Pamiętacie
stare kabarety Olgi Lipińskiej? Uwielbiałam je oglądać, zwłaszcza te z
lat dziewięćdziesiątych, kiedy już rozumiałam, przynajmniej częściowo, o
co w tym wszystkim "biega". Kabaret Olgi Lipińskiej był barwny,
kolorowy i zwariowany, z akcją, która gnała zawsze w szalonym tempie.
Skecz gonił skecz, postacie mnożyły się na scenie, a do tego wszystko to
było okraszone humorem, najlepiej tym absurdalnym. Właśnie z tym
kabaretem skojarzyła mi się książka Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk,
„Mariola, moje krople...”. Podczas lektury miałam bowiem wrażenie, że
czytam scenariusz, a nie powieść...
„Mariola...”
to historia zespołu prowincjonalnego teatru, który przygotowuje się do
premiery spektaklu mającego uświetnić zakończenie manewrów wojsk Układu
Warszawskiego. Dyrektor teatru, Jan Zbytek, i nowy reżyser, Jarosław
Biegalski, będą się musieli nieźle nagimnastykować, żeby do premiery
doszło! Zespół jest bowiem zajęty ważniejszymi sprawami – staniem w
kolejkach, romansowaniem, hodowlą świni, pędzeniem bimbru, nielegalną
produkcją bibuły... Życie codzienne w peerelu nie jest łatwe i czasem
człowiek musi się nieźle nagimnastykować, żeby dogodzić i
przedstawicielom Solidarności i sekretarzowi komitetu PZPR i miejscowemu
księdzu. W dodatku trzeba wystawić "odpowiednią" sztukę, a zatwierdzony
wcześniej "Horsztyński" do pokazania się nie nadaje, mimo iż napisał go
Słowacki, czyli towarzysz słowacki...
Zaczęłam
czytać „Mariola, moje krople...” wkrótce po premierze, bo Ulubiona
Mamunia zlitowała się nad żebrzącym dzieckiem i książkę przysłała.
Początek był fantastyczny! Autorka prowadzi bowiem akcję w tempie
ekspresowym, krótkie rozdzialiki na jakie podzielona jest książka
przypominają skecze lub scenki rodzajowe. Co chwilę ktoś wchodzi lub
wychodzi, pojawiają się nowe postacie, przedstawiane jednym czy dwoma
zdaniami. Dialogi są żywe, krótkie i dowcipne, natomiast prawie wcale
nie ma w książce opisów. Niestety, wkrótce zaczęłam się zastanawiać, czy
czytam powieść, czy scenariusz, i to mi jakoś zaczęło psuć lekturę tej
książki... Owszem, w niektórych miejscach absurdalna rzeczywistość
PRL-u, tak świetnie ukazana przez autorkę, rozśmieszała mnie. Do tego
humor sytuacyjny, w który obfituje „Mariola...” sprawiał, że czytając
książkę wprost wyobrażałam sobie te scenki, uśmiechając się szeroko,
ale... no właśnie, niekiedy miałam wrażenie, że scenki połączone były ze
sobą zbyt luźno, były zbyt krótkie, zbyt „filmowe”! Wrażenie to
potęgowały słynne słowa dyrektora Zbytka – „Mariola, moje krople”,
wypowiadane zwykle na zakończenie kolejnej scenki-rozdzialiku. Zupełnie
jak kurtyna w teatrze – buch, koniec aktu pierwszego, zaczyna się akt
drugi, scena pierwsza, kurtyna w górrrrrę! Być może o to właśnie
wrażenie teatralności autorce chodziło – jeśli tak, to sztuka ta udała
jej się wspaniale, bo podczas lektury, co rusz wyobrażałam sobie, jaki
to wspaniały spektakl (a może serial telewizyjny?) mógłby z tej książki
powstać...! Stąd skojarzenie z Olgą Lipińską, której kabaret (a także
reżyserowane przez nią telewizyjne przedstawienia teatralne)
zapamiętałam jako korowód barwnych postaci, kontrolowany, barwny chaos i
przyprawiające o ataki śmiechu dialogi... Tak, „Mariola, moje
krople...” to gotowy scenariusz, który z przyjemnością obejrzałabym w
telewizji.
Niestety,
jako książka „Mariola...” spisuje się słabiej... Wspomniałam już, że
zaczęłam ją czytać wkrótce po premierze. Zaczęłam czytać i utknęłam w
okolicach osiemdziesiątej strony. Wstrząsające nagromadzenie humoru
zaczęło mi jakoś wkrótce ciążyć. Zabawne początkowo rekwizyty i skecze –
powielacz, bimber, świnia, zabawy w chowanego w szafach i pod łóżkami,
umizgi dyrektora - powielane i powtarzane po wielokroć, nie tylko nie
wnosiły niczego nowego, ale i zaczynały mnie nudzić. Odłożyłam książką
na czas dłuższy i zaczęłam od początku, żeby się nie sugerować
zachwytami na blogach. Niestety przerwa książce też nie pomogła.
Zaczęłam ja od początku i po jakimś czasie poczułam to samo zmęczenie
materiału. Dotarłam do końca oczekując spektakularnego finiszu i też się
rozczarowałam.
Zastanawiam
się, czy mój odbiór książki jest zależny od moich osobistych
doświadczeń. W grudniu 1981 roku kończyłam cztery lata i guzik pamiętam z
tamtych czasów! Kto wie, gdybym była starsza, może zupełnie inaczej
odebrałabym tę książkę? Może spodobała by mi się bardziej, przywołałaby
wspomnienia, sprawiła, że zakręciłaby mi się w oku łezka nostalgii? Dla
mnie „Mariola, moje krople...” to książka zabawna, ale nieco przegadana i
jakaś taka... „rozmamłana”... Natomiast będę ją polecać wielbicielom
absurdalnego humoru PRL-u, w nadziei, że spodoba się im bardziej, niż
mnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz