niedziela, 23 września 2012

Weekend...

Nie ma co się oszukiwać, proszę państwa, jesień zawitała w nasze progi. Przyniosła ze sobą chłodne noce, deszcz i chroniczne uczucie niedospania. Dlatego między innymi od kilku dni, gdy tylko mogę, zagrzebuję się pod ciepłą kołdrę i odpływam w objęcia Morfeusza.

Jedynie wczoraj udało mi się wykrzesać z siebie wystarczającą ilość energii, by udać się z Ulubionym Anglikiem do The Royal Courts of Justice, czyli neogotyckiego gmachu Sądu Królewskiego, który można zwiedzać było w ten weekend, w ramach inicjatywy Open House Weekend. Trudno w to uwierzyć, ale potężne gmaszysko sądu zostało zbudowane dopiero w XIX wieku. Z wyglądu przypomina bowiem gotycki, strzelisty kościół, a nie instytucję państwową...


W Law Courts odbywały się też specjalnie przygotowane, arcyciekawe warsztaty i prezentacje. My wysłuchaliśmy dwóch – na temat tego, co właściwie dzieje się w małych, wykładanych drewnianą boazerią salkach sądowych (na przykład jak wyglądają obrady sądu, kto gdzie siedzi, o różnych rodzajach rozpraw) oraz o roli strażnika, czy raczej woźnego sądowego (Tipstaff). Tipstaff to bardzo interesująca postać w Law Courts – przede wszystkim ma on corocznie do spełnienia kilka ważnych ról ceremonialnych, na przykład eskortowanie sędziów, czy burmistrza Londynu (Lord Mayor of London) na ceremonię zaprzysiężenia. Tipstaff, który reprezentuje prawo i autorytet sądu, podąża na czele procesji w ceremonialnym stroju, składającym się z czarnej kurtki ze srebrnymi guzikami, białej muszki, białych rękawiczek i czarnej, ozdobnej czapki z daszkiem. Jako odznakę urzędu niesie krótką, około piętnastocentymetrową ceremonialną laskę (staff). Laska ta kiedyś była znacznie dłuższa, bo ponad metrowa, i mogła być użyta przez strażnika do obrony, lub zatrzymania uciekającego przestępcy. Ponadto w pustej, wydrążonej lasce przenoszono nakazy sądowe, które można było wyjąć ze schowka po odkręceniu czubka (tip), zwykle w kształcie korony. Takie właśnie ciekawostki opowiadał nam obecny Tipstaff, pełniący tę funkcję od ponad dwudziestu lat. Okazało się jednak, że ma on także inne obowiązki – przede wszystkim te związane z ze przypadkami uprowadzenia dzieci – to on ma za zadanie odnaleźć dziecko, zatrzymać je w kraju, na przykład poprzez odebranie dorosłej osobie paszportu dziecka, a czasem i odstawić je w bezpieczne miejsce. Jest też odpowiedzialny za doprowadzenie niektórych osób do sądu. Jednym słowem – praca Tipstaffa jest bardzo ciekawa, różnorodna i głęboko zakorzeniona w angielskiej tradycji.

Muszę przyznać, że wycieczka do The Royal Courts of Justice była niezwykle interesująca, znacznie ciekawsza, niż się spodziewaliśmy. Do tego to udane popołudnie zakończyliśmy w angielskim stylu, konsumując słynną afternoon tea, czyli zestaw pysznych, malutkich kanapek, angielskich scones, czyli bułeczek zwykle podawanych z gęstą śmietaną i dżemem i słodkich ciast, a wszystko to popijane herbatą Earl Grey... Mniam. 

