poniedziałek, 30 lipca 2012

Magda Szabo - "Tajemnica Abigel"


Dawno temu, dziecięciem będąc, przeczytałam jedną książkę Magdy Szabo, „Bal maskowy”. Do jej powieści powróciłam dopiero zupełnie niedawno, przy okazji lektury „Świniobicia”. Polowałam też dość długo na jedną z najbardziej znanych jej książek, tajemniczą i nieuchwytną „Tajemnicę Abigel”, aż wreszcie doczekałam się wznowienia. (Muszę przyznać, że mile zaskoczył mnie też rozmiar tej powieści – po cieniutkim „Świniobiciu” spodziewałam się, że i „Tajemnica Abigel” będzie niewielkich rozmiarów!) Miałam wobec tej książki spore oczekiwania, a wiadomo, że kiedy się na jakąś książkę niecierpliwie czeka, kiedy bardzo chce się ją przeczytać, nie trudno o rozczarowanie. Na szczęście okazało się, że powieść Magdy Szabo jest wciągająca, bardzo dobrze napisana i szalenie mi się spodobała...

Główną bohaterką osadzonej w latach 40 ubiegłego wieku „Tajemnicy Abigel” jest młoda Węgierka, Gina Vitay, nieco rozpieszczona córka generała, która z ekscytującego Pesztu niespodziewanie zostanie przez ojca wysłana do odległej, surowej i pełnej dziwnych zwyczajów szkoły z internatem. Jej życie na pensji biskupa Matuli – kalwińskiej szkole dla dziewcząt, odgrodzonej od reszty miasta grubymi murami - różni się tak znacznie od tego, do czego Gina przywykła w swojej dawnej szkole, że dziewczynie bardzo trudno jest odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Odrzuca więc przyjaźń nowych koleżanek, buntuje się przeciwko sztywnym zasadom i zakazom i przeżywa prawdziwy młodzieńczy bunt – do czasu, kiedy wreszcie dowiaduje się, dlaczego została na pensję wysłana, kiedy poznaje tajemnice swojej nowej szkoły i jej mieszkanek, i kiedy okazuje się, że jej dzieciństwo bezpowrotnie dobiegło końca. 

Tajemnica Abigel” to przede wszystkim powieść o dojrzewaniu w trudnych czasach, o przyjaźni i oparciu, jakie ona daje. Szabo pokazuje świetnie zmiany, jakie zachodzą w głównej bohaterce, jej bunt, powolne pogodzenie się z własną sytuacją i wreszcie bolesne zrozumienie prawdy o swoich najbliższych, ludziach, którzy ją otaczają i o tym, co tak naprawdę dzieje się w jej kraju. Dorastanie Georginy Vitay jest bardzo ciekawie skontrastowane z niewinnością i pewną dziecinnością większości jej koleżanek. Gina jest od nich zdecydowanie inna – po pierwsze odróżnia ją jej swobodniejsze zachowanie, wyniesione z poprzedniej szkoły, jej niewinna, ale zakazana miłość do porucznika Kuncza, wreszcie, z czasem, także jej świadomość polityczna. Gina nie jest miłą bohaterką – początkowo jawi się raczej jako rozkapryszona, nieco zarozumiała dziewczynka, której zachowanie tylko częściowo usprawiedliwia to, że czuje się w swojej nowej szkole samotna i niezrozumiała. Dopiero jej przeżycia na pensji powodują, że Gina dorośleje, poważnieje, zaczynia doceniać, jak ważna jest dla niej przyjaźń,zaczyna też inaczej patrzeć na swoje koleżanki. Szabo mocno eksponuje poczucie wspólnoty, jakie łączy szkolne koleżanki, żyjące w zamkniętej, małej społeczności. W tak odizolowanej grupie małe drobiazgi odgrywają ważna rolę, liczy się każdy gest, każde wypowiedziane słowo. Uczennice wspierają się wzajemnie, ale potrafią też chować urazę! Również postacie nauczycieli i diakonis to interesująca zbieranina charakterów – choć oczywiście Szabo koncentruje się przede wszystkim na trójkącie Konig - Zuzanna – Kalmar, który dodaje książce dodatkowego smaczku, ciekawe jest też to, jak zmienia się stosunek Giny do jej wykładowców, kiedy zaczyna lepiej rozumieć polityczną sytuację Węgier.

Szabo pisze bowiem o ruchu oporu, który na Węgrzech zawiązał się przeciw III Rzeszy, z którą Węgry podpisały porozumienie, a która w marcu 1944 roku wkroczyła na ziemie węgierskie. Wojna w „Tajemnicy Abigel” widziana jest z punktu widzenia dziewczyny – najpierw jako niedogodność - rozstanie z ukochaną guwernantką-Francuzką, wojenne oszczędności, walki na dalekim froncie, potem, stopniowo, ujawnia się w całym swoim okrucieństwie i brzydocie - prześladowania Żydów, zniknięcie ojca Giny, poszukiwania członków cywilnego ruchu oporu. Pensja Matuli jest jak twierdza, za której murami wojenne działania toczą się swoim torem, w bezpiecznym schronieniu grubych murów szkoły o wojnie dowiadujemy się tylko z fragmentów rozmów, z patriotycznych lekcji.

