poniedziałek, 7 listopada 2011

Małgorzata Gutowska-Adamczyk, "Mariola, moje krople...", czyli właśnie leci kabarecik...


Pamiętacie stare kabarety Olgi Lipińskiej? Uwielbiałam je oglądać, zwłaszcza te z lat dziewięćdziesiątych, kiedy już rozumiałam, przynajmniej częściowo, o co w tym wszystkim "biega". Kabaret Olgi Lipińskiej był barwny, kolorowy i zwariowany, z akcją, która gnała zawsze w szalonym tempie. Skecz gonił skecz, postacie mnożyły się na scenie, a do tego wszystko to było okraszone humorem, najlepiej tym absurdalnym. Właśnie z tym kabaretem skojarzyła mi się książka Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk, „Mariola, moje krople...”. Podczas lektury miałam bowiem wrażenie, że czytam scenariusz, a nie powieść...

„Mariola...” to historia zespołu prowincjonalnego teatru, który przygotowuje się do premiery spektaklu mającego uświetnić zakończenie manewrów wojsk Układu Warszawskiego. Dyrektor teatru, Jan Zbytek, i nowy reżyser, Jarosław Biegalski, będą się musieli nieźle nagimnastykować, żeby do premiery doszło! Zespół jest bowiem zajęty ważniejszymi sprawami – staniem w kolejkach, romansowaniem, hodowlą świni, pędzeniem bimbru, nielegalną produkcją bibuły... Życie codzienne w peerelu nie jest łatwe i czasem człowiek musi się nieźle nagimnastykować, żeby dogodzić i przedstawicielom Solidarności i sekretarzowi komitetu PZPR i miejscowemu księdzu. W dodatku trzeba wystawić "odpowiednią" sztukę, a zatwierdzony wcześniej "Horsztyński" do pokazania się nie nadaje, mimo iż napisał go Słowacki, czyli towarzysz słowacki...

Zaczęłam czytać „Mariola, moje krople...” wkrótce po premierze, bo Ulubiona Mamunia zlitowała się nad żebrzącym dzieckiem i książkę przysłała. Początek był fantastyczny! Autorka prowadzi bowiem akcję w tempie ekspresowym, krótkie rozdzialiki na jakie podzielona jest książka przypominają skecze lub scenki rodzajowe. Co chwilę ktoś wchodzi lub wychodzi, pojawiają się nowe postacie, przedstawiane jednym czy dwoma zdaniami. Dialogi są żywe, krótkie i dowcipne, natomiast prawie wcale nie ma w książce opisów. Niestety, wkrótce zaczęłam się zastanawiać, czy czytam powieść, czy scenariusz, i to mi jakoś zaczęło psuć lekturę tej książki... Owszem, w niektórych miejscach absurdalna rzeczywistość PRL-u, tak świetnie ukazana przez autorkę, rozśmieszała mnie. Do tego humor sytuacyjny, w który obfituje „Mariola...” sprawiał, że czytając książkę wprost wyobrażałam sobie te scenki, uśmiechając się szeroko, ale... no właśnie, niekiedy miałam wrażenie, że scenki połączone były ze sobą zbyt luźno, były zbyt krótkie, zbyt „filmowe”! Wrażenie to potęgowały słynne słowa dyrektora Zbytka – „Mariola, moje krople”, wypowiadane zwykle na zakończenie kolejnej scenki-rozdzialiku. Zupełnie jak kurtyna w teatrze – buch, koniec aktu pierwszego, zaczyna się akt drugi, scena pierwsza, kurtyna w górrrrrę! Być może o to właśnie wrażenie teatralności autorce chodziło – jeśli tak, to sztuka ta udała jej się wspaniale, bo podczas lektury, co rusz wyobrażałam sobie, jaki to wspaniały spektakl (a może serial telewizyjny?) mógłby z tej książki powstać...! Stąd skojarzenie z Olgą Lipińską, której kabaret (a także reżyserowane przez nią telewizyjne przedstawienia teatralne) zapamiętałam jako korowód barwnych postaci, kontrolowany, barwny chaos i przyprawiające o ataki śmiechu dialogi... Tak, „Mariola, moje krople...” to gotowy scenariusz, który z przyjemnością obejrzałabym w telewizji.

Niestety, jako książka „Mariola...” spisuje się słabiej... Wspomniałam już, że zaczęłam ją czytać wkrótce po premierze. Zaczęłam czytać i utknęłam w okolicach osiemdziesiątej strony. Wstrząsające nagromadzenie humoru zaczęło mi jakoś wkrótce ciążyć. Zabawne początkowo rekwizyty i skecze – powielacz, bimber, świnia, zabawy w chowanego w szafach i pod łóżkami, umizgi dyrektora - powielane i powtarzane po wielokroć, nie tylko nie wnosiły niczego nowego, ale i zaczynały mnie nudzić. Odłożyłam książką na czas dłuższy i zaczęłam od początku, żeby się nie sugerować zachwytami na blogach. Niestety przerwa książce też nie pomogła. Zaczęłam ja od początku i po jakimś czasie poczułam to samo zmęczenie materiału. Dotarłam do końca oczekując spektakularnego finiszu i też się rozczarowałam. 

Zastanawiam się, czy mój odbiór książki jest zależny od moich osobistych doświadczeń. W grudniu 1981 roku kończyłam cztery lata i guzik pamiętam z tamtych czasów! Kto wie, gdybym była starsza, może zupełnie inaczej odebrałabym tę książkę? Może spodobała by mi się bardziej, przywołałaby wspomnienia, sprawiła, że zakręciłaby mi się w oku łezka nostalgii? Dla mnie „Mariola, moje krople...” to książka zabawna, ale nieco przegadana i jakaś taka... „rozmamłana”... Natomiast będę ją polecać wielbicielom absurdalnego humoru PRL-u, w nadziei, że spodoba się im bardziej, niż mnie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz