poniedziałek, 28 stycznia 2013

Kopciuszek w metropolii ("Ucieczka znad rozlewiska" - Katarzyna Zyskowska-Ignaciak)

O ucieczkach z wielkich miast do małych, uroczych miejscowości pisano już wiele razy. Natomiast jeśli chodzi o porzucanie małych, uroczych miejscowości i ucieczki do wielkich miast – w tym temacie wciąż niewiele się dzieje... Na szczęście znalazłam kilka książek, które w wyborny sposób obalają mit wsi spokojnej i wesołej. Jedną z nich była przeczytana w ubiegłym roku „Kobieta bez twarzy” Anny Fryczkowskiej, a teraz odkryłam kolejną: „Ucieczkę znad rozlewiska” Katarzyny Zyskowskiej-Ignaciak!

Przyznaję, po książkę sięgnęłam przede wszystkim dlatego, że „Upalne lato Marianny” tejże autorki mi się spodobało. Wiedziałam, że to zupełnie inna bajka, że chick lit, że klimat całkiem inny, ale okazuje się, że chociaż te dwie książki różnią się od siebie, to spodobały mi się obie. Oj, tak! Bohaterką „Ucieczki..” jest Franka – mieszkająca w przepięknym Kazimierzu Dolnym, która wcale jakoś nie czuje się szczęśliwa, pomimo iż ma to, o czym inne bohaterki podobnych książek marzą – kochającego narzeczonego i w perspektywie mały domek z ogródkiem. Franka ucieka więc sprzed ołtarza do Warszawy, by tam, w anonimowym tłumie, poszukiwać swojej wersji bezpiecznej przystani. Być może, kiedy odnajdzie swoje miejsce na świecie, odnajdzie i zagubioną miłość?

„Ucieczka znad rozlewiska” Katarzyny Zyskowskiej-Ignaciak potwierdza moją tezę – nie wystarczy pomysł na książkę, trzeba ją jeszcze umieć napisać! Z odpowiednich składników można przecież stworzyć coś pysznego, coś wyjątkowego, a nie tylko odgrzewane, zjadliwe danie. Tak na szczęście stało się z tą książką – okazuje się, że bajkę o współczesnym Kopciuszku można napisać ze swadą, humorem i bez zbytnej słodyczy, od której bolą zęby. Dlatego też „Ucieczkę znad rozlewiska” pochłonęłam niemalże w dwóch kęsach, uśmiechając się i kibicując przesympatycznej bohaterce. Franki zresztą nie sposób nie polubić – to nieco zahukana przez matkę i starszą siostrę trzydziestolatka, która stara się za wszelką cenę spełnić pokładane w niej oczekiwania – według jej matki w życiu liczy się bowiem stabilna praca, stabilny mąż, stabilny dom. Wciąż więc czeka na to, by rozwinąć skrzydła, nieco stłamszone przez ukochaną rodzinkę, która z upodobaniem trzymałaby ją na krótkiej smyczy i utuczyła wysokokalorycznymi potrawami. Tymczasem Franka jest zwolenniczką zdrowej żywności, a w cudownym Kazimierzu po prostu się dusi i męczy.

Do tego w „Ucieczce...” poznajemy kilka obowiązkowych postaci drugoplanowych, równie sympatycznych – Weronikę, najbliższą i najwierniejszą przyjaciółkę, dzięki której nasza bohaterka ma szansę stanąć na nogi, Helenę – siostrę, która niespodziewanie okazuje się zupełnie inna niż France się zdawało. Kobiety też mają swoje problemy – jedna to samodzielna singielka, druga stateczna mężatka, która niespodziewanie otrzymuje od losu szansę na prawdziwą miłość. Plączą się również po książce amanci, których nie może zabraknąć w takich scenariuszach. Wbrew temu co się mogło wydawać, sercowe dylematy bohaterek to nie jedyny motyw tej powieści, też zresztą przedstawiony bez zbytniej nachalności. Właściwie cała książka jest moim zdaniem jak jej bohaterka – lekka, świeża i pełna wdzięku. Może i jest to typowy chick lit, ale za to na pewno organiczny, a w dodatku podany w wersji light! Do tego „Ucieczkę...” po prostu dobrze się czyta, bo autorka całość okrasza dawką zdrowego (dietetycznego) humoru podawanego na ciepło, za to bez lukru.

Wspomnę też o tym, że na końcu książki autorka umieszcza też kilka przepisów na smakowite dania, które pojawiają się w książce. Zaintrygowały mnie szczególnie dietetyczne czekoladowe babeczki z fasoli – nie mogę się doczekać, kiedy będę miała okazję je upichcić.

Tymczasem poszukam sobie kolejnych książek Katarzyny Zyskowskiej-Ignaciak, bo po tak doskonale rozpoczętej znajomości mam ochotę na więcej. A jeśli Franka pojawi się w którejś z kolejnych książek – na pewno ją przeczytam!

niedziela, 27 stycznia 2013

"W niebie na agrafce" - Iwona Grodzka-Górnik

Do przeczytania książki Iwony Grodzkiej-Górnik „ W niebie na agrafce” namówiła mnie moja ciocia, której książka się bardzo spodobała. Ponadto zadecydował fakt, że autorka związana była przez wiele lat ze Szczecinem, moim rodzinnym miastem – i nie ważne, że obecnie mieszka gdzieś pod Warszawą, jakaś więź tam istnieje i tego będę się trzymać. Opis na okładce też mnie zaintrygował – samotna matka pracująca w banku i parająca się w wolnym czasie malarstwem niespodziewanie odkrywa, że jej ukochany tata nie jest jej biologicznym ojcem. Postanawia więc odnaleźć swojego prawdziwego ojca, po którym odziedziczyła talent. Do tego pojawiły się wzmianki o miłości i szajce fałszerzy obrazów, o podróży do Włoch - jednym słowem liczyłam na dobrą zabawę. Ale książka spodobała mi się chyba mniej, niż mojej cioci...

Właściwie nie było źle – autorka „W niebie na agrafce” miała dobry pomysł na fabułę, nieco schematyczny, ale nieźle poprowadzony. Na pewno wiele z was (wiele, bo nie sądzę, żeby wśród czytających podobne książki znaleźli się panowie) zna podobne powieści. Dla mnie synonimem dobrego romansu z domieszką sensacji są książki Nory Roberts, które wciąż od czasu do czasu z przyjemnością czytam. Myślę, że Iwonie Grodzkiej-Górnik udało się napisać niezły romans sensacyjny w podobnym stylu. Znalazło się więc w tej książce miejsce na interesujący wątek kryminalny, dotyczący fałszowania obrazów, a także (przede wszystkim) romans. Jak zwykle w tym wypadku pojawia się dwóch kandydatów do serca głównej bohaterki – wprawne czytelniczki na pewno domyślą się szybko, że kobieta zwiąże się z tym panem, który ją będzie bardziej na początku denerwował. Na dokładkę główna bohaterka, Zuzanna, musi uporać się z własnymi problemami – nie tylko tajemnicą, otaczająca jej biologicznego ojca, ale tez śmiercią ukochanej cioci-przyjaciółki, własną emocjonalną barierą, jaką powstrzymuje ją przed jakimikolwiek związkami. Do tego autorka dorzuciła nam też trochę humoru, a także nieco egzotyki w postaci podróży do Włoch. Jednym słowem – romans, akurat w takim stylu, jaki lubię.

A jednak – nie obyło się bez problemów. Nie porwała mnie ta książka, nie miałam wrażenia tej lekkości, jaka zwykle towarzyszy mi przy czytaniu podobnych powieści. Niektóre fragmenty były świetnie napisane, inne znacznie słabsze. Zbyt wiele miejsca poświęcono nudnym, chociaż dobrze napisanym scenkom bankowym – to dobrze, gdy debiutujący pisarz bądź pisarka pisze o tym, co dobrze zna, ale mnie bankowość nudzi, zwłaszcza, gdy ma niewiele wspólnego z akcją powieści. Nie spodobały mi się też humorystyczne wstawki – a to dialogi z synkiem, a to scenki z samochodem – niby fajne, ale niezbyt śmieszne i zupełnie nie pasujące mi do tej książki i jej tonu. Ale chyba najbardziej nie spodobały mi się sceny, w których autorka nie wyjaśniła, kim były występujące w nich postacie. Podobny zabieg, w którym czytelnik śledzi na przykład dialog, którego rozmówcy są mu nieznani, a którego sens wyjaśnia się dopiero potem, pojawia się też i w innych książkach, na przykład kryminałach. Niestety, w tej książce wydał mi się zupełnie nie na miejscu. Za to spodobał mi się wątek poszukiwania ojca, odkrywania kim jest, poznawania nowej rodziny. Te fragmenty wydawały mi się najciekawsze, najlepiej napisane, najprawdziwsze.

Muszę więc przyznać, że chociaż zaczęłam czytać „W niebie na agrafce” z zainteresowaniem, moja ciekawość zaczęła z czasem zanikać. Zabrakło mi w pewnych miejscach tego, dzięki czemu książki Nory Roberts potrafię pochłonąć w jeden wieczór – lekkości pióra i tej umiejętności porwania czytelnika od pierwszych stron. Mam jednak nadzieję, że Iwona Grodzka-Górnik w kolejnych książkach poprawi swój warsztat, bo przecież „W niebie na agrafce” to jej pierwsza książka. Gdzieś słyszałam, że planuje kontynuację tej powieści, więc życzę autorce sukcesów pisarskich i mam nadzieję, że będę miała okazje się przekonać, czy kolejna powieść spodoba mi się bardziej.

poniedziałek, 21 stycznia 2013

"Upalne lato Marianny" - Katarzyna Zyskowska-Ignaciak

Dla Marianny, osiemnastoletniej dziewczyny z dobrego domu mieszkającej w mazowieckiej wsi, upalne letnie miesiące 1939 roku to niezapomniany czas. Właśnie dowiedziała się, że udało się jej dostać na wymarzone studia w Warszawie i już za kilka tygodni wyjedzie do stolicy, ucieknie ze zaściankowego domu, będzie wraz z innymi młodymi mężczyznami i kobietami zmieniała świat, będzie upajać się życiem. Tego lata Marianna poznaje też smak pierwszej miłości i jej życie zmienia się na zawsze. „Upalne lato Marianny” Katarzyny Zyskowskiej-Ignaciak to opowieść o utracie niewinności, o dorastaniu, a przede wszystkim o pierwszym uczuciu. To także powieść o świecie, którego już nie ma, którego koniec nadszedł właśnie z zakończeniem tych pamiętnych letnich miesięcy.

Czytanie książki, której akcja toczy się w czasie gorących, dusznych letnich dni, podczas gdy za oknem zimowa styczniowa pogoda zachęca do zwinięcia się pod kocem, to interesujące przeżycie. Autorka tak prawdziwie opisała upalną atmosferę lata 1939 roku, że koc właściwie nie był mi potrzebny. Książka, która przesycona jest równie gorącym uczuciem, w której akcja toczy się niespiesznie, leniwie, w dodatku napisana pięknym, sugestywnymi i plastycznym językiem, taka książka wprost rozgrzewa czytelnika. 

Niby jest to prosta i ograna fabuła, bo oto młoda dziewczyna po raz pierwszy odkrywa, czym jest miłość, czym jest pożądanie, na naszych oczach dojrzewa i powoli zmienia się w świadomą kobietę. Ale atutem tej powieści są jej ramy czasowe – ostatnie tygodnie przed wybuchem drugiej wojny światowej. I tak oto zwykła historia o dziewczęcym zauroczeniu zmienia się w coś głębszego. Upalne lato jest skażone widmem nieuchronnej wojny, o której mówi się wokół z niepokojem. A jednak Marianna, jak każda dojrzewająca dziewczyna, jest skupiona na sobie i swoich problemach i to właśnie to udało się autorce bardzo dobrze ukazać. A jednak nawet ona nie może stać obojętna wobec zmian, jakie zachodzą wokół niej. Dla wychowanej bez wiedzy dotyczącej intymnego dojrzewania dziewczyny, to lato będzie czasem, kiedy utraci ona swoją dziecięcą, młodzieńczą naiwność. Pozna tematy, które do tej pory były dla niej tabu.

