaczynają prowadzić własne dochodzenie. Czy starszy pan żyje? Czym tak naprawdę się zajmował? Co odziedziczyły po nim w spadku Natalie? Czy coś im grozi? Siostry będą się musiały nieźle nagłowić, nie tylko nad tym, co się tak naprawdę stało, ale też nad tym, w jaki sposób utrzymać swój udział w tajemnicy przed znajomymi policjantami, zwłaszcza, tymi, z którymi są związane... 

Co mogę powiedzieć o tej książce, oprócz tego, że mi się spodobała? „Drugi przekręt Natalii” to przede wszystkim postacie sióstr – postacie tak świetnie i udanie scharakteryzowane, że nie można wobec nich przejść obojętnie. Nieufne, patologicznie skryte, wciąż się kłócą między sobą, tylko po to, by wobec obcych trzymać wspólny front. W dodatku świetnie kłamią, są inteligentne i pewne siebie. Ich rozmowy pełne są słownych przepychanek i szybkich ripost, a że są w gorącej wodzie kąpane, akcja gna w tej książce na łeb na szyję. Jednym słowem - z siostrami Sucharskimi można się zaprzyjaźnić, ale chyba tylko na kartkach książki!

Po drugie, Olga Rudnicka pisze lekko, dowcipnie i sprawnie. „Drugi przekręt Natalii” czyta się świetnie – książka pełna jest szybkich scenek, napompowanych energią i zabawnych dialogów. Jednym słowem – jest to idealna lektura dla tych, którzy czekają lekkiej, zabawnej książki na zimowe popołudnie. Po trzecie - nie znaczy to, że autorce udało się ustrzec błędów. Moim zdaniem w kilku miejscach akcja toczy się zbyt szybko, plącze się za bardzo, a czytelnik może się pogubić w tej pozornie prostej intrydze. Jednak dla mnie zalety tej książki zdecydowanie przeważają nad wadami. Mam więc nadzieję, że to nie koniec przygód Natalii, bo bardzo chętnie poczytałabym więcej książek o nich. Polecam „Drugi przekręt Natalii” jako świetną, niezobowiązującą rozrywkę, w sam raz na kilka mroźnych wieczorów pod kocem.

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Wojna hindusko-francuska na noże i widelce ("The Hundred Foot Journey" - Richard C. Morais)

Książki z kuchennym wątkiem w tle zawsze należały do moich ulubionych – kiedyś zaczytywałam się w „Roku w Prowansji” Petera Mayle'a i kontynuacjach, potem odkryłam „Zupę z granatów” Mehran, „Bread Alone” Hendricks, powieści Sarah-Kate Lynch... „The Hundred Foot Journey” Richarda C. Moraisa doskonale wpisuje się w ten nurt – powieść wypełniają smaki i zapachy potraw hinduskich i wykwintnych francuskich dań i chociaż wolałabym przeżyć w trakcie czytania więcej kulinarnych doznań, to i tak książka zapisała mi się pozytywnie w pamięci. Od razu też podpowiadam, że jeśli chcielibyście sami wyrobić sobie opinię o „The Hundred Foot Journey”, to książka jest też dostępna w języku polskim, wydana pod (dość niezgrabnym moim zdaniem) tytułem „Podróż na sto stóp”. 

Głównym bohaterem i narratorem „The Hundred Foot Journey” jest pochodzący z Mumbaju Hassan Haji. Jego przygoda z jedzeniem i gotowaniem zaczęła się już we wczesnym dzieciństwie spędzonym w mieszkaniu nad restauracją prowadzoną przez jego dziadka. Smaki i zapachy kuchni, wyprawy z kucharzem Bappu na targ, gotowanie z babcią – wszystko to sprawia, że Hassan gotowanie ma we krwi. Kiedy rodzinna tragedia zmusza Hajich do opuszczenia Indii i wyjazdu najpierw do Anglii, a potem do Francji, to właśnie talent i pasja do gotowania zmienia na zawsze życie Hassana. Jego ojciec zakłada hinduską restaurację we francuskiej miejscowości Lumiere, dokładnie naprzeciwko wytrawnej restauracji Madame Mallory, zdobywczyni dwóch gwiazdek Michelina. Zaczyna się wojna dwóch kuchni, a jej stawką jest kariera Hassana.

Muszę przyznać, że początek książki wywarł na mnie jak najlepsze wrażenie – lubię hinduskie klimaty i hinduską kuchnię – myślałam więc, że wiem, w jakim kierunku potoczy się akcja, ale okazało się, że się jednak nieco pomyliłam. Większa porcja powieści dotyczy losów rodziny Hajich po wyjeździe z Indii, ich prób osiedlenia się w Wielkiej Brytanii i Francji, a także dorastania Hassana, a po początkowych zachęcających opowieściach z Mumbaju hinduska kuchnia jest reprezentowana głównie przez śladowe ilości sosów na półkach w Harrodsie. Poznajemy za to bliżej rodzinę Hassana, a zwłaszcza jego ojca, który jest fantastycznie ukazaną postacią, moim zdaniem miejscami zdecydowanie ciekawszą niż główny bohater książki. Zamiast egzotycznych smaków i zapachów Mumbaju Morais koncentruje się na kuchni francuskiej. Szkoda tylko, że akurat ta część książki jest zdecydowanie zbyt krótka, a i tempo akcji pod koniec wyraźnie przyspiesza. Podróż Hassana do upragnionych trzech gwiazdek byłaby świetną okazją, by czytelnik mógł się przyjrzeć kulisom restauracji i pracy mistrzów kuchni, dowiedzieć się więcej o różnych rodzajach cuisine, porównując wersję eksperymentalną – tak zwaną kuchnię molekularną, do tradycyjnej, regionalnej kuchni, w której najważniejszy jest prawdziwy smak składników, a nie wymyślna potrawa. Jak dla mnie ta część była zaledwie naszkicowana, a szkoda, bo chętnie poczytałabym więcej o drodze Hassana do szczytów sławy. Dodatkowo zaskoczył mnie jeden szczegół - jako muzułmanin Hassan nie jada wieprzowiny, ale z zainteresowaniem obserwuje rzeź prosiąt przy restauracji. Nie przypominam sobie, żeby nasz bohater przygotowywał jakieś dania z wieprzowiny w swojej restauracji, a myślę, że ciężko by mu było je pominąć, co z kolei kłóciłoby się z jego religią. Nie jest to może wielka wpadka, ale w każdym razie ten fragment nie był jakoś przekonująco wyjaśniony.

To co spodobało mi się w tej opowieści najbardziej, to opowieści Hassana o restauracji założonej przez jego dziadków, a także część, która toczy się już w Lumiere. Wojna pomiędzy ojcem Hassana, sprytnym biznesmenem, który zakłada pierwszą w miasteczku hinduską jadłodajnię, a madame Mallory, właścicielką nieskazitelnej restauracji, która z przerażeniem obserwuje jaskrawą, głośną i tandetną knajpę po drugiej stronie ulicy, która psuje sielską wizję miasteczka, była chyba najlepszą częścią „The Hundred Foot Journey”.

Polecam powieść Moraisa wielbicielom powieści z kuchennym wątkiem, którzy szukają lekkiej i niezbyt wymagającej pozycji na niedzielne popołudnie. Najlepiej czytać ją przy akompaniamencie wykwintnych przegryzek, na wypadek, gdyby powieść zaostrzyła nam apetyt na pasztet z gęsich wątróbek, czy francuską zupę rybną.

niedziela, 19 stycznia 2014

Niedzielne czytanie (13)

Witam wszystkich w ten piękny, styczniowy poranek (no dobrze, już prawie południe) – ciepły, nieco tylko zachmurzony i pachnący bułeczkami cynamonowymi z Ikei... Dziś jest mój dzień relaksujący, mam zamiar odpocząć po tygodniu pracy, czytając książki i kolorując obrazki... Tak, kolorując obrazki! Na moje życzenie Ulubiony Anglik zakupił dla mnie komplet kredek i tę oto piękną książkę!
"Secret Graden" Johanny Basford to strony pełne pięknych ilustracji, które można kolorować, znajdzie się też coś dla początkujących artystów, którzy mogą dorysowywać brakujące fragmenty, a do tego w książce poukrywane są malutkie detale, które należy odnaleźć - owady, jeże, ptaki i zagubione klucze...
Liczę na godziny dobrej zabawy i relaksu.

Natomiast powieścią, która będzie mi dzisiaj w odpoczynku towarzyszyć będzie "The Hundred Foot Journey" Richarda C. Moraisa, książka kupiona całe wieki temu, która wreszcie doczekała się swojej kolejki! "The Hundred Foot Journey" to historia Hassana Haji, chłopaka z Bombaju, który zmuszony wraz z rodziną do emigracji, osiada w końcu we francuskim miasteczku Lumiere, gdzie jego ojciec zakłada hinduską restaurację na przeciwko uznanej francuskiej instytucji, wykwintnej restauracji Madame Mallory. To właśnie tam Hassan odnajduje swoje przeznaczenie i przyszłość jako kucharz. Zainteresowanym podpowiadam, że książkę wydało w zeszłym roku wydawnictwo Bellona, a na wrzesień tego roku zapowiadana jest premiera filmu na jej podstawie, w której ma zagrać Helen Mirren.


















