niedziela, 19 maja 2013

Bernhard Schlink - "The Reader" ("Lektor")

Wiadomo nie od dziś, że książki podobają nam się z różnych powodów. Dla niektórych najwyższym kryterium będzie to, że dana pozycja dostarczyła im wiele wrażeń, że wciągnęła nas niebotycznie, do białego rana, że od tej książki po prostu nie sposób się oderwać. Dla innych będzie ważniejsze to, czy książka skłoniła ich do myślenia, do głębokiego analizowania treści, że jest napisana pięknym językiem, że czasem trzeba się nad nią zastanowić, żeby zrozumieć jej wartość. Ciężko jest mi ocenić książkę, która mnie nie rzuciła na kolana, którą czasem czytałam bez większego zaangażowania, a która jednak, w jakiś sposób, skłoniła mnie do myślenia i próby przeanalizowania przekazywanych przez nią treści.
Pierwszy raz o książce „The Reader” („Lektor”) Bernharda Schlinka usłyszałam, kiedy na ekranach miał się pojawić film na jej podstawie. Schlink, niemiecki pisarz, profesor i wykładowca prawa, otrzymał za „Lektora” kilka różnych nagród literackich. Była to też pierwsza książka niemieckiego autora, która znalazła się na pierwszym miejscu listy bestsellerów NY Timesa. Panie wypożyczające tę książkę w mojej bibliotece bardzo polecały, ja tytuł zanotowałam gdzieś w zakamarkach pamięci, książkę zdobyłam i tyle. Musiało minąć dobrych kilka lat, żebym sobie o niej przypomniała. A ponieważ chciałabym obejrzeć film, wiadomo, że najpierw musiałabym książkę przeczytać. Dlatego pojawiła się na mojej Subiektywnej Liście Książek Do Przeczytania

„Lektor” to powieść o pierwszej, młodzieńczej miłości, a także o Holokauście, o rozliczaniu się z przeszłością, i o próbie odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób ta przeszłość nas określa. Jej bohaterem jest Michael Berg, który jako nastolatek wdaje się w romans ze starszą o dwadzieścia lat kobietą, Hanną Schmitz. Ich romans to wspólne spotkania w jej mieszkaniu, kąpiel, seks i czytanie na głos. Niespodziewanie Hanna znika z jego życia, a kiedy ich drogi ponownie się schodzą, Hanna jest jedną ze strażniczek obozów koncentracyjnych zasiadających na ławie oskarżonych, a Michael – obserwującym proces studentem prawa. Ale nie jest to jedyny sekret, który Kobieta przed wszystkimi ukrywa...

Przyznaję uczciwie, że po „Lektora” Schlinka sięgnęłam teraz przede wszystkim dlatego, że była niewielka rozmiarowo, a po niefortunnej przygodzie z niewłaściwą książką, potrzebowałam czegoś cienkiego, żeby nadrobić szybko stracony czas. Ach, niechlubne to wyznanie, nie tak powinno się wybierać powieści do czytania, ale co zrobić, własnoręcznie sobie książki wybrałam, teraz mnie gryzie sumienie. No i mam problem. Bo "The Reader" (pomimo znaczącego tytułu i intrygującej treści) wcale mnie nie rzucił na kolana. Zaczęłam czytać z zaciekawieniem, ale suchy styl Schlinka, jego rzeczowa i pozbawiona połysku proza, sprawiły, że za nic nie mogłam się przekonać do tej powieści. Motyw młodzieńczej miłości, której doświadczenie pozostaje z bohaterem na zawsze wcale mnie nie zaciekawił. Motyw starszej kobiety uwodzącej nastolatka – też nie. Dopiero w dalszej części powieści, w której Hanna ukazana jest w zupełnie innym świetle, gdzie czytelnik musi przewartościować własne spojrzenie na jej postać, pojawiła się we mnie nadzieja, że książka jednak mi się spodoba bardziej. Że coś z niej wyniosę. A jednak – rozważania etyczne autora nad problemem odpowiedzialności zbiorowej, nad problemem winy i kary, prawa jednostki do prywatności – choć ciekawe, też jakoś nie przekonały mnie do tej powieści. Podobnie jak moralne dylematy bohaterów. Michael czuje się winny swoich uczuć do Hanny, jako zbrodniarki wojennej, z drugiej strony czuje się winny, bo jej w żaden sposób nie pomógł, choć jego czyn mógł złagodzić wymiar jej kary. Sekret Hanny, kiedy wreszcie wychodzi na jaw, po raz kolejny każe nam przewartościować jej wizerunek, ale mnie wciąż czegoś w tej powieści zabrakło. Dopiero przy samym końcu, w ostatnich rozdziałach, kiedy wraz z Michaelem znalazłam się w więziennej celi, coś we mnie zapikało. Bohaterowie pokazali na krótko ludzkie oblicze, by zresztą zaraz potem schować się pod sztywnymi maskami.