Kiedyś marudziłam, że nie lubię narracji w czasie teraźniejszym, teraz wiem, że wszystko zależy od tego, jak napisana jest książka. W 'Upalnym lecie Marianny” na przykład, teraźniejsza narracja służy podkreśleniu przemijalności chwili, maksymalnym skoncentrowaniu uwagę czytelnika na tym, co się dzieje teraz – na upalnym lecie i dziewczynie, która przeżywa u progu dorosłości swoje pierwsze zauroczenie. Mało jest w tej powieści tego, co przyszło potem – wojny, ludzkiej tragedii, straty, nieubłaganych zmian. I to chyba właśnie czyni odbiór tej książki jeszcze bardziej dobitnym – to czytelnik dopowiada sobie resztę, zastanawia się nad dalszymi losami Marianny, jej bliskich: co stanie się z majątkiem jej ojca, jak potoczą się losy żydowskich mieszkańców jej rodzinnego miasteczka? Wiadomo, co się stanie za kilka tygodni, za kilka dni, za chwilę, jak bardzo zmieni wszystko, kiedy świat dziewczyny przestanie istnieć. To wszystko zmienia naszą perspektywę, czyni to ostatnie sielskie lato tym bardziej szczególnym, bardziej niewinnym. Upalne lato Marianny to też ostatnie lato Marianny, to czas zmian, po których nic już nie będzie takie, jak było. 

Książka kończy się więc tam, gdzie wiele podobnych powieści dopiero się zaczyna – w sierpniu 1939 roku. Pozostawiła we mnie lekkie uczucie niedosytu, bo gdy porywa nas czyjaś historia, chcemy znać jej zakończenie, wszystkie wątki muszą zostać rozwiązane, wszystkie wątpliwości wyjaśnione. Na szczęście 'Upalne lato Marianny” to pierwszy tom sagi rodzinnej. Kolejny, według zapewnień autorki, powinien ukazać się już w czerwcu tego roku i będzie opowiadał o losach córki Marianny, Kaliny. Czekam więc niecierpliwie na kolejną książkę Katarzyny Zyskowskiej-Ignaciak, a wam polecam „Upalne lato” jako świetną opowieść o dojrzewaniu, miłości i odkrywaniu siebie.

niedziela, 20 stycznia 2013

Niedzielne czytanie (2)

Dzisiejszą notatkę sponsoruje w całości śnieg. Śnieg, który w dalszym ciągu nieśmiało popaduje, znika, pojawia się na nowo, a dziś zmienił całkowicie nasze plany. Nici z moich planów wyjazdu do Bletchley, dziś zostajemy w domu. Na szczęście są inne sposoby na to, żeby wybrać się w podróż.
Każda książka to przecież wyprawa w nieznane, w fascynujące miejsca, które czekają na odkrycie. Miejsca, które czasem znaleźć można tylko na mapach naszej wyobraźni. Przygotowujemy niezbędny ekwipunek: ciepłe skarpetki, koce, gorącą herbatę w kubkach, suchy prowiant. Co najlepsze, pomimo iż wybieramy się w zupełnie inne miejsca, będziemy podróżować razem. Ulubiony Anglik na pewno pozostanie w Londynie, bo PC Grant z „Whispers Under Ground” wciąż trop tam nieznanego czarodzieja, ale na pewno odwiedzi jego podziemne korytarze, bo w korytarzach metra dzieje się coś zdecydowanie dziwnego. Ja już od wczoraj przebywam na Mazowszu, z mrocznym przeświadczeniem, że „Upalne lato Marianny” to ostatnie dni beztroskiego życia pewnej młodej dziewczyny.

Wydawać by się mogło, że jedna podróż dziennie jest wystarczająca, ale ja jestem ostrożnym książkowym włóczykijem – jeszcze zanim gdziekolwiek się wybiorę, przygotowuję sobie plan awaryjny, na wypadek, gdyby zaplanowana podróż zbyt szybko się skończyła. Dzisiejsze plany obejmują między innymi Warszawę i Paryż w przededniu drugiej wojny światowej, Londyn w grudniu, Śródziemie, pewien na wpół zrujnowany zamek, Londyn w latach sześćdziesiątych, Pragę w czasie drugiej wojny światowej. Natomiast UA ma zamiar zwiedzić dokładniej podziemia londyńskiego metra.... 
Powrót przewidujemy dopiero na wieczór – w sam raz, żeby obejrzeć w telewizji nowy sezon „Call The Midwife”. Do zobaczenia!

Ps. Książki po lewej to efekt Złego Wpływu UA. Zresztą kilka z nich to jego zakupy!Ta na samej górze przyniesiona z biblioteki...

czwartek, 17 stycznia 2013

Christina Schwarz - "Drowning Ruth" ("Tonąca Ruth")

W 1919 roku, młoda pielęgniarka, Amanda Starkey, powraca do rodzinnego domu w Wisconsin, by tam dojść do siebie po zakończonym, nieudanym romansie. Jednak na małej farmie nad jeziorem dochodzi do tragedii – pewnej nocy ginie siostra Amandy, Mathilda, a Amanda od tej pory musi zająć się wychowaniem jej córeczki, Ruth. Co jednak stało się tamtej nocy? I dlaczego Ruth twierdzi, że utonęła?

Dom and jeziorem, tajemnica otaczająca jego mieszkańców, małe miasteczko w Stanach, gdzie wszyscy się znają – powieść Christiny Schwarz „Drowning Ruth” (wydana również po polsku pod tytułem „Tonąca Ruth”) ma wszystkie moje ulubione składniki. W dodatku była to jedna z książek rekomendowanych przez Padmę, więc cóż miałam robić. Musiała mi się spodobać! Przeczytałam ją więc z zainteresowaniem i teraz spieszę donieść, że jeśli macie ochotę na dobrą opowieść o rodzinnych tajemnicach, jeśli fascynują was ludzkie relacje i sekrety, to powinniście sięgnąć po „Tonącą Ruth”. Tak, to prawda, że ostatnimi czasy wprost zasypywani jesteśmy podobnymi książkami. Czytelnicy sarkają, że co drugiej powieści można odnaleźć podobne motywy i nic już nowego pisarze nie potrafią wymyślić. W dodatku poszatkowana narracja, która co rusz cofa się w przeszłość – to też już przecież było! Ponieważ jednak „Drowning Ruth” została wydana w 2000 roku, zanim podobne schematy zaczęły być modne, myślę, że należy jej dać szansę. I chociaż tak naprawdę szybko można zgadnąć, jakie niespodzianki szykuje nam autorka, to przyjemność czytania pozostaje taka sama.