                         Na koniec tradycyjne pytanie - co dziś czytacie?

sobota, 18 stycznia 2014

"The Rosie Project" - Graeme Simsion

Jeśli macie ochotę na czytadło, przy którego czytaniu zrobi wam się przyjemnie na duszy i które wywoła na waszej twarzy uśmiech – przeczytajcie „The Rosie Project” Graeme Simsiona! Lektura tej książki była dla mnie prawdziwym wytchnieniem podczas ostatnich stresujących dni, właśnie czegoś takiego potrzebowałam – lekkiej,  a niegłupiej książki o miłości, o poszukiwaniu drugiej połówki, do tego z niecodziennymi bohaterami. 

Don Tillman, profesor genetyki, żyje według ściśle określonego harmonogramu, jada standaryzowane posiłki, zajmuje się głównie pracą i ściśle zaplanowanymi zajęciami rekreacyjnymi. W życiu Don kieruje się logiką, a jego uporządkowany, analityczny umysł nie bardzo potrafi sobie poradzić z emocjami – jak sam o sobie mówi, nie jest zaprogramowany do ich odczuwania. Poza tym jego odmienność i problemy ze odnalezieniem się w sytuacjach społecznych zdecydowanie utrudniają mu kontakty z kobietami. Nic więc dziwnego, że i poszukiwania życiowej partnerki planuje zorganizować w jedyny logiczny dla niego sposób – przygotowując detaliczny kwestionariusz, który ma mu pomóc w poszukiwaniu idealnej kobiety, która nie pije, nie pali, nie spóźnia się, nie ma wygórowanych wymagań żywieniowych, ma odpowiednie zainteresowania i podobnie jak on, jest bardzo zorganizowana. Pierwsze próby nie przynoszą spodziewanego wyniku, ale nagle w życiu Dona pojawia się Rosie. Rosie jest nie tylko piękna i pociągająca, ale i całkowicie niekompatybilna! Dlaczego więc przebywanie w jej towarzystwie sprawia mu tyle radości i dlaczego Don zadaje sobie tyle trudu, by pomóc jej w rozwiązaniu pewnego problemu...?

Trzeba przyznać, że historia opowiedziana przez Simsiona jest raczej przewidywalna i stereotypowa – ale kilka rzeczy mnie w tej książce ujęło. Po pierwsze nietuzinkowy bohater – jedni mogą go uznać za typowego „nerda”, czy też kujona, innych może śmieszyć jego dziwność, czy nieprzystosowanie społeczne. Don zdecydowanie wykazuje pewne autystyczne cechy, chociaż w książce nigdzie nie jest potwierdzone, czy zdiagnozowane, a jego punkt widzenia jest zdecydowanie odmienny od tego, do którego mogliśmy przywyknąć w podobnych romantycznych powieściach. I chociaż niektórych zachowanie Dona może dziwić, śmieszyć, czy wręcz denerwować, innych być może wzruszać będzie jego poszukiwanie miłości, akceptacji – trzeba przyznać, że Don to bohater, obok którego nie można przejść obojętnie. Przy tym wszystkim postać Rosie wydaje się zdecydowanie mniej ciekawa – kobieta jest raczej tłem, na którym uwidocznione są cechy charakteru Dona, jej postać (widziana z jego perspektywy) nie jest aż tak wyraziście rozbudowana.

Jako narrator książki Don sprawdza się według mnie bardzo dobrze – sporo jest więc w powieści humoru sytuacyjnego, czytelnika może też bawić styl jego wypowiedzi. Według informacji, które przeczytałam w książce, Simsion najpierw zamierzał napisać scenariusz do filmu, a dopiero potem zdecydował się na napisanie książki – co ciekawe, podobno wytwórnia Sony Pictures zainteresowała się „The Rosie Project” więc kto wie, możliwe, że powstanie i film na podstawie książki, tak jak autor sobie to wymarzył. A wydaje mi się, że mogłaby z niej powstać niezła komedia.

Wspomniałam już, że fabuła nie należy do odkrywczych, ale mimo wszystko jest w niej coś świeżego i czasem wzruszającego – Don jest bohaterem jedynym w swoim rodzaju, dzięki czemu historia staje się bardziej interesująca i wiarygodna. Jego relacje z Rosie, stopniowe odkrywanie radości, jaką można czerpać z życia i towarzystwa innych, nie tylko wywołują uśmiech na twarzy, ale i powodują, że „The Rosie Project” to mimo wszystko książka oryginalna i wyróżniająca się w zalewie romansowych czytadeł. Polecam tym, którzy mają ochotę na fajne, niezobowiązujące czytadło. Powieść Simsiona została też wydana w języku polskim przez wydawnictwo Media Rodzina, pod tytułem „Projekt „Rosie””.

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Katharina Hagena - "The Taste of Apple Seeds" ("Smak pestek jabłek")

Niedawno skończyłam czytać pierwszą rozpoczętą w tym roku książkę! (Zaczętego w ubiegłym roku kolejnego Rankina nie liczę.) Cieszę się że mój wybór padł na powieść Kathariny Hageny „The Taste of Apple Seeds” („Smak pestek jabłek”), bo była to lektura w sam raz na ostatnie dni - spokojna, lekko nastrojowa, w sam raz na moje powolne tempo czytania. 

Bohaterką „Smaku pestek jabłek” jest Iris Berger, która po śmierci babki dziedziczy dom w Bootshaven, w którym kiedyś spędzała letnie wakacje. Akcja powieści obejmuje zaledwie tydzień, podczas którego Iris ma zdecydować, czy chce przyjąć od zmarłej babki swoje dziedzictwo, czy z też z domem wiążą się zbyt bolesne wspomnienia, które nie pozwolą jej zapomnieć o przeszłości. 

Wraz z domem Iris dziedziczy rodzinne tajemnice, zagadki, których nie potrafił rozwiązać upływ czasu, pytania, które wciąż ją dręczą. Trzy pokolenia kobiet odcisnęły swoje piętno na domu i ogrodzie – Bertha, babka Iris i jej siostra Anna, córki Berty: Christa, Harriet i Inga, a także najmłodsze pokolenie – kuzynki Iris i Rosmarie i ich przyjaciółka, Mira. Upalne, czerwcowe lato trwa, a Iris wraca myślami do minionych, wakacyjnych miesięcy, do rodzinnych historii, składanych na nowo z plotek, domysłów, podsłuchanych rozmów i niedopowiedzianych półprawd. 

Leniwe, upalne, letnie dni korespondują ze spokojnym, wyważonym tonem tej książki – tempo jest wolne, a historia koncentruje się na wspomnieniach i rodzinnych historiach, które nie zawsze wyjaśnione zostają do końca. Pojawiają się w niej moje ulubione motywy: dom i odziedziczona tajemnica, ogród i zagadki z przeszłości, ale skondensowana forma sprawiła, że niekiedy miałam wrażenie, że niektóre wątki nie zostały należycie rozwinięte. Szkoda na przykład, że autorka nie zdecydowała się na poszerzenie historii Hinnerka, dziadka Iris, członka partii nazistowskiej, ale i „dobrego Niemca”, który pomógł koledze ze szkolnej ławy uciec do Anglii. 

Główna bohaterka, Iris, jest ekscentryczną postacią (kto inny chodzi kąpać się nago nad jeziorem, albo nosi suknie balowe ciotek?!), czasem nieco denerwującą, a jej zachowanie chwilami było dla mnie zbyt dziecinne i niewytłumaczalne. Na szczęście w powieści pojawiają się też ciekawsze postacie – Mira, dziewczyna mająca obsesję na punkcie koloru czarnego; Inga, kobieta, której dotyk wywołuje elektryczny wstrząs. Katherina Hagena napełniła swoją powieść nie tylko tajemnicami, dramatami ale i magicznymi wprost wydarzeniami – w ogrodzie Berthy zakwitają niespodziewanie jabłonie, czerwone porzeczki magicznie bieleją. Wszystko to sprawia, że „Smak pestek jabłek” zaliczam do lektur udanych, chociaż w żadnym razie nie wybitnych. W Niemczech powieść ta zyskała status bestsellera, ciekawe, jak to będzie w przypadku rynku angielskiego czy polskiego. Dla tych z was, którzy chcieliby się sami przekonać, co myślą o „Smaku pestek jabłek” Hageny, mam dobrą nowinę – powieść jeszcze w tym miesiącu wyda Świat Książki w serii Leniwa Niedziela.