Jestem zawiedziona, bo w „Lektorze” nie znalazłam żadnej pasji, a jedynie chłodne, racjonalizatorskie spojrzenie autora. Ciężko jest ocenić książkę, jeśli widzi się jej literacką wartość, ale niewiele poza tym. To bardzo dobra książka do rozmowy, bo można nad nią dyskutować, spierać się i różnie ją interpretować. Cóż jednak, skoro wina, kara, miłość, przebaczenie - potężne motywy, silne emocje - nie zdołały mnie porwać i zachwycić. Być może o doświadczeniach Holokaustu nie można pisać z patosem, jeśli chce się uniknąć trywializacji, banału i sztampy. Ale skoro nie mogłam z siebie wykrzesać żadnych uczuć do głównych bohaterów, skoro ich los właściwie pozostał mi obojętny – to według mnie czegoś mi w tej książce zabrakło. I szkoda, bo „Lektor” to bardzo interesująca powieść, pełna moralnych dylematów i etycznych dywagacji. Ale chyba raczej nie dla mnie.

sobota, 18 maja 2013

Morderstwo polane włoskim sosem (Manula Kalicka, Zbigniew Zawadzki, "Tutto Bene")

No i okazuje się, że nie tylko historyczne kryminały lubię. Lubię też te współczesne, zabawne i polskie. „Tutto Bene” to właśnie moje najnowsze odkrycie – kryminał autorstwa Manuli Kalickiej i Zbigniewa Zawadzkiego to lektura lekka, zaprawiona humorem i włoskim sosem. Niestety bez przepisów – a szkoda, bo kuchnię włoska lubię, a niektóre kulinarne wzmianki (caponata!) brzmią bardzo smakowicie. Ale i sama książka to niczego sobie potrawa, w sam raz do spałaszowania niemalże jednym kęsem. I proszę się nie dziwić tym kulinarnym wstawkom, zaraz wszystko stanie się jasne.

Tutto Bene to modna włoska knajpka, w której pracuje Grzegorz Dolan, znakomity kucharz i przedmiot westchnień niejakiej Zosi Staszewskiej, również pracownicy tejże restauracji. Zwykle klienci wychodzą stamtąd zadowoleni, objedzeni po uszy pysznym żarciem, tu króluje włoska kuchnia, a nie włoska mafia! A jednak jeden z klientów pewnego wieczoru strzela do kelnerki. Nagle okazuje się, że w knajpce tutto wcale nie  bene – zaraz potem ginie też kucharz i od tego czasu w restauracji już nie będzie spokoju. Pojawia się policja w osobie komisarza Górzyańskiego i jego ekipy, zaczyna się śledztwo. 

Kiedyś, dawno temu, czytałam debiutancką powieść Manuli Kalickiej „Tata, one i ja” i pamiętam do dziś fragmenty z myciem garnków w Ludwiku... Było lekko i zabawnie, nic więc dziwnego, że na najnowszą autorki zdecydowałam się szybko i bez namysłu. „Tutto Bene” to jednak książka napisana wspólnie ze Zbigniewem Zawadzkim (jak głosi okładka tłumaczem, biochemikiem, wydawcą i agentem literackim), napisana ponoć na przemian, w kawałkach (raz ona, raz on) i w tym właśnie widzę jej słabość. „Tutto Bene” to zbiór króciutkich rozdziałów i rozdzialików, historia opowiedziana w małych dawkach – czyta się to świetnie, ale niestety nieco nierówno. Obok świetnych fragmentów, gdzie dużo i ciekawie się dzieje, pojawiają się mało interesujące (i czasem wręcz zbyteczne) wtręty, poboczne postacie, niepotrzebne scenki, dodane niepotrzebne wątki, które zaczęły mi zgrzytać przy czytaniu. Nie pasowały mi niektóre sformułowania, język postaci zbyt pospolicie wulgarny – tak wiem, taka stylizacja, ale mnie jakoś to przeszkadzało. Na szczęście tylko czasem, bo jeśli chodzi o całość to „Tutto Bene” fajnie się czyta. 

„Tutto Bene” to nie jest żaden proceduralny i wstrząsający majstersztyk, nie o to w tej książce chodzi. Ale jest to interesująca powieść społeczna, bo porusza tematy imigracji, integracji, rasizmu, a także przekrętów finansowych, półświatkowych kombinacji i międzynarodowego hochsztaplerstwa. No i w tle ta wspomniana wcześniej kuchnia, palce lizać po prostu, szkoda, że bez przepisów. Tego jeszcze u nas nie było, więc brawa dla autorów za interesujący i niebanalny gastronomiczny motyw. Jednym słowem, to lekki kryminał dla tych, którzy chcą się przy jego czytaniu zabawić. Do podgryzania przy czytaniu polecam oliwki lub chrupiące grissini.

Czy mnie się wydaje, czy ostatnio nastąpił jakiś wysyp polskich kryminałów? Rudnicka, Kalicka, Sasza Hady, w planach Kursa i kilka innych nazwisk – okazuje się, że skandynawskie klimaty już nas chyba wystarczająco wyziębiły, czas więc rozejrzeć się za książkami na własnym podwórku. Do tego Prószyński rozpoczął wydawanie całkiem interesująco zapowiadającej się serii lekkich kryminałów obyczajowych - seria jak na razie chyba bez nazwy, ale ja już mam obie wydane w niej książki - czeka na przeczytanie wspomniana na na ostatnim stosie Zaczyńska, a wydawca już zapowiada trzeci kryminał, też nieznanej mi dotychczas autorki – Iwony Czarkowskiej. Mam tylko nadzieję, że seria będzie dostępna w formie elektronicznej, bo czekanie na paczki z kraju wcale mi się nie uśmiecha... A teraz pozdrawiam was serdecznie i zapowiadam całkowitą zmianę klimatów w kolejnym wpisie. Do poczytania!

poniedziałek, 13 maja 2013

Miłość i duende ("The Perfume Garden" Kate Lord Brown)

Niektóre książki przyciągają mnie okładkami, jakby miały wmontowany magnes. Jakiś czas temu podczas spaceru z Ulubionym Anglikiem zajrzeliśmy do The Riverside Bookshop w Hays Galleria, małej galerii handlowej na lewym brzegu Tamizy i tam właśnie wpadła mi w oko ta książka - „The Perfume Garden” Kate Lord Brown. Zachęcająca (i jakby znajoma) okładka to jedno, ale liczy się też treść i zainteresowanie. A ja, jak zapewne wiecie, jestem zmienna jak chorągiewka na wietrze i zanim do domu książkę doniosę, choćby była jak najciekawsza, mogę zmienić zdanie i znaleźć sobie coś innego do czytania... Tak się jednak zdarzyło, że ostatnio przeczytałam na blogu tommyknockera, że wkrótce ta książka ma zostać wydana w języku polskim jako „Zapach gorzkich pomarańczy”. A ponieważ do tej pory ja zwykle kupowałam książki pierwsza, a on je potem czytał po polsku przede mną, tym razem postanowiłam go wyprzedzić! Ha! I udało mi się! Dzięki temu spędziłam tydzień w hiszpańskiej Walencji i stwierdzam, że miło było dla odmiany przeczytać historię wojennej miłości i tajemnic skrywanych wśród zniszczonych ścian starej rezydencji, której akcja toczy się poza granicami Wielkiej Brytanii.

W pachnącej pomarańczami Walencji Emma Temple stara się odbudować swoje życie na nowo – właśnie straciła matkę, ukochanego mężczyznę i firmę, którą budowała przez wiele lat. W spadku po matce otrzymuje pudełko listów i klucz do Villa del Valle, podupadłej posiadłości, którą ma nadzieję uczynić swoim nowym domem. Nie zatrzymuje jej nawet brak bieżącej wody, czy elektryczności, ani to, że miejscowi uważają willę za przeklętą. Okazuje się też, że jej babka, Freya, która jako pielęgniarka brała udział w hiszpańskiej wojnie domowej, jest znana niektórym miejscowym. Emma nie zraża się trudnościami i powoli odkrywa sekrety swojego nowego domu, poznaje starając się zrozumieć, co skłoniło jej matkę do kupienia Villa del Valle.

Jak zwykle w podobnych powieściach, czytelnik śledzi dwutorową narrację – współczesna historia Emmy przeplata się z wojennymi losami jej rodziny – rodzeństwo Charles i Freya przybyli do Hiszpanii wraz z Brygadami Międzynarodowymi jako młodzi idealiści, by wesprzeć republikanów w walce przeciw nacjonalistom. Freya, babka Emmy, pracowała jako pielęgniarka, a jej brat był fotografem wojennym. Żadne z nich nie powróciło nigdy do Hiszpanii, ten kraj na zawsze pozostał dla nich pełen bolesnych wspomnień, utraconych miłości i tragicznych przeżyć. 
Jak już wspomniałam, tajemnice starych domów to moja ulubiona tematyka, tym bardziej miło było przeczytać książkę, której akcja toczy się w odmiennej niż zwykle scenerii. Dla mnie Hiszpania wciąż pozostaje egzotyczna i pełna nieznanych mi miejsc, więc było to bardzo udane spotkanie. Do tego intrygująca historia hiszpańskiej wojny domowej, dramatyczne wydarzenia rozgrywające się w przeszłości – przyznaję, że jak zwykle współczesna fabuła była o wiele mniej interesująca. Losy Emmy, chociaż pełne dramatycznych wydarzeń (śmierć ukochanego w nowojorskim zamachu z 11 września, ciąża, przeprowadzka) nie były aż tak pełne niespodzianek. Dobrze, że rodzące się uczucie między bohaterami (nie zdradzę tu żadnych szczegółów, bo oczywiście wszystkiego można i tak się domyśleć już na początku) jest subtelnie ukazane, bez żadnych rozpasanych detali. Za to losy hiszpańskich kochanków były zdecydowanie ciekawsze – cóż, wojna zawsze jest interesującym tłem dla wszelakich powieści obyczajowych. 

Natomiast to, czego zabrakło mi w tej książce, to nieco „szczegółów technicznych”. Emma jest słynną kobietą-perfumiarzem (nie znalazłam żeńskiego odpowiednika tego słowa, a słowo „perfumier” użyte w polskim przekładzie, zupełnie mi nie pasuje), więc oczekiwałam sugestywnych opisów mieszania składników, poszukiwania nowych zapachów i tworzenia nowych pięknych perfum. Niestety, Emma właściwie nie zajmuje się w tej książce pracą, a wątek perfumeryjny jest zepchnięty na daleki plan. 
 
The Perfume Garden” to dobra książka na lato, na czytanie relaksujące i odprężające – czyta się ją dobrze, a do tego wzbudza emocje i chociaż nie należy się po niej spodziewać wielkich wstrząsów, to jednak pozostawia po sobie miłe wspomnienia. Cieszę się też, że już wkrótce powieść ukaże się w Polsce, w dodatku pod dobrze dobranym (chociaż nie dosłownym) tytułem. Nieczęsto się też zdarza, żeby polska okładka książki podobała mi się bardziej niż angielska, ale w przypadku „Zapachu gorzkich pomarańczy” oryginalna okładka, chociaż odpowiednio „klimatyczna”, wydaje mi się zdecydowanie zbyt „zużyta”. Z kolei polska wygląda bardzo ładnie. Polecam więc "The Perfume Garden" jako wakacyjna lekturę, natomiast ja chętnie poczytam inne powieści „hiszpańskie” - mało czytałam do tej pory książek z tamtych stron, więc chętnie poznam nowe tytuły. Czekam na wasze rekomendacje!