Niestety, dziś okazało się, że energii starczyło mi zaledwie na jeden dzień. Teraz siedzę w kuchni, popijam kawę, gapię się na mokry od deszczu ogródek i podczytuję Kolejną Agatkę. Nigdzie się nie wybieram. Nie ma bowiem nic lepszego na deszczowe popołudnie niż powrót do znanych kątów literackich. Książki znane, sprawdzone i wciągające sprawdzają się w takich okolicznościach najlepiej... A jakie są wasze sposoby na niedzielne, deszczowe popołudnia?

poniedziałek, 17 września 2012

Piastowskie sprawy (Elżbieta Cherezińska, "Korona śniegu i krwi")

Jakiś czas temu narzekałam, że nikt nie pisze w Polsce powieści historycznych – no to teraz to odszczekuję! Jakiś czas temu skończyłam czytać „Koronę śniegu i krwi” Elżbiety Cherezińskiej i do tej pory nie mogę się od niej uwolnić! Nie tylko jest to książka fantastyczna, niebezpiecznie wciągająca i niesamowicie interesująca, ale do tego oparta na faktach! Wyobraźcie sobie powieść pełną intrygujących postaci, zagmatwanych wątków, sekretów, szczęśliwych zbiegów okoliczności, miłości i tragedii. Niech się schowa „Gra o tron”, Tudorzy mogą nam nagwizdać, Piastowie po prostu rządzą!! Średniowiecze nigdy nie było bardziej interesujące!

Książka Elżbiety Cherezińskiej to opowieść o trudnym okresie w historii Polski – rozbiciu dzielnicowym i próbach zjednoczenia Polski przez Przemysła II, pierwszego władcy połączonego królestwa. W szkole bardzo lubiłam historię, chociaż przyznaję, że akurat okres rozbicia dzielnicowego nie wydawał mi się specjalnie ciekawym – przede wszystkim większość książąt strasznie mi się myliła, nosili takie same imiona, a księstewka były tak poszatkowane, że właściwie nie wiadomo było, kto gdzie rządzi. Do tego – o zgrozo! – myślałam, że pierwszym królem polskim po zjednoczeniu dzielnic był Władysław Łokietek. Postać Przemysła II wcale mi nie była znana. No cóż, ta powieść to na pewno zmieniła! Bo autorka nie tylko pisze o historii naszego kraju zajmująco. Ona ją ożywia, uwspółcześnia, a jednocześnie umagicznia, przeistacza w epicką opowieść o walce dobra ze złem, o klątwach i rycerzach walczącym przeciw smokom.

Na samym początku porównałam „Koronę śniegu i krwi” do „Gry o tron” i jeśli zastanawiacie się dlaczego, skoro ma być to powieść historyczna, muszę też dodać, że jest w powieści Cherezińskiej znalazło się też miejsce na magię. Bardzo subtelnie autorka posypuje całą powieść mieszanką fantastyczną, której pierwszą zapowiedzią są bardzo żywe znaki rodowe rycerstwa polskiego. Jest i Starsza Krew, jest i Bóg, odzywający się do wybranych, są i święci chodzący po ziemi. Ale, podobnie jak w „Grze o tron”, najważniejsza jest w książce właśnie historia - pełna brzydkich spisków i pięknej miłości, historia kraju i jego mieszkańców.

„Korona...” to przede wszystkim opowieść o księciu, który w młodości buńczuczny i pełen animuszu domaga się podziału księstwa i samodzielności, by w późniejszym życiu dojrzeć i zostać pierwszym z Piastów, któremu udało się połączyć większy fragment ziem bez walk, a raczej poprzez przyjaźnie i sojusze. Cóż mogę powiedzieć więcej, żeby nie zepsuć was przyjemności poznawania tej książki samodzielnie? Książę Przemysł to tylko jedna z nielicznych postaci przewijających się przez książkę. Wśród bohaterów „Korony...” są nie tylko piastowscy książęta oraz ich żony, matki i córki, są też wśród nich święci, możni, są duchowni i wyznawcy pogańskich bóstw. Wątek odzyskania korony polskiej to tylko jeden z tropów, jakimi podążają bohaterowie powieści. Nie bez powodu wspomniałam „Grę o tron” - powieść Cherezińskiej to podobnie pasjonująca, pełna intryg, polityki, wielowątkowa i wielogłosowa historia. Tyle tylko, że to wszystko zdarzyło się naprawdę. No, prawie wszystko – są w naszej historii pewne luki, które pisarka wypełniła w nader ciekawy i spójny sposób. Ale dynastii piastowskiej na szczęście nie trzeba było wymyślać – potomkowie Bolesława Krzywoustego byli jak najbardziej żywi, a do tego krewcy, żądni władzy, zacięci w boju, kochliwi, pełni pychy, buńczuczności, dwulicowi, zazdrośni i zdradliwi. W dodatku była ich cała chmara, więc ilość potyczek, walk oraz sojuszy zawieranych przez wojujących Piastów, przyprawiała mnie o ból głowy... Podobnie jak i małżeństwa, koligacje i ilość dzieci... Nic więc dziwnego, że początkowo czytając „Koronę śniegu i krwi” miałam wrażenie, że właściwie nic o historii własnego kraju nie wiem. Ale to uczucie szybko mi minęło, bo Elżbieta Cherezińska pisze nie tylko ciekawie, ale wręcz porywająco. Zachwyciła mnie nie tylko opowiadana przez nią historia, nie tylko postacie – żywe, pełne werwy i charakteru, nie tylko język, także żywy, wciągający, dowcipny, dosadny, a miejscami wprost poetycki i nastrojowy, ale także rozmach całego przedsięwzięcia. By uchwycić tyle szczegółów, by spleść ze sobą tak wiele wątków, by przedstawić czytelnikowi tylu bohaterów i nie pogubić się w tym wszystkim, ale wręcz przeciwnie, sprawnie żonglować imionami, nazwami, faktami i wydarzeniami, oddać głos tylu postaciom, narratorom i pomniejszym bohaterom, spiąć wszystko w jedną, okazałą całość – no, to trzeba po prostu mieć talent.

Nie mam tej książce nic do zarzucenia. Nie mogę znaleźć w niej żadnego „ale”, najchętniej przeczytałabym ją od nowa, po raz pierwszy, by znów mieć przyjemność odkrywania tej historii od początku. Kupiłam ją na w wersji na kindla, zachęcona recenzjami, które nakazywały mi ją zacząć bezzwłocznie, a także ze względu na potężne gabaryty (ponad siedemset stron, przepięknie wydanych w twardej oprawie – książka trudna do dźwigania, a jeszcze trudniejsza do zmieszczenia w bagażu), ale to jest książka, którą chce się mieć na półce i do niej powracać. Co też i pewnie uczynię, zwłaszcza, że wieść niesie, że autorka planuje kolejną opowieść, tym razem o Karle... Cóż, pozostaje mi teraz tylko niecierpliwie oczekiwanie, a na pociechę – inne książki Elżbiety Cherezińskiej... A tym, którzy jeszcze nie przeczytali „Korony śniegu i krwi” - zazdroszczę i zaręczam, że warto...

wtorek, 11 września 2012

Man Booker 2012 - finaliści

Dziś tylko króciutko, ogłoszono finalistów Bookera! O nagrodę powalczy sześć książek. Są to:


Tan Twan Eng, "The Garden of Evening Mists"
Deborah Levy, "Swimming Home"
Hilary Mantel, "Bring up the Bodies" 
Alison Moore, "The Lighthouse" 
Will Self, "Umbrella"
Jeet Thayil, "Narcopolis"







Jak widać odpadła Barker, a Hilary Mantel wciąż chyba jest w gronie faworytów... Co sądzicie o tej liście? Które książki chcielibyście widzieć przetłumaczone na polski? A może, jak mój dawny kolega z pracy, sądzicie, że książki nominowane do nagród są mniej popularne wśród czytelników, bo są postrzegane za "zbyt literackie", lub "zbyt trudne"?

PS. Wciąż czytam "Koronę śniegu i krwi" Cherezińskiej, odezwę się jak wrócę z piastowskiej Polski!

niedziela, 2 września 2012

Dzisiaj czytam w łóżku...

Nie ma jak dobra książka, jeśli człowieka boli gardło i ma daleko postępujący żal do świata... Wtedy dobrze robi soczek z malin, kocyk i dobra lektura. Po połknięciu "Cukierni pod Pierożkiem z Wiśniami" Compton zabrałam się za książkę Marii Stępkowskiej-Szwed "Maniusia. Marynia, Maria", wspaniałą opowieść o rodzinie autorki, która korzeniami sięga do czasów zaborów. Fascynująca historia zwykłych ludzi, barwne opisy dawnych posiadłości, rodzinne anegdotki, no po prostu niesamowicie wciągająca i poruszająca opowieść.