Przede wszystkim Christine Schwarz udało się stworzyć interesujące postacie dwóch kobiet, które na zmianę relacjonują nam wydarzenia – mimo iż żadna z nich nie jest wiarygodną narratorką. Amanda jest zaborcza, irracjonalna, niestabilna, niewiarygodna. Tak naprawdę nie chce, by ktoś poznał prawdę, niechętnie opowiada swoją historię, wciąż się usprawiedliwiając. Czytelnik sam musi sobie zadać odpowiednie pytania – co Amanda przed nami ukrywa? Co właściwie stało się z Mattie? Z kolei Ruth – dziewczynka odmienna od swoich rówieśników, nieco dzika, jest zbyt mała, by pamiętać i zrozumieć co się stało. Jej narracja to fragmenty wspomnień i historii, które opowiedzieli jej inni. Dopiero po jakimś czasie Ruth nabiera pewności siebie, odnajduje swój głos. Czy uda jej się odkryć, dlaczego zginęła jej matka? W jaki sposób odpowiedź na to pytanie wpłynie na jej dalsze życie?  Inne postacie stworzone przez Schwarz też są dobrze sportretowane – Carl, zagubiony, poraniony, niepewny, Mathilda, ukochana, utracona siostra, Imogen – najlepsza przyjaciółka Ruth, dziewczyna pełna życia i fantazji. Są jak ściśle zazębiające się trybiki maszyny, wolno zmierzającej przed siebie, ich losy na zawsze połączone. Każda ma do odegrania pewną rolę w tej historii, choć nie zawsze są to postacie, które łatwo polubić.

Kto lubi klimat małych miasteczek, atmosferycznych miejsc, temu powieść Christiny Schwarz powinna przypaść do gustu. Mała farma w Wisconsin, dom na wyspie, na którą można dostać się tylko łódką, oblodzone jezioro - „Drowning Ruth” to powieść pełna uroku i mroźnego, zimowego nastroju. W dodatku pora jest zdecydowanie sprzyjająca czytaniu tej powieści – znów bowiem  zrobiło się zimno, gdzieniegdzie pada nawet śnieg i pogoda zdecydowanie nadaje się do siedzenia pod kocem, najlepiej przy nagrzanym kaloryferze (a może i kominku). W Polsce powieść Schwarz przeszła chyba właściwie bez większego echa, a szkoda, bo zdecydowanie zasługuje na uwagę – nie jest może specjalnie odkrywcza, ale za to wciągająca i pełna uroku. A ponieważ „Tonąca Ruth” to jedna z moich dwudziestu książek wybranych do przeczytania w tym roku – tym bardziej się cieszę, że mi się spodobała. Mam nadzieję, że taki pomyślny start czytelniczy zmotywuje mnie do przeczytania kolejnych wybranych powieści!

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Subiektywne Zapowiedzi Książkowe 2013

Ilu z was spędza czas buszując po internetowych księgarniach i stronach wydawnictw, poszukując ciekawych zapowiedzi? Poniżej przedstawiam wam subiektywną listę niektórych interesujących pozycji, które wyszukałam ostatnio. Eklektyczny misz-masz, czyli to, co książkochłony lubią najbardziej. 
Eva Rice, „The Misinterpretation of Tara Jupp” - książka, na którą cierpliwie czekałam kilka lat. Po przeczytaniu „Utraconej sztuki dochowywania tajemnicdługo przyszło mi czekać na kolejną powieść Evy Rice. Ta najnowsza opowiada o młodej dziewczynie w Londynie lat sześćdziesiątych, o sławie, przyjaźni i miłości. (Styczeń 2013 – właściwie książka ma się ukazać za kilka dni, ale już ją można kupić... )
Sophie Hannah, „The Carrier” - nowa powieść autorki popularnej serii. Kolejna pogmatwana zagadka, morderstwo, za które aresztowano niewłaściwego człowieka, pogmatwane wątki, wieloosobowa narracja. Muszę przekonać się sama, czy autorka nadal pisze świetnie, bo książka na Amazonie zbiera średnie opinie... (Luty 2013)
Jacek Dehnel, „Młodszy księgowy. O książkach, czytaniu i pisaniu” - przyznaję, że Dehnela czytałam do tej pory tylko "Lalę", która zrobiła na mnie niesamowite wrażenie. Jego najnowsza książka to zbiór felietonów, w których autor nie tylko pisze o własnych fascynacjach literackich, ale i o szeroko pojętej literaturze. Zapowiada się bardzo ciekawie, bardzo chętnie tę książkę przeczytam! (Wydawnictwo WAB - luty 2013)
Hanna Cygler, „W cudzym domu” - Hanna Cygler to znana pisarka, autorka współczesnych książek obyczajowych, która tym razem za tło swojej powieści wybiera lata osiemdziesiąte XIX wieku. Jej powieść to mieszanka romansu, sensacji i historii, czyli coś co bardzo mnie interesuje. Za każdym razem bardzo się cieszę, kiedy znajdę kolejną powieść historyczną polskiego autorstwa. (Wydawnictwo Rebis - luty 2013)
Alan Bradley, „Speaking from Among the Bones”- kolejna część przygód Flavii De Luce! Tym razem dziewczynka rozwiązuje zagadkę zwłok znalezione w grobie świętego Tancreda i zakrwawionej figura świętego. Seria coraz bardziej mi się podoba i mam zamiar jak najszybciej się zapoznać z jej najnowszą częścią. (Marzec 2013)
Jussi Adler-Olsen, „Redemption” - trzecia część fantastycznej serii o departamencie Q i inspektorze Morcku, który tym razem będzie musiał rozwiązać zagadkę wiadomości w butelce. Tym razem wygląda na to, że angielskie wydanie wyprzedzi to polskie, a ja się cieszę, bo nie mam pojęcia, kiedy powieść będzie dostępna w Polsce. Seria jest fantastyczna, więc już się doczekać nie mogę, kiedy będę mogła najnowszą część przeczytać. (Kwiecień 2013)

Co jeszcze? Na pewno możemy spodziewać się niebawem nowych książek kilku interesujących, popularnych autorów, takich jak Kate Atkinson, Maggie O'Farrell, Jodi Picoult, Anne Tyler, Tracy Chevalier, czy Sebastian Faulks. Poza tym słyszałam, że Helen Fielding przygotowuje trzecią część przygód Bridget Jones. I wreszcie.... najnowsza książka Bena Aaranovitcha, którego powieść „Rivers of London” zrobiła na mnie takie wielkie wrażenie – czwarta część serii zatytułowana „Broken Homes” zostanie wydana w czerwcu tego roku. Po prostu nie mogę się już doczekać! Jedno jest pewne – rok 2013 zapowiada się interesująco!