Zastanawia mnie, czy pensja biskupa Matuli, gdzie toczy się akcja powieści Szabo, ma jakiś odpowiednik w rzeczywistości? By przedstawić tak interesującą szkołę, trzeba moim zdaniem mieć wyjątkowo bujną wyobraźnię, lub oprzeć się na własnych doświadczeniach – być może pierwowzorem była żeńska szkoła, w której Szabo pracowała jako nauczycielka? Bardzo lubię powieści o szkołach z internatem, ale pensja przedstawiona w „Tajemnicy Abigel”, różni się zdecydowanie od szkół opisywanych w innych książkach! Uczennice są niezwykle zdyscyplinowane, w szkole panuje bardzo surowy rygor, dziewczynki mają czas wypełniony co do minuty i bardzo w nim mało miejsca na swobodne rozmowy, czy zabawy – zwykle nawet te są dozorowane i kontrolowane. Niebywale dużą uwagę poświęca się nauce, nie ma więc czasu na frywolność, co widać także w jednakowym, brzydkim ubiorze szkolnym, braku jakichkolwiek osobistych, nieprzepisowych drobiazgów. Uniformizacja wychowanek szkoły jest pełna i kompletna. Czasem wydawało mi się, że to nie dziewczęta maszerują ulicami miasta, a zdyscyplinowana armia robotów! A jednak, mimo iż się to może wydawać niemożliwe, w szkole Giny znajduje się miejsce i na niewinne dziewczęce sekrety, i na zabawy, psikusy wyrządzane wykładowcą, i na prawdziwą przyjaźń. Nad dziewczynkami sprawuje bowiem pieczę tajemniczy posąg Abigel, legendarna opiekunka uczennic, która pomaga im w rozwiązywaniu ich różnych problemów, a nawet potrafi czynić cuda.

Gorąco zachęcam wszystkich do przeczytania „Tajemnicy Abigel” - jest to powieść zupełnie odmienna od „Świniobicia”, mojego pierwszego spotkania z Magda Szabo. Ta świetna „młodzieżówka” to książka, którą pochłania się z wielką przyjemnością i napięciem. Co prawda nie ma w niej tak skondensowanych emocji jak w „Świniobiciu”, ale mimo wszystko fantastycznie się ją czyta, przeżywa i kibicuje głównej bohaterce. Polecam „Tajemnicę...” wszystkim i potwierdzam, że to książka wyjątkowa!

niedziela, 29 lipca 2012

Dzisiaj czytam... (43)


Po wczorajszym emocjonującym dniu spędzonym głównie na czekaniu na kolarzy, wznoszeniu okrzyków przez te kilka minut, kiedy przejeżdżali koło nas, a potem szukaniu najbliższego pubu z telewizorem, by obejrzeć wyścig, dziś dzień drugi igrzysk olimpijskich. Tym razem chyba uda mi się coś poczytać, w przerwach między jedną a drugą transmisją. Zaczęłam się rozglądać za jakimiś książkami o tematyce olimpijskiej, ale na razie znalazłam tylko „Gold” Chrisa Cleave'a i „Private games” Jamesa Pattersona... Może więc książki wakacyjne? Czeka na mnie zaczęta Santa Montefiore i jej „The House By The Sea”, a także „Book of Summers” Emylii Hall.... Do tego trzeba też znaleźć czas „Stenogramy Anny Jambor” i na inne porozpoczynane powieści. A jeszcze przeczytałam ostatnio „Siedem lat później” i „Tajemnicę Abigel”, więc chciałabym coś o nich napisać. Proszę uprzejmie o przedłużenie dnia o co najmniej kilkanaście godzin.

Z poważaniem,

Zaczytana

PS. Jakie są wasze propozycje książek o tematyce sportowej?

sobota, 28 lipca 2012

London 2012


Wczoraj wspaniała ceremonia otwarcia - nie tylko Jaś Fasola, ale i fantastyczne i niespodziewane pojawienie się królowej brytyjskiej, w towarzystwie James Bonda... Prawie spadliśmy z kanapy. Do tego postacie z angielskich książek - Mary Poppins, Voldemort, Królowa Kier.. I jeszcze piękne pierścienie ognia, wspaniały znicz...

A dziś rano pojechaliśmy do Putney, by oglądać przejazd kolarzy szosowych. Ależ to było emocjonujące!!
Bradley Wiggins

Peleton

Końcówka wyścigu - liderzy

Końcówka wyścigu - Team GB


środa, 25 lipca 2012

Man Booker 2012 - nominacje


Już trzeci raz prezentuję wam na moim blogu listę książek nominowanych do angielskiej nagrody Man Booker. W tym roku panel sędziowski wybrał 12 powieści, wśród których znalazły się cztery debiuty, za to zabrakło kilku znanych nazwisk, na przykład najnowszej książki Zadie Smith, czy powieści Iana McEwana. Najmłodszy nominowany ma 27 lat (Ned Beauman), najstarszy - 78 (Michael Frayn). Do nagrody zostali nominowani pisarze i pisarki (siedmiu mężczyzn i pięć kobiet) z Wielkiej Brytanii, ale też Indii, RPA i Malezji. Tegoroczna dwunastka to według jury powieści, które chce się czytać wielokrotnie.