piątek, 10 maja 2013

Stos majowy na Światowy Dzień Książki

Tak, wiem, że Dzień Książki był w zeszłym miesiącu. Uczciłam go - jak wielu z was - zakupem książek. Niestety, na te książki trzeba mi było dłuuuugo czekać. Długo i nie zawsze cierpliwie, co mogą poświadczyć osoby, którym się żaliłam na facebooku. Żaliłam się wszystkim na około, że paczka nie idzie, że weekend długi, że Bank Holiday, że z jakiegoś powodu przesyłka utkwiła w Holandii, codziennie rano sprawdzałam czy coś się ruszyło i wreszcie - tak! Proszę państwa, wreszcie się doczekałam!!! Nikt chyba na książki nie czeka z takim jak ja utęsknieniem, dziś w skowronkach poinformowałam bogu ducha winnych współpracowników, że czekam na paczkę i zamierzam spędzić weekend (wolne części weekendu) na wpatrywaniu się w nowe nabytki, głaskaniu ich po okładkach i ewentualnym gapieniu się jak sroka w gnat i decydowaniu, co tu czytać najpierw... Chyba mnie lubią, bo nic nie powiedzieli... I wreszcie! Książki są ze mną! Śpieszę podzielić się moim szczęściem! Oto przyczyna tego całego zamieszania.
No to teraz wytłumaczymy co i jak. Od dołu lecąc, książka Elżbiety Koweckiej "W salonie i kuchni", na którą zawsze miałam chrapkę. Jest to bowiem "Opowieść o kulturze materialnej pałaców i dworów polskich w XIX wieku", pięknie ilustrowana książka o ziemiańskich dworach i życiu w nich. Po przeczytaniu książki Fedorowicz i Konopińskiej "Marianna i róże" nabrałam ochoty na więcej podobnych opisów nieistniejącego już świata i jego zwyczajów. Kolejna książka to "Młodszy księgowy" Jacka Dehnela. Dawno temu czytałam "Lalę" tego autora, jednak najnowsza pozycja to oczywiście coś innego. Czego więcej jednak może pragnąć mól książkowy, jak nie kolejnej książki o książkach? Liczę na dobrą zabawę przy czytaniu! Po Dehnelu czas na coś z zupełnie innej beczki: kolejny tom przygód Kacpra Ryksa, królewskiego inwestygatora, czyli "Krwawa jutrznia" Mariusza Wollnego. Przede mną co prawda jeszcze poprzednie tomy, ale i ten mam w planach. Szkoda tylko, że okładka zupełnie niepasująca do poprzednich... Skoro już jesteś5my przy historii, to kolejnych czterech pozycji nie trzeba chyba specjalnie przedstawiać. Cztery książki Elżbiety Cherezińskiej to oczywiście kwartet "Północna Droga", saga o Wikingach napisana z pasją i werwą. Na szczęście do tej pory przeczytałam tylko dwie pierwsze książki z tej serii: "Sagę Sigrun" i "Ja jestem Halderd" - przeczytałam je w wersji elektronicznej i zorientowałam się, że to są książki, które trzeba nie tylko czytać, ale i dotykać. Dlatego kolejne dwa tomy sagi, czyli "Pasja według Einara" i "Trzy młode pieśni" przeczytam już w wersji papierowej. Oby starczyły jak najdłużej! Kolejne dwie książki to powieści wydane w nowym cyklu kryminałów obyczajowych wydawnictwa Prószyński - "Szkodliwy pakiet cnót" Marioli Zaczyńskiej i "Tutto Bene" Manuli Kalickej i Zbigniewa Zawadzkiego. Kiedyś czytałam debiut Manuli Kalickiej "Tata, one i ja" i powieść Zaczyńskiej "Gonić króliczka", znam troszkę styl obu pań, więc mam nadzieję, że książki mi się spodobają. Liczę na dobrą intrygę kryminalną i sporo humoru.  Jesteśmy już prawie przy końcu mojej prywatnej wieży książek. Kolejna pozycja znalazła się na niej dość przypadkowo - miałam ochotę na "Słońce Scortów" Laurenta Gaude, ale na tę powieść musiałabym jeszcze długo poczekać, bo opóźniała się jej dostawa. Żeby więc książki doszły jednak jeszcze w tym miesiącu, zrezygnowałam z nagrodzonej polską nagrodą Goncourtów francuskiej powieści i zdecydowałam się na "zainspirowaną autentycznymi wydarzeniami" niemiecką powieść obyczajową, której akcja rozpoczyna się na płynącym z Antwerpii do Nowego Jorku statku, czyli na "Damę w bieli" Dorthe Binkert. Czy był to trafny wybór? Oby... No i to już prawie wszystko na moim stosie. Ostatnie dwie książki to znów same morderstwa. Pierwsza to już przeczytana zabawna powieść Olgi Rudnickiej "Natalii 5", czyli kolejny kryminał na wesoło. Ponieważ książka przypadła mi do gustu, postanowiłam zaopatrzyć się we własny egzemplarz i dokupić też część drugą, "Drugi przekręt Natalii", bo siostry Sucharskie są po prostu świetne...

I to już koniec... Teraz zostawiam was, byście paśli się widokiem moich stosów, zielenieli z zazdrości i wypisywali zawistne a zjadliwie komentarze w stylu "i kiedy ty to wszystko przeczytasz", które i tak pewnie radośnie zignoruję. Ale gdybyście chcieli mi polecić, którą książkę mam najpierw przeczytać, albo pogratulować mi nowych nabytków, względnie zaproponować, co jeszcze mam kupić - być może na te komentarze odpowiem.

poniedziałek, 6 maja 2013

Wiktoriański detektyw w akcji! (Kate Summerscale - "The Suspicions of Mr Whicher")

Zacznę od tego, że miałam przeczytać zupełnie inną książkę. Podeszłam jednak do półki z moimi dwudziestoma wybranymi książkami do przeczytania w tym roku i pan Whicher zamrugał do mnie. Potem spojrzałam na kalendarz i zorientowałam się, że czas by było coś z tej półki znów przeczytać, bo to już przecież maj, a ja w lesie. Zabrałam się więc radośnie za czytanie „The Suspicions of Mr Whicher or The Murder at Road Hill House” Kate Summerscale i kiedy już wczoraj książkę skończyłam, zorientowałam się, że wcale jej na Liście Dwudziestu nie ma. Po prostu stała sobie niewinnie z boku i została capnięta. Każdy normalny czytelnik by wzruszył ramionami, ja się tak jakoś wkurzyłam. No, bo jak człowiek ma plany i mu jakaś książka wepchnie się pod fałszywymi pretensjami, to ma chyba prawo się wściec, prawda...? Ulubiony Anglik po prostu popukał się palcem w czoło, ale ja tam wiem swoje...

Na szczęście książka obroniła się sama – była to bowiem bardzo interesująca lektura, a w dodatku i tak chciałam ją przeczytać już dawno temu, tylko brakowało mi okazji... Na początek – dobra nowina: „Podejrzenia pana Whichera. Morderstwo w domu na Road Hill” Summerscale wydało trzy lata temu wydawnictwo W.A.B. Zachęcam was więc do sięgnięcia po te lekturę, bo to fantastyczny wiktoriański kryminał, w dodatku taki, który wydarzył się naprawdę.

Rankiem 30 czerwca 1860 roku, państwo Kent, mieszkający w Road Hill House, w hrabstwie Whiltshire, z przerażeniem stwierdzili, że ich najmłodszy syn, trzyletni Saville, został w okrutny sposób zamordowany. Szybko okazało się, że mordercy należy szukać wśród domowników. Kiedy działania lokalnej policji nie przyniosły żadnych wyników, z Londynu przybył na miejsce jeden z pierwszych najsłynniejszych detektywów – Jonathan (Jack) Whitcher.

Ta zbrodnia, godząca w najświętsze prawo angielskiej rodziny – prawo do prywatności, szybko znalazła się na ustach całej wiktoriańskiej Anglii. O sprawie Road Hill House dyskutowano jak o wyjątkowo soczystym skandalu – nie tylko w prasie, ale i w prywatnych salonach, w dodatku wszystkich opanowała „gorączka detektywistyczna”. Każdy chciał się wypowiedzieć na temat morderstwa, niemal każdy miał na ten temat własna teorię – policja otrzymywała setki listów oferujących rozwiązanie i pomoc. Również najwięksi pisarze epoki byli zafascynowani nie tylko samym morderstwem, ale i postaciami z nim związanymi. Summerscale wspomina między innymi listy Dickensa i Wilkie Collinsa, w których roztrząsali oni słynne morderstwo, opisuje też, w jaki sposób sprawa ta mogła stanowić podłoże ich książek, w jaki sposób postać Whichera również stała się inspiracją do stworzenia postaci detektywów w ich książkach.
 
„The Suspicions of Mr Whicher” to szczegółowy, pełen obyczajowych i społecznych detali zapis zbrodni, przebiegu śledztwa i późniejszych wydarzeń, prowadzących do wykrycia sprawcy. Summerscale pisze więc o policyjnych podejrzeniach, przypuszczalnych motywach, nie omija mniej lub bardziej prawdopodobnych scenariuszy i spekulacji, plotek, jakich pełna była ówczesna prasa, ani najbardziej nawet niewiarygodnych poszlak. Początkowo, jak w każdym dobrym kryminale podejrzani są wszyscy, począwszy od niańki dziecka, poprzez jej rodziców, rodzeństwo, na zawistnych sąsiadach skończywszy. Powoli Summerscale przedstawia poszlaki i domysły, jakimi kieruje się Whicher, pokazuje w jaki sposób jego podejrzenia zostają przez sąd obalone, po czym wiedzie czytelników aż do rozwiązania. Co więcej, odważa się też przedstawić własne przemyślenia, które mają  to rozwiązanie czynią bardziej wiarygodnym.