EDIT:



 
Właśnie się dowiedziałam, że w maju zostanie wydana nowa powieść Khaleda Hosseiniego, autora popularnego "Chłopca z latawcem" i "Tysiąca wspaniałych słońc"! Wydawnictwo Bloomsbury pisze o niej, że jest to wielopokoleniowa historia rodzinna, której akcja toczy się między innymi w Kabulu, Paryżu, San Francisco i na greckiej wyspece Tinos. Centrum stanowią związki pomiędzy rodzeństwem i ich wzajemne relacje. Hosseini pisze o więzach, które kształtują nasze życie, do czego jesteśmy zdolni, by pomóc swoim bliskim i o tym, jak najbliżsi nam potrafią nas czasem najbardziej zaskoczyć.

Nowa powieść Khaleda Hosseiniego zatytułowana będzie "And The Mountains Echoed" i ukaże się w maju 2013.

niedziela, 13 stycznia 2013

Niedzielne czytanie

Niedzielne czytanie zaczyna się już od rana. Książkochłony są najszczęśliwsze, kiedy nie idą do pracy, kiedy wiedzą, że przed nimi cały dzień, który mogą poświęcić ukochanemu nałogowi. Poranek zaczyna się od leniwego śniadania, a zaraz po nim – książkochłony układają się w ulubionej Pozycji Czytelniczej – Siedzącej, Leżącej, Stojącej, Zwisającej, czy też W Wannie, pobierają z leżącego nieopodal Podręcznego Stosiku książkę i znikają na parę godzin. Wynurzają się jedynie po to, by zażądać kolejnej herbaty z cytryną/gorącej czekolady/kawy/soczku z malin, czy, w letnich miesiącach, ożywczej zimnej lemoniady... Gorzej, kiedy książkochłon wynurza się z otchłani książek zbyt często – a jest to głównie spowodowane Zatorem Czytelniczym, czyli obecnością zbyt wielu pożądanych lektur w pobliżu...

Ja na przykład wciąż przebywam w upalnych Indiach – czytam „The Feast of Roses” („Święto róż”) Indu Sundaresan i zastanawiam się nad tym, dlaczego coraz mniej lubię główną bohaterkę. Nie, nie mam na myśli tego, że książka jest zła, ale Merhunnisa wydaje się bardziej zdeterminowana i harda. Okazuje się jednak, że władza zmienia każdego. Jestem mniej więcej w połowie lektury i Mehrunnisa knuje coraz bardziej. 
Na sąsiedniej kupce leży i mruga „Hobbit” Tolkiena, czyli dowód na to, że Padma wpływa na czytelnicze wybory książkochłonów w stopniu zastraszającym. Wczoraj, po przeczytaniu jej notki o listach Tolkiena zapragnęłam przeczytać znowu „Hobbita” - w czasie lunchu pognałam więc kurcgalopkiem do pobliskiej księgarni, zanosząc modły o to, by książka była też dostępna w okładce innej niż ta filmowa. Była. Wróciłam więc z księgarni kontenta, unosząc ze sobą dwie książki i zaczęłam podczytywać Tolkiena przy herbacie. Potem przypomniało mi się, że kiedyś chyba nabyłam i biografię Tolkiena pióra Carpentera i książkę tegoż o Iklingach i zaraz zadzwoniłam do biednej Mamuni, żeby jej pomarudzić i poprosić o znalezienie tychże. Przed natychmiastowym kupieniem „Listów” i skokiem na główkę w twórczość Tolkiena (bo przecież nie skończyłam „Silmiarillionu”, a i „Władcę Pierścieni” czytałam ostatnio dawno temu, a do tego mam w domu „Listy od Świętego Mikołaja”, trzeba by było sobie je przypomnieć...!) powstrzymuje mnie tylko chwilowy brak kasy i czasu, a także resztki zdrowego rozsądku.

Na szczęście mam i książkę - wabik, która na razie skromniutko, z boczku, przycupnęła koło mnie, nieśmiało domagając się przeczytania. Bardzo się cieszę, bo jest to jedna z Noworocznej Dwudziestki - „Drowning Ruth” Christine Schwarz. Mam nadzieję, że po zakończeniu swojej czytelniczej przygody w Indiach przeniosę się do swojskiego Wisconsin w Stanach.... A Tolkien? Tolkien? Poczeka do wtorku na poprawę finansów.

czwartek, 10 stycznia 2013

"The Twentieth Wife" ("Dwudziesta żona") - Indu Sundaresan

Czasem dobra książka naprawdę zaczyna się jak bajka. Oto mała dziewczynka po raz pierwszy widzi młodego księcia i zakochuje się w nim. Wiele lat później, jako młoda kobieta spotyka go ponownie, ale złośliwy los i niemniej złośliwi ludzie ciągle stawiają na ich drodze do szczęścia przeszkody. Dopiero po wielu latach udaje im się połączyć i kobieta zostaje jedną z najbardziej wpływowych kobiet w imperium. Dorzućcie do tego barwne tło obyczajowe i historyczne, egzotyczną lokalizację i fascynującą plejadę postaci, a powstanie książka, od której ciężko będzie wam się oderwać!

The Twentieth Wife” („Dwudziesta żona”) Indu Sundaresan, amerykańskiej pisarki hinduskiego pochodzenia, to właśnie taka opowieść – wciągająca historia miłosna, powieść historyczna obfitująca w intrygi, spiski i zdrady a także fascynująca powieść obyczajowa portretująca życie w imperium Wielkich Mogołów na przełomie XVI i XVII wieku. Co więcej, powieść Sundaresan opowiada o życiu Mehrunissy (Mihrunissy), dwudziestej żony cesarza Mogołów Jahangira (Dżahangira), postaci autentycznej, która do historii przeszła jako Nur Jahan (Światłość Świata). 

Powieść rozpoczyna się w momencie dramatycznych narodzin Mehrunnisy, która przyszła na świat w namiocie na pustyni, w czasie podróży do Indii. Autorka opowiada historię niezwykłej kobiety, koncentrując się na jej życiu przed ślubem z cesarzem Jahangirem. Co prawda o życiu głównej bohaterki zachowało się w przekazach historycznych niewiele informacji, ale autorka zgrabnie wypełniła luki w tej historii, opisując jej życie w rodzinnym domu, czy u boku pierwszego męża. Książka jest zresztą silnie zakorzeniona w historii – wydarzenia przedstawione w powieści, takie jak bunt księcia Salima przeciw ojcu, bunt księcia Khusrau, wojny toczone w państwie Mogołów, są jak najbardziej prawdziwe.

Postać głównej bohaterki przyciąga czytelnika jak magnez. Autorka przedstawia ją jako kobietę wyjątkową, także w oczach innych postaci – jej rodziców, mieszkanek haremu, cesarza. Mehrunnisa nie tylko jest piękna, ale i starannie wykształcona, inteligentna, a do tego cechuje ją pewna nieskazitelność, prawość, uczciwość. Sundaresan zdecydowała się na pokazanie jej jako kobiety bezgranicznie kochającej jednego mężczyznę i poświęcić pragnieniu zostania jego żona całe swoje życie.

Jedno jest pewne – w świecie, w którym kobiety miały niewiele praw i niewiele swobody, Mehrunnisa była całkowitym wyjątkiem. Jako małżonka Jahangira była postacią, która miała znaczący wpływ na politykę cesarstwa. Ma to tym większe znaczenie, że kobiety mongolskie spędzały życie za zasłoną welonu, lub kurtyny odgradzającej męską część domostwa od kobiecej zenany. Nie było to bynajmniej życie samotne, bo zenany, szczególnie te dworskie, pełne były żon, nałożnic, niewolnic i eunuchów. Przyznaję, że fragmenty poświęcone kobiecym intrygom i życiu w królewskim haremie były szczególnie zajmujące! Żony i nałożnice władcy musiały dzielić się jedynym mężczyzną, który miał do nich dostęp, rywalizując między sobą o jego względy. W zamian za to - kobiety z królewskiej zezany żyły w olśniewającym luksusie. A jednak - mieszkankom brakowało swobody, mozliwości poruszania się gdzie i kiedy tego zapragnęły. Żadna nie miała nic do powiedzenia o swoim losie i zamążpójściu. Niewiele z nich miało też własne środki utrzymania, polegały więc na mężczyznach, by zapewnić im byt.

Indu Sundaresan urodziła i wychowała się w Indiach, więc bardzo dobrze zna tamtejsze realia – „Dwudziesta żona” to powieść, która przesycona jest zapachami Indii, gorącym, dusznym powietrzem, smakami egzotycznych owoców i potraw. Do tego opisy strojów i wnętrz pałaców, świadectwa wprost niewyobrażalnego bogactwa, powodują, że w książce Indu Sundaresan można się rozsmakować i zaczytać.

Przygotujcie się więc na fascynującą podróż w czasie, na barwną, bogatą w szczegóły wyprawę w egzotyczne rejony półwyspu hinduskiego. Przeczytajcie  Indu Sundaresan i rozsmakujcie się w historii pięknej, odważnej i fascynującej Mehrunnisy.

Po raz kolejny muszę podziękować Padmie za jej książkową rekomendację. Gdyby nie ona, ominęła by mnie wciągająca i porywająca lektura. Dzięki niej przeczytałam książkę, którą jestem zachwycona. Mam nadzieję, że mnie również udało się zachęcić was do przeczytania „Dwudziestej żony”. Naprawdę warto!
PS. O życiu Mehrunnisy po ślubie z Jahangirem opowiada kolejna książka Sundaresan, „The Feast of Roses” („Święto róż”).

niedziela, 6 stycznia 2013

Książka pachnąca piwoniami (Renata Kosin, "Bluszcz prowincjonalny")

Z czytaniem jest jak z życiem – jedni wolą ryzyko, odkrywanie nowych szlaków, a inni chcą podążać utartymi, bezpiecznymi ścieżkami. Ja ostatnimi czasy ryzykantką nie jestem, podążam zatem utartym, bezpiecznymi ścieżkami literackimi, czytając powieści obyczajowe, których akcja często rozgrywa się w urokliwych zakątkach Polski. Jedyny ryzykancki ruch z mojej strony to ten, że co rusz sięgam po nowych, nieznanych mi autorów, a właściwie autorki. I, jak to zwykle bywa, są to mniej lub bardziej udane spotkania. Dzisiaj będzie o udanym spotkaniu, dzięki któremu zapragnęłam nagle znaleźć się na Podlasiu, by tam usiąść na przydomowej ławeczce i wśród kwitnących piwonii zjeść kawałek sękacza... 

O dziwo, nie jest to kolejna powieść o przeprowadzce na wieś, to opowieść o budowaniu swojego świata od nowa, o powrotach do przeszłości i poszukiwaniu swoich korzeni, które się zagubiło po drodze. Anna, bohaterka „Bluszczu prowincjonalnego” Renaty Kosin, ucieka do domu swoich rodziców w podlaskich Bujanach, by dojść do siebie po traumatycznych przeżyciach. (Jakie to były przeżycia dowiadujemy się dopiero później - świetny pomysł moim zdaniem, bo zupełnie zmienił sposób, w jaki odebrałam tę książkę.) W pachnącym domowym ciastem i smakowitymi kartaczami domu rodzice witają córkę i jej dzieci z otwartymi ramionami, podczas gdy bohaterka rozmyśla nad porzuceniem swojego dotychczasowego życia w Warszawie i zbudowaniem wszystkiego od początku. Wszystko wydaje się wam dziwnie znajome? Na szczęście autorka ucieka od utartych szlaków i jej opowieść nie zawsze podąża torem wytyczonym przez innych pisarzy i pisarki.

Przed wszystkim nie pojawia się w „Bluszczu prowincjonalnym” typowy wątek miłosny, chwała autorce za to, bo zupełnie by do tej koncepcji nie pasował. Zamiast tego, Renata Kosin koncentruje się na przyjaźni, więzach rodzinnych, stawaniu na własne nogi. Postać Anny dorośleje, zmienia się, powoli przestaje jak bluszcz oplatać bliskie jej osoby. Początkowo wydaje się, że wiejskie klimaty wszystkim służą – życie w Bujanach układa się pomyślnie nie tylko Annie, ale też jej dawno niewidzianym przyjaciółkom. Jej dzieci szybko znajdują przyjaciół, Anna znajduje sobie wakacyjne zajęcie, znów oddaje się swojej dawno zapomnianej pasji. Jeśli miałabym się czegoś przyczepić, to właśnie tego nagromadzenia przypadków – a to pojawia się w Bujanach dawna miłość, dawno nie widziana przyjaciółka, znajduje się były mąż, pokazują się pożyteczni znajomi. Do tego nagromadzenie mieszkańców miasteczka i ich problemów, które Annie udaje się pomóc rozwiązać. Przypadkiem na jaw wychodzi kilka rodzinnych tajemnic. A jednak... wszystkie te zabiegi okazują się jak najbardziej celowe. Nagle okazuje się, że problemy głównej bohaterki są niczym, w porównaniu z tymi, z jakimi borykają się inni. Ze zdziwieniem Anna przekonuje się, że życie w Bujanach wcale nie jest tak różowe, jak by się to mogło wydawać na pierwszy rzut oka. Płatki kwiatów piwonii przykrywają ludzkie troski, kłopoty i problemy. Życie na wsi, czy w małym miasteczku nie jest piękne i beztroskie tylko dlatego, że dzieje się z dala od miasta. I na szczęście nie wszystko w tej książce jest piękne, przesłodzone i kończy się dobrze. Bardzo mnie ucieszyło, że Renata Kosin potrafiła w pewnym miejscu powiedzieć „stop” i nie pozwoliła sobie na zbyt wiele szczęśliwych zbiegów okoliczności i zakończeń.
To co mnie w tej książce wyjątkowo urzekło, to sposób w jaki autorka opisuje w książce swoje rodzinne strony. Nigdy nie byłam na Podlasiu, ale wszystkie te opisy okolicznych miejscowości, smakowitych regionalnych potraw i ciekawych miejsc brzmiały bardzo kusząco! Najchętniej od razu wsiadłabym w samolot, żeby udać się na jarmark do Kiermus, zwiedzić wioskę bocianów, odwiedzić pobliskie Miejsce Mocy i kasztel. Na pewno znalazłoby się i więcej podobnych, pięknych miejsc wartych odwiedzenia. Nie ma co prawda na Podlasiu Bujan, ale są inne, równie klimatyczne miejscowości. Natomiast jeśli spodobał się wam dom z okładki, to mam dla was dobrą nowinę. W Dworku pod Łąkami znajduje się hotel, więc jeśli najdzie mnie kiedyś ochota, by odwiedzić Podlasie, na pewno tam się zatrzymam. Zabiorę ze sobą „Bluszcz prowincjonalny” i przeczytam książkę jeszcze raz, siedząc na werandzie okrytej bluszczem, podjadając mrówkowiec, popijając lemoniadę. I może poczuję się tak, jak bohaterka tej powieści, tutejsza, swoja, prowincjonalna.

środa, 2 stycznia 2013

Ziemiańskie świętowanie po raz drugi (Zimowe czytanie 2012)

Wszyscy wiedzą, że są pewne książki, których nie można czytać bez ustawicznego podgryzania, łasuchowania czy też pospolitego obżerania się. Nigdy nie spodziewałam się, że podobne uczucia będą mi towarzyszyć podczas czytania fragmentów książki poświęconej obrzędom i zwyczajom świątecznym. Ach! zapomniałam, że pyszne jedzenie było bardzo ważną częścią świętowania...
O ziemiańskim świętowaniu” Tomasza Adama Pruszaka to kolejna książka świąteczna, którą przeczytałam w ostatnim czasie. Książka również bardzo na czasie, bo koncentrująca się na dwóch najważniejszych w katolickiej liturgii świętach – Bożym Narodzeniu i Wielkanocy. Tym razem przeczytałam całość, ale mimo wszystko w tej notce postanowiłam skupić się przede wszystkim na części zimowej. Część pierwsza, podzielona na osiem rozdziałów, poświęcona jest właśnie Gwiazdce. Nie mogę przez to uniknąć porównań z przeczytaną wcześniej książką Mai Łozińskiej, „W ziemiańskim dworze”. Przede wszystkim dlatego, że tematyka obu publikacji jest dość podobna, chociaż książka Łozińskiej celebruje cztery pory roku, a Tomasz Pruszak skupia się tylko na ich wycinku, poświęconym świętowaniu.

Czego w tej książce nie ma! Są drobiazgowe opisy świątecznych przygotowań – produkcja świątecznych ozdób, przygotowywanie prezentów, pieczenie pierników i gotowanie różnych potraw, świąteczne polowania i połów ryb. Są też opisy podróży na święta do domu, bo wiele dzieci ziemiańskich uczyło się w miastach i odwiedzało dom rodzinny tylko sporadycznie. Takie sanny czy późniejsze podróże koleją musiały być, szczególnie dla młodszych dzieci, nie lada atrakcją. Podobnie jak u Łozińskiej, obszerne fragmenty poświęca autor wigilijnej i świątecznej kuchni. To właśnie wtedy zaczęłam się ślinić, bo opisy tradycyjnych potraw świątecznych były naprawdę bardzo sugestywne, a szczególnie w drugiej części, gdzie mowa była o puchatych metrowych babach, mazurkach, lukrowanych barankach, pętach kiełbasy, całych świniach z jabłkiem w pysku, o święconkach zajmujących nie koszyki, ale całe stoły... Jedna tylko rzecz nie dawała mi spokoju, a mianowicie całe te smakowite wyliczanki po jakimś czasie stały się nieco ciężkostrawne. Na szczęście kolejne rozdziały opisywały już zupełnie inne tradycje, takie jak Pasterka , wizyty kolędników, czy też jasełka. Natomiast w części poświęconej Wielkanocy Pruszak sporo miejsca poświęca natomiast procesjom rezurekcyjnym i dyngusowi, znanemu w Polsce już od XV wieku.