Nicola Barker, “The Yips” - nowa powieść finalistki Bookera z 2007 roku („Darkmans”), zabawna opowieść, której akcja toczy się w barze pewnego hotelu w Luton.
Ned Beauman, “The Teleportation Accident” - nowa powieść autora „Boxer Beetle”, osadzona w Niemczech w latach trzydziestych ubiegłego wieku. Zabawna opowieść o seksie, przemocy, przestrzeni, czasie i historii, którą najlepiej jest czasem zignorować. 
André Brink, “Philida” - osadzona w dziewiętnastowiecznym Cape Town historia wędrówki niewolnicy, która walczy o wolność i przetrwanie.
Tan Twan Eng, “The Garden of Evening Mists” - tocząca się po II wojnie światowej historia Yun Ling Teoh, ocalałej z japońskiego obozu kobiety, która w Malezji poszukuje spokoju, ucząc się projektować japoński ogród.
Michael Frayn, “Skios” - zawikłana opowieść o konferencji na greckiej wyspie Skios, o pomyłkach, pomylonych tożsamościach, pasji i konsekwencjach.
Rachel Joyce, “The Unlikely Pilgrimage of Harold Fry” - pierwszy z nominowanych debiutów, intrygująca powieść, która zdobyła sobie uznanie czytelników – pełna emocji opowieść o mężczyźnie, który wyrusza, by wysłać list, a przebywa długą drogę, ruszając na pomoc swojej przyjaciółce.
Deborah Levy, “Swimming Home” - tydzień z życia grupy turystów na Francuskiej Riwierze, opowieść o depresji i nieprzewidywalnej kobiecie.
Hilary Mantel, “Bring up the Bodies” - faworytka bukmacherów. Jej powieść „Wolf Hall” zdobyła Bookera w 2009 roku, a tegoroczna nominacja to kontynuacja opowieści o losach Tomasza Cromwella.
Alison Moore, “The Lighthouse” - drugi z debiutów nominowanych do nagrody. Główny bohater zmierza do Niemiec, by spędzić tam wakacje na pieszych wędrówkach. Wspomina też swa pierwszy wyjazd do tego kraju ze swoim ojcem.
Will Self, “Umbrella” - opowieść o psychiatrze, który w szpitalu psychiatrycznym w północnym Londynie leczy chorych na śpiączkowe zapalenie mózgu i o konsekwencjach, jakie nieszie ze soba jego czyn.
Jeet Thayil, “Narcopolis” - kolejny debiut, opowieść o nałogu opiumowym tocząca się w Bombaju, portret miasta na przestrzeni trzydziestu lat.
Sam Thompson, “Communion Town”- ostatni z debiutów, zbiór opowiadań, których motywem przewodnim jest miasto.

Lista finalistów zostanie ogłoszona 11 września, a zwycięzcę poznamy 16 października, na uroczystej gali.Mnie najbardziej intryguje książka Joyce, może też Tan Twan Eng... A za nim sięgnę po kolejną powieść Hilary Mantel, muszę najpierw przeczytać „Wolf Hall”... A co wy sądzicie o tych książkach? Które mogłyby was zainteresować?
 

poniedziałek, 23 lipca 2012

Polecana dziesiątka czytadeł!


Przede wszystkim witam na nowym miejscu. Jeszcze nie do końca urządzona, jeszcze się moszczę, ale nie mogłam się powstrzymać, żeby się nie pochwalić.

Kasia.eire zaprosiła mnie do ułożenia listy polecanych dziesięciu czytadeł, które szum medialny jakoś ominął, a które warte są polecenia. Zasady można znależć tutaj. Ja bardzo lubię polecać książki czytelnikom w bibliotece, dlatego bardzo chętnie przedstawiam wam moją gorąca dziesiątkę! Są w niej tytuły bardziej i mniej znane, są też takie, które swego czasu były bardzo popularne, ale myślę, że cały czas warto je polecać. Aha, i jest ich chyba więcej niż dziesięć...
  1. Eva Rice, „Utracona sztuka dochowywania tajemnic” - niech was nie odrzuca brzydka okładka, książkę naprawdę czyta się świetnie! To historia młodej dziewczyny wchodzącej w dorosłe życie w Londynie w latach pięćdziesiątych, opowieść o miłości, powojennej codzienności i niecodziennej rodzinie. Świetna lektura, o której mało kto wie
  2. powieści Marian Keyes – irlandzkiej autorki, której książki zyskały ogromną popularność, szczególnie seria o rodzinie Walsh'ów. Pierwsza z serii to zarazem debiutancka powieść Keyes, „Arbuz” - pełna humoru historia młodej, samotnej matki, porzuconej przez ojca dziecka zaraz po jego narodzinach.
  3. Jan Karon, „W moim Mitford” - dla tych, którym podobał się „Ksiądz Rafał”, Pełna subtelnego humoru opowieść o pastorze z małego amerykańskiego miasteczka i pełnych charakteru mieszkańcach Mitford. Po prostu balsam na zbolałe serce.
  4. Mercedes Lackey – seria o heroldach Valdemaru. Kiedyś czytałam tylko fantasy, a Lackey należała do moich ulubionych, a teraz mam do tej autorki taki sentyment, że dalej kupuję jej książki, właściwie w ciemno. Pierwsza część serii nosi tytuł „Strzały królowej”.
  5. Noah Gordon, „Medicus” - opowieść-rzeka, tocząca się w XI wiecznej Anglii, a także w Persji, dokąd udaje się jej główny bohater, by pod okiem Awicenny uczycćsię medycyny.
  6. Connie Willis, „Nie licząc psa” - niesamowicie pokręcona opowieść fantastyczna, w której występują koty, wiktoriańskie damy, strusia noga biskupa i historyk podróżujący w czasie. Tak, początek nie ma żadnego sensu, ale uwierzcie mi, potem wszystko staje się zrozumiałe!!
  7. Arturo Pérez-Reverte – przede wszystkim „Klub Dumasa”, ale także „Szachownica flmandzka”, moje dwie ulubione powieści tego autora. Jedna – niesamowicie klimatyczna opowieść książkach, rzadkich manuskryptach, Dumasie i diable, druga – wciągający kryminał z tajemniczym obrazem w tle.
  8. Vikas Swarup, „Q&A” (sfilmowana jako „Slumdog. Milioner z ulicy”) - wciągająca powieść o przypadkach, miłości i wielkiej wygranej.
  9. Lisa See, „Kwiat śniegu i sekretny wachlarz” - przejmująca opowieść o przyjaźni, miłości, zdradzie, tocząca się w XIX wiecznych Chinach. Opowieść o kobietach, matkach, córkach, siostrach, o tradycji i sekretnym języku.
  10. powieści Irvine Shawa – między innymi „Hotel świętego Augustyna”, 'Pogoda dla bogaczy”, „Wieczór w Bizancjum” - świetne powieści, o których zupełnie się teraz nie mówi. Wciągające, klimatyczne, zapomniane. Na podstawie „Pogody..” kiedyś pokazywano serial, ale ja czytałam tylko książkę.
  11. Diane Setterfield, „Trzynasta opowieść” - jedna z moich ulubionych powieści o książkach, tajemnicach, sekretach i klimatycznych domostwach. Dzięki niej zakochałam się w książkach o rodzinnych tajemnicach i zagadkach starych domów.
  12. Khaled Hosseini, „Tysiąc wspaniałych słońc” - pełna napięcia i emocji opowieść o kobietach w Afganistanie, o przyjaźni i rodzinie. Wzruszająca, pełna ciepła i tragizmu opowieść o kobietach, które połączyła trudna przyjaźń.
Wszystkie powieści polecam gorąco. Tak wiem, miało być dziesięć. Ale jakoś mi ciężko było wybrać.