Merlin właśnie wysłał mi maila zatytułowanego Lata dwudzieste, lata trzydzieste, a w nim propozycje książek, filmów i muzyki z tej epoki - świetna sprawa, bo mnie ciągnie bardzo do tamtych klimatów ostatnimi czasy... Mam książki Kopra, mam Łozińskich, czytam Krzywicką i znam też kilka powieści z tamtych czasów, albo o tamtych czasach, ale niezmiennie poszukuję nowych, interesujących książek. Może mi cos ciekawego polecicie?

A wy, po jakie książki sięgacie, kiedy jesteście chorzy?


sobota, 1 września 2012

Marta Stefaniak - „Czary w małym miasteczku”

Czary w małym miasteczku” Marty Stefaniak to opowieść o pewnym miasteczku, które jest podobne do wielu innych miejsc, ma swoje problemy, jest brudne, smutne i pełne strachu, a jego mieszkańcy nie są szczęśliwi. Do tego skupiska nieszczęścia i niezadowolenia przybywa jednak starsza pani, (prawie jak Mary Poppins) z torbą niemalże dywanikową i odmienia los miasteczka i jego mieszkańców. Przeczytałam ją na sam koniec mojego pobytu w Polsce, bo szukałam czegoś szybkiego i krótkiego. Przeczytałam i biję się z myślami. 

Z jednej strony bardzo spodobał mi się styl Marty Stefaniak, bo książkę czyta się tak płynnie i lekko, że oko ślizga się po kartkach z przyjemnością, a kartki przewracają się jak dobrze naoliwione drzwi. Część pierwsza powieści, ta realistyczna, (zatytułowana „Troski”) to dobrze przeprowadzona ekspozycja – autorka pisze o ludziach nieszczęśliwych i niezadowolonych, dźwigających na swych barkach ciężar codziennych trosk i zmartwień, nie oszczędza, nie lukruje, a jednak jej proza jest subtelna i pełna wdzięku. Dalsze części - „Zmiany” i „Wyzwanie”, to magiczna przemiana książki. Nadciąga nowa mieszkanka, a jej przyjście zwiastuje zmiany i przeobrażenia. Zmieniają się mieszkańcy, a dzięki nim zmienia się i miasto, w którym żyją. Szara, brudna rzeczywistość nabiera barw, nadchodzi wiosna, wszystko pięknieje, życie nagle przestaje być nieznośnym ciężarem, pojawiają się nowe szanse na lepsze jutro. Okazuje się jednak, że nic nie może trwać wiecznie i nawet z takim trudem zbudowane szczęście może jak domek z kart rozsypać się przy silniejszym podmuchu wiatru. Świetny to pomysł, pokazać, że nawet magiczna ingerencja czasem może wyrządzić więcej krzywdy niż pożytku, że właściwie ludzkie szczęście zależy tylko od nas samych i tego w jaki sposób kierujemy naszym życiem. 

A jednak, mimo wszystkich tych magicznych składników, „Czary w małym miasteczku” to chyba nie jest książka dla mnie. 

Debiutancka książka Marty Stefaniak to według okładki „powieść zbyt realistyczna, by była magiczna, i zbyt magiczna, by była realistyczna”. I chyba na tym, moim zdaniem, polega problem. Po początkowym zaciekawieniu i zainteresowaniu nadeszło zobojętnienie, a potem, na koniec, ulga, że zakończenie nie było zbyt cukierkowe. Nie wiem, czy zawinił czas, miejsce, czy sama książka, ale mnie akurat „Czary...” nie zaczarowały. Nie było żadnych królików wyciąganych z kapelusza, nie było fajerwerków, nie było nawet żadnego magicznego happy endu. Spodobał mi się realizm, ale magia mnie jakoś nie ruszyła. Nie zrozumiałam źródła konfliktu między Rosmondą a Mogierą, nie spodobały mi się nawet ich imiona(!!) i jakoś po drodze przestało mnie obchodzić, co stanie się dalej. Jednym słowem, straciłam do niej serce. Przeczytałam książkę szybko i pewnie szybko zapomnę. 

Mimo wszystko polecam ją tym, którzy szukają w swoich lekturach odrobiny magii. Mam też nadzieję, że Marta Stefaniak napisze coś jeszcze, bo mimo wszystko ciekawa jestem kolejnych książki tej autorki.