Jak już wspomniałam, nie mogłam uciec od porównań z książką „W ziemiańskim dworze” i muszę przyznać, że Łozińską czytało mi się nieco lepiej. Zupełnie inny jest ich styl, inne tempo, nieco inny chyba też odbiorca. „O ziemiańskim świętowaniu” sprawia bowiem wrażenie publikacji niemalże naukowej, chociaż napisanej w sposób przystępny i zajmujący. Stąd częste „wyliczanki”, czasem będące właściwie powtórzeniami tych samych zwyczajów, nieco tylko zmienionych, bo pochodzących z różnych stron polskich. Te fragmenty, gdzie te różnice są widoczne, na przykład, porównuje się kuchnię kresową z wielkopolską, czyta się lepiej niż przykłady z tych samych geograficznych obszarów, pochodzące z różnych źródeł. Pojawiają się też zdania według mnie wprost z pracy naukowej, jak chociażby te: „Przedstawię teraz kulinarne obyczaje świąteczne na zachodnich obszarach Polski”, „Pisałem już, że choinka mogła być ubrana w sposób bardzo różny”, często pojawiają się określenia takie jak „moja praca”, „pisałem już...”. Być może się po prostu czepiam, ale zabrakło mi po prostu gawędziarskiego stylu, jakim posługuje się Łozińska, potoczystej narracji i wrażenia, że autor przemawia bezpośrednio do mnie.

Nie chcę być jednak niesprawiedliwa, bo „O ziemiańskim świętowaniu” Pruszaka to fascynujące opracowanie – arcyciekawy temat, interesujące szczegóły, niesamowita ilość zebranych materiałów, sprawiają, że książka jest wciągająca i pełna ciekawych spostrzeżeń. Do tego całość pełna jest przypisów i cytatów, odnoszących się do pokaźnej bibliografii. Co ciekawe, autor opiera się również na wspomnieniach i wywiadach niepublikowanych. Dla wygody czytelnika autor przedstawia też tabelkę z nazwami majątków wspomnianych w publikacji i ich właścicieli. Całość uzupełniają piękne ilustracje – fotografie, reprodukcje obrazów i drzeworytów, w większości czarno białe, chociaż część z nich jest też kolorowa. Porównując oba wydania, żałuję jeszcze bardziej, że książkę Łozińskiej kupiłam w miękkiej oprawie – „O ziemiańskim świętowaniu” Pruszaka to książka w twardej oprawie, porządna cegiełka, ale za to jak wydana! Podobnie jak pozostałe książki z serii, ta porządnie zszywana, starannie wydana publikacja PWN po prostu pięknie prezentuje się na półce!

Polecam więc „O ziemiańskim świętowaniu” tym, których interesują tradycje i obyczaje naszych przodków, których ciekawi kultura ziemiańska i jej bogate zwyczaje. Polecam ją osobom, dla których święta to coś więcej niż drogie prezenty i coroczne obżarstwo, czytelnikom, którzy chcą się dowiedzieć więcej o bożonarodzeniowych i wielkanocnych tradycjach i roli, jaką odgrywały one w życiu polskiego ziemiaństwa. Na koniec, polecam tę książkę tym, którzy po prostu kochają Boże Narodzenie i chcą świąteczne tradycje przekazać dalszym pokoleniom. 

„O ziemiańskim świętowaniu”  to już ostatnia w tym roku świąteczna lektura opisywana na blogu. Natomiast pojawią się wkrótce wpisy poświęcone innym pozycjom PWN, wydawnictwa które ostatnimi czasy czytelników rozpieszcza, wydając piękne i wartościowe książki popularnonaukowe.

wtorek, 1 stycznia 2013

Subiektywna Lista Książek Do Przeczytania na Rok 2013

Zwykle nie robię postanowień noworocznych, bo i tak ich nie dotrzymuję. Nie dla mnie postanowienia niekupowania książek (chociaż ograniczenie spontanicznych zakupów mogłoby być dobrym pomysłem), czytania książek wartościowych (li i jedynie), czy zakaz spożywania czekolady. Ale tym razem wydaje mi się, że znalazłam odpowiednie wyzwanie, które być może pomoże mi w rozprawieniu się z odwiecznym problemem jakim są stosy nieprzeczytanych książek zalegających wszelakiego rodzaju powierzchnie płaskie i nieco wygięte w naszym domu. Nie wiem jak wy, ale mnie często zdarza się zaopatrzyć w książkę pod wpływem impulsu – kiedy ją zobaczę, po prostu wiem, że muszę ją przeczytać! Są też książki znane, zdobywające nagrody, czy też rekomendowane przez znajomych, które zawsze obiecywałam sobie przeczytać, a nigdy nie miałam ku temu okazji. Oto przyszedł czas na to, by te książki wyciągnąć z lamusa, odkurzyć i wreszcie przeczytać!

Przedstawiam wam dwadzieścia książek, które zawsze obiecywałam sobie poznać, a które już od długiego czasu tkwią na moich półkach zbierając kurz i z niemym wyrzutem szeleszcząc w moim kierunku kartkami... Oto dwadzieścia wybranych tytułów, które mam zamiar wreszcie przeczytać w 2013 roku i (mam nadzieję) zrecenzować na blogu.

Oto moja Subiektywna Lista Książek Do Przeczytania na Rok 2013 (kolejność zupełnie przypadkowa):
  1. A. S. Byatt, „Obsession” („Opętanie”)
  2. Joanna Bator, „Piaskowa góra”
  3. Dodie Smith „I Capture the Castle”
  4. Rabih Alameddine, „Hakawati”
  5. Markus Zusak, „Book Thief” („Złodziejka książek”)
  6. Claire Tomalin, „Jane Austen: A Life” - przeczytane
  7. Claire Tomalin, „Charles Dickens: A Life”
  8. Lew Tołstoj, „Anna Karenina”
  9. Ann-Marie MacDonald, „Fall on Your Knees” („Zapach cedru”)
  10. Susan Fletcher, „Oystercatchers” („Ostrygojady”)
  11. Anna Przedpełska-Trzeciakowska, „Na plebanii w Haworth”
  12. Ken Follett, „The Pillars of the Earth” („Filary ziemi”)
  13. Sarah Waters, „The Night Watch” („Pod osłoną nocy”)
  14. Peter Hoeg, „Miss Smilla's Feeling for Snow” („Smilla w labiryntach śniegu”)
  15. Lionel Shriver, „We Need to Talk About Kevin” („Musimy porozmawiać o Kevinie”)
Przyznaję od razu, że pomysł zapożyczyłam od Agi z Czytam, bo lubię – uważam, że wart jest dalszego rozpropagowania. Co sądzicie o tej liście? Może coś z niej już czytaliście? A jak to wygląda u was? Podzielcie się tytułami książek, które zawsze chcieliście przeczytać, ale nigdy nie mieliście na to czasu!

Pozdrawiam wszystkich w nowym roku!