niedziela, 22 lipca 2012

Dzisiaj czytam... (42)



Wierzyć mi się nie chce, ale dzisiaj ma być ciepło. A nawet – ha! – słonecznie! Czyżby nadszedł czas na czytanie w ogródku? Na razie siedzę słuchając Trójki i wzdychając z tęsknoty za Szklarską Porębą. Dlatego zaraz chyba zabiorę się za „Błędne siostry” Renaty Górskiej, bo to też o Karkonoszach... To kolejna ostatnio nabyta strasznie grubaśna książka, ponad siedemset stron. (Przypomniało mi się, jak kiedyś, kiedy moja mama należała do Świata Książki, kupowała tylko książki, które miały ponad czterysta stron, bo twierdziła, że tylko wtedy czuje, że książka jest warta zakupu... A jeśli nie potrafiła wybrać, którą powieść kupić, to zawsze wygrywała ta grubsza...) Tak więc, „Błędne siostry”, tylko jeszcze muszę skończyć „Siedem lat później” Emily Giffin, chociaż denerwuje mnie dwulicowość tych wszystkich yummy-mummies... A właściwie to powinnam wybierać cieniutkie książki, żeby je szybko skończyć, ale cóż ja poradzę na to że mi się grube podobają bardziej? A DLACZEGO muszę tak szybko czytać, zapytacie? Otóż, muszę się spieszyć i szybko czytać, żeby wyprzedzić moją mamę. Co roku w styczniu ja i moja mama zaczynamy od nowa zapisywać przeczytane książki – i co roku licytujemy się, którą książkę teraz czytamy. A że mama nie pracuje, zimą zawsze jakoś ma więcej czasu na czytanie niż ja. Natomiast wiosną zaczyna się działka i wtedy ją zwykle doganiam... A w tym roku – kicha. Wciąż jest kilka książek do przodu. Za to uwielbiam to, że kiedy dzwonię do niej, zawsze rozmawiamy o książkach – co czytamy, co nam się spodobało, co przyniosłyśmy z biblioteki, co kupiłyśmy... Dobrze jest mieć taką mamę! A wy z kim rozmawiacie o książkach?

PS. Podjadam KEX apple z Ikei, jabłkowe markizy, popijając je lemoniadą z sokiem pomarańczowym. Mniam. Pozdrawiam bardzo leniwie.

piątek, 20 lipca 2012

Spędźcie wieczór w dworku pod Lipami... (Anna J. Szepielak, "Dworek pod Lipami")