Dzięki temu, iż autorce udało się nie tylko sprawnie opowiedzieć całą historię, a do tego nasycić ją odpowiednią atmosferą, książkę Summerscale czyta się jak najlepszy kryminał. Autorka, powołując się na liczne materiały archiwalne, takie jak akta sądowe i policyjne, wycinki z gazet, wydane w tym czasie książki i pamflety, nie tylko skrupulatnie przedstawia zaistniałe wydarzenia, ale też ukazuje histerię jaka opanowała wiktoriańskie społeczeństwo. Ludzie byli z jednej strony przerażeni brutalnością zabójstwa, z drugiej zafascynowani jego przyczynami, a co za tym idzie zafascynowani postaciami rodziny Kentów i detektywa Whichera.

Sprawa morderstwa w Road Hill House to fascynująca zagadka kryminalna, opisana przez Kate Summerscale w bardzo zajmujący sposób. Jak już wspomniałam, „The Suspiecions of Mr Whicher” to książka pełna faktów, a także detali dotyczących pracy policji oraz życia prywatnego i zawodowego jej członków. Chociaż takie nagromadzenie szczegółów dotyczących sprawy, jak i innych dochodzeń prowadzonych przez Whichera pod koniec zaczęło mnie nużyć, to autorce należą się wielkie brawa, za tak fantastyczne przedstawienie wydarzeń i stworzenie z niej prawdziwej, wciągającej opowieści. „The Suspiecions of Mr Whicher” ma wszystko, co prawdziwy kryminał powinien posiadać – intrygującą zagadkę, szereg fascynujących postaci, w tym postać detektywa, a także satysfakcjonujące zakończenie. Jednym słowem – książka Kate Summerscale to opowiedziana z pasją prawdziwa, wiktoriańska powieść detektywistyczna. Polecam ją miłośnikom kryminałów historycznych, a także wszystkim zafascynowanym epoką wiktoriańską.

niedziela, 5 maja 2013

Subiektywne zapowiedzi książkowe na najbliższe miesiące

Oto najnowsze znalezione zapowiedzi książkowe, które wyszperałam w sieci, książki na których wydanie się cieszę i na które czekam niecierpliwie. 

Wydawnictwo Albatros planuje wydanie najnowszej książki Khaleda Hosseiniego pod tytułem "I góry odpowiedziały echem" na wrzesień 2013 roku. Nie znalazłam jeszcze okładki polskiego wydania, ale ta angielska (wychodzi już w tym miesiącu) wygląda tak:
To samo wydawnictwo wyda w sierpniu bieżącego roku najnowszą powieść Kate Morton "Strażnik tajemnic", o której pisałam tutaj.
W zapowiedziach co prawda jeszcze tej powieści nie widać, ale wyszperałam informację, że nowa powieść Anny J. Szepielak "Młyn nad czarnym potokiem" ma zostać wydana we wrześniu.
Niestety, wciąż jeszcze brak dokładnej daty wydania drugiego tomu "Podróży do miasta świateł. Rose de Vallenord" Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk. Wiemy jedynie, że powieść ma się ukazać jesienią. Ja osobiście stawiam na październik i mam nadzieję, że się mylę, że książka zostanie wydana jeszcze wcześniej!
Natomiast zdecydowanie szybciej, bo już 19 czerwca, zostanie wydana nowa powieść Katarzyny Zyskowskiej-Ignaciak, "Upalne lato Kaliny". Wiele sobie obiecuję po tej powieści, bo poprzednia książka, "Upalne lato Marianny" bardzo mi się spodobała.

I na koniec kilka zapowiedzi z Wysp - w sierpniu wydana zostanie kolejna książka Katherine Webb, pod tytułem "The Misbegotten", a w lipcu możemy oczekiwać premiery nowej książki Rachel Joyce, autorki "Niezwykłej wędrówki Harolda Fry", pod tytułem "Perfect", a w czerwcu kolejnej książki Lucindy Riley, zatytułowanej "The Lavender Garden". Do tego dochodzą oczekiwane przez mnie premiery książek Jussi Adler-Olsena i Bena Aaranowitcha. Jedno jest pewne - latem nie będę narzekać na brak książek do czytania!