Dawno, dawno temu, kiedy Ex libris dopiero stawiał pierwsze kroki, a ja dopiero zaczynałam czytać polecane na blogach powieści polskich autorów i aktorek, wpadł mi w ręce debiut Anny J. Szepielak, „Zamówienie z Francji”. Książkę przeczytałam z przyjemnością, a nazwisko autorki postanowiłam zapamiętać. I dlatego, kiedy dowiedziałam się, o tym, że Anna Szepielak napisała kolejną książkę, zakupiłam ją właściwie bez wahania, podekscytowana nie tylko śliczną okładką, ale i obiecującym opisem – pisarka marząca o napisaniu książki zupełnie innej niż dotychczasowe, rodzinne problemy, wyjazd do domu przyjaciółki... Okazało się, że „Dworek pod Lipami” to przyjemnie grubaśna, wciągająca opowieść, której udało się mnie uwieść i oczarować
Bohaterką „Dworku...” jest znana pisarka, Gabriela, której ułożone i na pozór szczęśliwe życie nagle zaczyna się rozpadać – wydawcy marudzą, że nie podoba im się zakończenie książki, nowa powieść jakoś nie chce się napisać... Do tego jej małżeństwo z Markiem przeżywa kryzys, kobieta źle się czuje w domu, do którego się wprowadziła po ślubie, gdzie dochodząca gosposia wiedzie prym, a i córka męża z pierwszego małżeństwa też przysparza kłopotów. Gabrysia, sympatyczna bohaterka, która potrafi o bożym świecie zapomnieć, kiedy pogrążona jest w pracy, pomimo odnoszonych sukcesów jest niepewna siebie, chowa też przed mężem kilka sekretów. Kiedy więc przyjaciółka prosi ją o popilnowanie domu i zwierząt przez kilka dni, kobieta chętnie ucieka od swoich problemów.
„Dworek pod Lipami” to jednak nie tylko powieść o kryzysie małżeńskim, ale i o procesie tworzenia, o wymyślonej historii, która właściwie tworzy się na naszych oczach. Otóż Gabriela ma natchnienie, pisze książkę, której bohaterką jest dziewiętnastowieczna młoda kobieta, Celina. I to właśnie jej perturbacje zdrowotno-życiowo-rodzinne wciągnęły mnie w tej powieści najbardziej! Celina w wybujałej wyobraźni autorki ożywa, zaczyna żyć własnym, niezależnym życiem, zaczyna nawet z autorką rozmawiać – najpierw poznajemy ją w dramatycznych okolicznościach, potem dowiadujemy się o niej nieco więcej, a cała historia, jej rozwój, powikłania, zaskakują nawet Gabrysię. Zastanawia mnie, co Anna Szepielak myśli o terapii poprzez pisanie, bo dla głównej bohaterki jej książki historia Celiny staje się narzędziem, przy pomocy którego Gabrysia usiłuje uporać się z własnymi problemami. Z drugiej strony, jeśli tak właśnie wygląda natchnienie pisarskie, to chylę czoła przed autorami powieści, którzy nie tylko muszą zapanować nad swoją rozbuchaną wyobraźnią, ale jeszcze to wszystko przelać na papier! Ciekawi mnie, ile w tym wątku znalazło się osobistych doświadczeń Anny Szepielak? Czy też pisze całymi godzinami, zapominając o bożym świecie? Czy śnią się jej sceny, które natychmiast po przebudzeniu musi zapisać? Czy wszędzie ze sobą nosi czerwony notes? Czy obgryza długopisy?
I chociaż tyle już napisano podobnych, dwutorowych historii, w których splatają się historyczne i współczesne wątki, coś mnie w tej książce urzekło, coś sprawiło, że przeczytałam ją z przyjemnością i zainteresowaniem od deski do deski. Przede wszystkim spodobał mi się oryginalny pomysł na wprowadzenie wątku historycznego, spodobał mi się też (o dziwo!) wątek współczesny, choć jak zwykle to u mnie bywa, perypetie Celiny były jednak dla mnie ciekawsze. Język powieści też jest dwoisty – współczesną narrację przeplatają lekko stylizowane, archaizowane fragmenty pamiętników dziewiętnastowiecznej bohaterki. Zresztą autorka zastosowała tu sprytny wybieg, bo przecież Gabrysia sama tę powieść pisze, stylizacja jest trudna, ale przecież zawsze będzie można ją poprawić. Dlatego gdyby w opowieści o przygodach Celiny znalazły się jakieś nieścisłości, anachronizmy, czy przekłamania, nie należałoby się nimi przejmować, tylko złożyć to na kark braku korekty!
Podsumowując, „Dworek pod Lipami” to bardzo ciepłe i sympatyczne, babskie czytadło, książka wciągająca i pełna uroku. Mam nadzieję, że następna powieść Anny Szepielak będzie znowu lepsza od poprzedniej, poprzeczkę podnoszę i czekam na rezultaty. A po cichu marzę, żeby autorka napisała tym razem powieść historyczną, najlepiej w stylu pamiętników Celiny. Na pewno przeczytam.

środa, 18 lipca 2012

O mazurskiej wsi z uczuciem... (Kazimierz Orłoś, "Dom pod Lutnią")

Jak już wielokrotnie wspominałam, życie wiejskie to dla mnie zupełna niewiadoma. Jestem miejskim dzieckiem, a wakacje spędzaliśmy najwyżej w małych miejscowościach, w górach lub nad morzem, więc krowy nigdy nie macałam, a sianokosy znam li i jedynie ze słyszenia. A przy tym jestem straszliwie wygodna, miasto uwielbiam, uwielbiam też wszelakie miejskie wygody. Może dlatego ciągnie mnie do tych „wiejskich” książek, powieści, których akcja dzieje się na wsi, które opowiadają o życiu prostym, zgodnym z rytmem natury...
A jednak „Dom pod Lutnią” Kazimierza Orłosia to zupełnie inna powieść. Pierwszy raz wpadła mi w oko przy okazji wyszukiwania nowości w internetowych księgarniach. Potem przeczytałam o niej na blogu moni-libri (i chyba gdzieś jeszcze?) i przepadłam. Błyskawicznie ściągnęłam książkę na kindla i spędziłam kilka kolejnych dni zaczytując się w niej po uszy.
Bohaterem „Domu pod Lutnią” nie jest kolejna kobieta szukająca rozwiązania swoich problemów w przeprowadzce, zmianie życia i przewartościowaniu swych poglądów na życie. Jest nim mały chłopiec, którego matka powierza opiece dziadka mieszkającego w mazurskiej wiosce – jest bowiem rok 1949, jego ojciec został właśnie aresztowany przez Urząd Bezpieczeństwa, a nagonka za pozostałymi członkami AK wciąż trwa. Tymczasem dziadek małego Tomka, przedwojenny pułkownik, który okres wojenny spędził w niemieckim obozie jenieckim, po wojnie wyjechał na Mazury, nie mogąc odnaleźć się w nowej, powojennej rzeczywistości. W Warszawie pozostawił żonę i córkę, z którymi utrzymuje bardzo sporadyczny kontakt. Mały Tomek powoli zaprzyjaźnia się z dziadkiem, poznaje nowych kolegów, idzie do szkoły...
Dom pod Lutnią” topowieść bardzo klimatyczna, napisana pięknym, plastycznym, choć prostym językiem. Opowieść toczy się niespiesznie, czytelnik powoli zanurza się w opisywany przez autora świat. Dni leniwie upływające na nauce i zabawie, spacery nad jezioro, do lasu, wieczory spędzane na wpatrywaniu się w rozgwieżdżone niebo – życie w malutkiej mazurskiej wiosce ma swój rytm, swoje zwyczaje, swoją magię. Mazury, które (jak się doczytałam na stronach internetowych) w twórczości autora są zwykle ukazywane jako kraina niemal idylliczna, tu również ukazane jako miejsce szczęśliwe, przynoszące ukojenie i spokój. Ludzie są serdeczni i pełni ciepła, choć nie zawsze potrafią się otworzyć. Poczucie wspólnoty pomaga przetrwać pewne niepewności ciężkie czasy, pozwala ułożyć życie na nowo, po wojennych zawieruchach odnaleźć własne miejsce i odrobinę szczęścia. Jest też miłość, która pojawia się niespodziewanie, nie zważa na konwenanse i ludzkie gadanie. Miłość, która przynosi ukojenie, jest prosta i szczera.
Jednak powojenne Mazury w książce pana Orłosia to tylko pozornie sielankowa wieś. Tak naprawdę Lipowo jest prawdziwym tyglem, w którym mieszają się wszelkie narodowości, języki i religie. Mieszkają tu bowiem rdzenni Mazurzy, przesiedleni Ukraińcy, Polacy, Niemcy... Niektórzy czują się tu bardzo obco, starają się odnaleźć w tej „dziczy” namiastkę dawnego życia, inni, jak pułkownik Bronowicz, właśnie tutaj znaleźli swój dom. Do tego dochodzi świetnie ukazane tło społeczne i polityczne powieści – powojenne lata to dla wielu okres niepewności i poczucia klęski. Nawet w maleńkiej wiosce wszechobecna władza ludowa patrzy wszystkim na ręce, życie utrudniają bezsensowne nakazy, wizytacje, pełno jest też ludzi chciwych i bezlitosnych, który mają na uwadze jedynie własne potrzeby. Tymczasem w pobliskich lasach wciąż jeszcze trwa partyzancka walka o wolność, pojawiają się tajemniczy przybysze, by nagle zniknąć po drugiej stroni rzeki. Kruche szczęście można tak łatwo zniszczyć bądź odebrać.
Również drugi, obok Tomka, bohater „Domu pod Lutnią”, pułkownik Bronowicz, nie jest postacią kryształowo czystą – chociaż autor ukazuje go jako mężczyznę sprawiedliwego, pełnego godności i siły, to jego rodzinne związki są bardzo skomplikowane, a jego postępowanie nie zawsze bez skazy. A jednak to człowiek, z którym czytelnik potrafi się utożsamić, potrafi go zrozumieć, współczuć mu. To prawdziwy przedwojenny dżentelmen, ułan, żołnierz kawalerii, którego wojna pozbawiła złudzeń i który nie potrafi się odnaleźć w tej przerażająco nieraz odmiennej rzeczywistości. Starając się żyć w zgodzie z własnym sumieniem, nie zawsze jednak może zachować się tak, jak mu nakazuje honor i poczucie odpowiedzialności. Czasem silniejszy jest instynkt samozachowawczy, pragnienie spokoju i zapomnienia.
Gdzieś w internetowym opisie tej książki przeczytałam, że to powieść o „doświadczaniu szczęścia w nieszczęśliwych czasach” - myślę, że to bardzo trafne podsumowanie „Domu pod Lutnią”. To powieść ciepła, klimatyczna, pełna emocji, nie tylko historia o dorastaniu, ale i o jesieni życia, spokojnej i pogodnej, o miłości, która przychodzi niespodziewanie i potrafi tak wiele ofiarować. „Dom pod Lutnią” to nostalgiczna opowieść o krainie, której już nie ma, o świecie, który istnieje już tylko właściwie w opowieściach naszych dziadków. To książka napisana z potrzeby serca, po to, by zachować w pamięci ludzi ten krótki wycinek historii i ten piękny zakątek świata.
Przyznam się wam jeszcze do czegoś – nigdy nie byłam na Mazurach. Znam je tylko z książek. I chociaż podobno, według wielu osób, Mazury zmieniły się nie do poznania, skomercjalizowały i uturystyczniły, to bardzo chciałabym tam kiedyś pojechać, na własnej skórze przekonać się, jaki właściwie jest ten piękny zakątek Polski. Na pewno są jeszcze gdzieś jakieś miejsca, w których ten dawny czar przetrwał. A jeśli mi się to nie uda, to cieszę się, że przeczytałam właśnie tę książkę.

poniedziałek, 16 lipca 2012

Dzisiaj czytam... (41)

Ach, niedziela, niedziela... Leniwa niedziela. Wypad do pubu ze znajomymi, kilka odcinków Doktora Who, dobry obiad... Co jeszcze...? A tak, książki. Skończyłam dziś czytać "Tajemnicę Abigel" Magdy Szabo. To właściwie taka książka-legenda, o której wiele osób słyszało, niewiele za to miało okazję ją przeczytać. Kiedy więc wznowiło ją niedawno Wydawnictwo Bona, musiałam ją kupić i natychmiast przeczytać. Kiedyś oglądałam serial na podstawie tej powieści, na szczęście niewiele pamiętałam, tak więc przyjemność czytania była właściwie niezmącona. A z którą książką pójdę dziś do łóżka? Jeszcze nie wiem. Czeka na mnie zaczęta jakiś czas temu książka Zofii Stulgińskiej pod tytułem "Gruszki na wierzbie", ciekawią i przyciągają "Stenogramy Anny Jambor" , przyniesione z biblioteki "Siedem lat później" Emily Giffin też korci... Najchętniej przeczytałabym też jednocześnie najnowsze książki, którymi chwaliłam się ostatnio, a do tego dwie powieści kupione w księgarni w POSKu - " Pożegnanie z Afryką" Blixen i " Kolację z Anną Kareniną" Glorii Goldreich, o której to książce czytałam jakiś czas temu na którymś blogu (tylko którym?!) Na szczęście jutro poniedziałek, nigdzie nie muszę iść, no, oprócz kilku godzin wieczorem... Dlatego mój plan przewiduje wygodne łóżko, kubek gorącej herbaty i stertę książek. Dobranoc!

sobota, 14 lipca 2012

Ekstatyczny stosik książkochona

Zadziwia mnie i zachwyca uczynność niektórych ludzi! Na mój rozpaczliwy apel o przywiezienie książek z Polski odpowiedziała koleżanka, z którą ostatni raz widziałam się chyba w podstawówce, i która teraz mieszka, jak się okazało, właściwie po sąsiedzku... To jej rodzice przywieźli mi stos książek, które dziś zostały mi własnoręcznie dostarczone. Moje chciejstwo i zachłanność zostały na jakiś czas zaspokojone... A że łupy bogate, jest się czym chwalić...
Renata L. Górska, „Błędne siostry” - jednym z powodów, dla których kupiłam tę książkę był fakt, że jej akcja toczy się w Karkonoszach – moich ukochanych górach. Nie czytałam jeszcze powieści Renaty Górskiej, ale historia domu, w którym bohaterka powieści, Karolina, poszukuje spokoju i wypoczynku, brzmi bardzo zachęcająco.
Katarzyna Michalak, „Nadzieja” - kolejna powieść cieszącej się popularnością autorki. Tym razem podobno zupełnie różna od jej poprzednich książek. Historia o przyjaźni, miłości, dwojgu ludziach. Dużo sobie po tej powieści obiecuję, mam nadzieję, że autorce uda się mnie zaskoczyć. Trzymajcie kciuki!
Anna J. Szepielak, „Dworek pod Lipami” - jako że spodobała mi się debiutancka powieść autorki pod tytułem „Zamówienie z Francji”, ucieszyłam się, kiedy okazało się, że niedawno wyszła jej kolejna książka. Mam nadzieję, że znajdę tu wszystko to, co spodobało mi się w „Zamówieniu...”: dom z duszą, historię, sięgającą korzeniami w dawne czasy, a do tego wciągającą współczesną opowieść. Bohaterka książki, Gabriela, jest bowiem autorką, a nie ma nic bardziej wciągającego dla książkochłona, niż książka o książce.
Oliver Pötzsch, „Córka kata” - niemiecki kryminał historyczny, którego akcja rozgrywa się w Bawarii w XVII wieku, a którego głównym bohaterem jest miejscowy kat, ze słynnej rodziny Kuislów. To właśnie on rozwiązuje historię morderstw, o które oskarżona jest lokalna akuszerka, uznana przez miejscowych za czarownicę. Jak już wspomniałam, mało znam niemieckich autorów, Pötzsch w sam raz się nada na przełamywanie lodów, bo kryminały historyczne lubię bardzo.
Nicole C. Vosseler, „Niebo nad Indiami” - kolejna powieść niemiecka, przetłumaczona na polski. Na okładce opisywana jako „dramatyczna historia miłosna w egzotycznych plenerach”. Bohaterka zawiera małżeństwo z rozsądku i wyjeżdża z mężem do Indii. Powieść historyczna, osadzona w dziewiętnastowiecznych, kolonialnych Indiach, może być wciągająca. Do tego pasjonujący romans – cóż więcej można chcieć od tej grubaśnej książki?
Magda Szabo, „Tajemnica Abigail” - wisienka na torcie. Książka-legenda, która na allegro potrafiła kilka miesięcy temu osiągać bajońskie kwoty. Wreszcie wydana ponownie. Teraz ją mam i wreszcie będę mogła się przekonać, czy spodoba mi się równie bardzo, jak oglądany dawno temu serial na jej podstawie. A że historia nastoletniej Giny, którą ojciec-wojskowy wysyła na pensję i która buntuje się przeciwko surowym obyczajom tam panującym, podbiła serca wielu czytelników, ja też liczę na to, że książka okaże się warta towarzyszącego jej rozgłosu!
Izabela Szolc, „Siostry” - cieniutka, ślicznie wydana powieść kolejnej nie znanej mi (jeszcze) autorki. Zakup – impuls. Tym razem też zaintrygowało mnie tło historyczne – bo czasy napoleońskie, bo polski dwór, bo powstanie... A do tego siostry – bliźniaczki, a na deser kreolskie, egzotyczne korzenie i wudu. Może być ciekawie... ale chyba nie będzie to zwykła powieść historyczna. 
Irena Kika Szaszkiewiczowa, „Podwójne życie Szaszkiewiczowej” - o autorce tych wspomnień muszę sobie jeszcze co nieco doczytać. Na przykład w Wysokich Obcasach, gdzie opublikowano z nią wywiad. Wydaje mi się, że może to być fascynująca postać, fascynująca lektura – autorka wspomnień urodziła się w 1917 roku, a mnie okres międzywojenny w dalszym ciągu fascynuje, więc zacieram ręce na myśl o dzieciństwie spędzonym w polskim tradycyjnym dworku, międzywojennym Krakowie, balach, barwnych postaciach i szalonym, poplątanym życiu.
Ufff. To już wszystko. A teraz życzę wszystkim dobrej nocy, a sama idę obwąchiwać książki przed snem. Dobranoc!