środa, 1 maja 2013

Polskie love story (Anna Ficner-Ogonowska, "Alibi na szczęście")

Zacznijmy od tego, że na mnie niestety ckliwe romanse jakoś nie działają. A przynajmniej działają rzadko. Gwoli wyjaśnienia dodam, że pisząc „ckliwe romanse” mam na myśli książki, o których niektóre czytelniczki piszą, że są wzruszające, że się przy nich „spłakały się do cna”. Ja mam raczej oczy w suchym miejscu umieszczone, bo zwykle mało się przy książkach wzruszam. A jednak lubię czytać te wyśmiewane przez niektórych babskie romanse, historyczne głównie, czasem współczesne, bo lubię od czasu do czasu poczytać o tym, jak to szczęśliwe zakończenia zdarzają się nawet tym, którzy w nie się boją wierzyć. Dlatego pomimo ostrzeżeń Padmy postanowiłam sięgnąć po „Alibi na szczęście”Anny Ficner-Ogonowskiej i sprawdzić, czy rzeczywiście jest to książka, o której nie można zapomnieć.
Hania, bohaterka książki, powoli stara się ułożyć życie po ogromnej stracie jaka ją spotkała. Jej najbliższa przyjaciółka, Dominika, przeżywa wielką miłość (po raz kolejny), a Hanka żyje tylko pomiędzy pracą a domem. Zafascynowany nią Mikołaj będzie musiał przebić się przez mur, jakim otoczyła się dziewczyna i przekonać ją, że miłość warta jest ryzyka. Na ponad sześciuset stronach czytelnik śledzi miłosne perypetie przyjaciółek i stara się zrozumieć, dlaczego Hance tak trudno jest zaangażować się w nowy związek i jaka tragedia ją spotkała. Jednym słowem, romans jak się patrzy. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie parę „ale”.

„Alibi na szczęście” to debiutancka powieść, która (jeśli wierzyć informacji na okładce) została wysłana do wydawnictwa przez męża autorki. Być może została też wydana przed ostateczną redakcją, bo jedna rzecz mnie specjalnie w niej znużyła – otóż książka jest zdecydowanie za długa. Ja bardzo lubię powieści grube, grubiaste, ale ta powinna zostać skrócona o co najmniej jedna trzecią. Myślę, że spokojnie można by było pominąć niektóre poboczne wątki, przyspieszyć akcję i pozwolić Hance i Mikołajowi nieco szybciej zdecydować się na pewne kroki. Poza tym postacie. Słyszałam już (to znaczy czytałam) narzekania na Hankę, która jest w tej powieści wyjątkowo bierna, bez wyrazu, bez charakteru. Przypomniała mi się zaraz inna nieporadna bohaterka, Zosia z „Drogi do Różan”, ale w porównaniu z nią bierność Hanki można jednak usprawiedliwić. I jeszcze jedno – chociaż Hanusine rozmemłanie może mentalnie znużyć, przyznam, że mnie bardziej na nerwy działała wiecznie wrzeszcząca i trzaskająca drzwiami Dominika. Nawet wszechobecne zdrobnienia nie męczyły mnie tak bardzo jak pokrzykiwania pani stomatolog, która momentami zachowywała się jak mała rozpuszczona dziewczynka... Natomiast o dziwo, spodobała mi się postać Mikołaja – fajnie poczytać o bohaterze, który musi się namęczyć, żeby kobietę zdobyć, bo mu ona nie wskoczy od razu do łóżka. 

Pomimo wszystkich uwag, pomimo marudzenia na długość i postacie, coś w tej powieści naprawdę mi się spodobało. Historia opowiedziana przez Annę Ficner-Ogonowską, chociaż nieco nierealna, bajkowa, grająca bez pardonu na emocjach, zdołała mnie poruszyć. Może dzięki temu, że zaintrygowała mnie tajemnica Hanki, przyczyna jej zachowania? Może dlatego, że Mikołaj był w niej tak beznadziejnie zakochany? Może dlatego, że od czasu do czasu lubię poczytać sobie o miłości przez wielkie M, która gotowa jest na wiele wyrzeczeń i cierpliwa jak kamień? A może i dlatego, że od czasu do czasu jakiś ckliwy romans na mnie po prostu zadziała.

Ps. Podobno część druga jest lepsza i (co najważniejsze) krótsza, więc zamierzam po nią sięgnąć. Wy zaś przeczytajcie „Alibi na szczęście” tylko jeśli macie odpowiedni nastrój i dużo wolnego czasu...