"Stuhrowie. Historie rodzinne" - Jerzy Stuhr

Co wiedziałam do tej pory o Jerzym Stuhrze:
  • jest aktorem
  • ma syna Macieja, też aktora
  • grał w „Seksmisji”....i kilku innych filmach.
Czego dowiedziałam się o Jerzym Stuhrze po przeczytaniu jego książki „Stuhrowie. Historii rodzinne”:
  • jego pradziadkowie, Anna i Leopold, pochodzący z Dolnej Austrii, pod koniec XIX wieku osiedlili się w Krakowie
  • był bardziej zżyty z bratem swego dziadka, Oskarem, niż ze swoim prawdziwym dziadkiem, Leopoldem
  • jego rodzina to ciekawa zbieranina, nie brakowało w niej ekscentrycznych,legendarnych postaci, jak chociaż jego babka, Maria, zwana Masią.
„Stuhrowie. Historie rodzinne” Jerzego Stuhra to bardzo osobista opowieść o rodzinnych korzeniach, ludziach, którzy tworzą naszą przeszłość, o wydarzeniach, które pozostają w naszej pamięci. Zebrane w siedmiu rozdziałach wspomnienia rozpoczynają się w XIX wieku, a każdy rozdział opowiada dzieje różnych członków rodziny. Są więc przede wszystkim pradziadkowie, którzy przybyli do Krakowa, widząc w tym swoją szansę na lepszą przyszłość i zdecydowali się wychować swych synów na dumnych Polaków – patriotów. Nie brakuje w książce rodzinnych dramatów i wielkich miłości – pradziadkowie Igliccy otrzymali specjalne zezwolenie na ślub, mimo iż byli kuzynami, babcia Masia miała pięciu mężów, rodziły się dzieci, ludzie umierali. Nadeszły dwie wojny, jedna przyniosła Polsce niepodległość, druga zabrała ludziom życie, do którego byli przyzwyczajeni. Wszystko to Stuhr opisuje w swojej książce stylem gawędziarskim, potocznym i bardzo przystępnym.
Aktor pisze przede wszystkim o swojej rodzinie, o sobie wspominając właściwie tylko mimochodem. Jeśli opisuje swoją młodość, to przede wszystkim pisząc o swoich rodzicach i dziadku. Kiedy pisze o dorosłym życiu, wspomina często swoje dzieci i żonę. O sobie pisze jakoś tak z boku, z doskoku. A przecież na pewno jego życie było często równie ciekawe i pełne interesujących ludzi, spotkać, wydarzeń. Cóż, widać jednak, że dla Stuhra rodzina jest bardzo ważna, ważne jest to zakotwiczenie w przeszłości, w historii, to, jak sam pisze, „poczucie przynależności”. Ważne jest również własne miejsce na ziemi, własny dom, ziemia, miejsce, gdzie odpoczywa, żyje najpełniej.
Jerzy Stuhr dzieli się z czytelnikami swojej książki nie tylko historiami rodzinnymi, ale i rodzinnymi pamiątkami – wiele jest w tej książce zdjęć zachowanych dokumentów, zdjęć i innych drobiazgów – mnie szczególnie spodobała się filiżanka z podobiznami pradziadków aktora, którą ofiarował żonie Leopold. I tylko szkoda, że chociaż niektóre zdjęcia nie są kolorowe, bo dodałyby tylko tej i tak bardzo ładnie wydanej książce uroku.
Przyznaję, mało wiem o polskich aktorach, artystach, sławnych ludziach, nie wiele mnie też interesuje, zwłaszcza teraz, kiedy polskich filmów właściwie nie oglądam, nikogo nie znam, nikogo nie rozpoznaję. Jednak Jerzy Stuhr to dla mnie legenda, instytucja, aktor tak charakterystyczny, że nie sposób go nie rozpoznać. I dlatego cieszę się, że zdecydował się podzielić się z czytelnikami swoją historią, pozwolił nam zajrzeć do domowych archiwów i dowiedzieć się czegoś nowego o swojej przeszłości. Była to dla mnie bardzo ciekawa lektura, interesujące spotkanie ze sławnym aktorem, który okazał się człowiekiem skromnym, rodzinnym i dumnym ze swojej przeszłości.

niedziela, 8 lipca 2012

Dzisiaj czytam... (40)

Mam proszę Państwa, tak zwaną FAZĘ. Na polskie książki. Wypożyczane z biblioteki, kupowane, ściągane na kindla. Z czułością wpatruję się w przywleczone z POSKu i innych bibliotek nowości i wywleczone z magazynów zdobycze. Mało mi, mało, ciągle mało – wyszukuję więc w internecie interesujące ebooki – na nie nie trzeba czekać, można od razu wskoczyć w książkę, patrzeć tylko ze zdziwieniem na to, jak książka kurczy się przed naszymi oczami – dwadzieścia procent, trzydzieści, czterdzieści... I chociaż śmieszy mnie liczenie procentów zamiast stron, przyjemność czytania wciągającej książki jest taka sama. Właśnie pochłaniam powieść Kazimierza Orłosia „Dom pod lutnią” i zastanawiam się, jak to się stało, że o autorze nigdy do tej pory nie słyszałam? To się chyba jednak zmieni, bo pierwsze spotkanie z panem Orłosiem jak na razie jest bardzo udane. Dobrze wiedzieć, że czeka na mnie ze dwadzieścia innych książek tego pisarza... Pogoda zresztą sprzyja czytaniu, bo zamiast upałów mamy tu u nas głównie powodzie... Jedno jest pewne, nuda mi nie grozi.
Właśnie zaczyna się finał tenisa na kortów Wimbledonu, rozgrywka, na którą czekają tysiące kibiców – finał w którym pierwszy raz od siedemdziesięciu sześciu lat zagra Brytyjczyk, Andy Murray, który zmierzy się z legendarnym Rogerem Federerem – ten pojedynek muszę obejrzeć! Odłożę więc lekturę książki Orłosia na trochę, ale wrócę do niej natychmiast, gdy gra się skończy, bo powieść bardzo mnie wciągnęła.
PS. A jutro, mam nadzieję, będę się bezczelnie chwalić.

sobota, 7 lipca 2012

Hamish Macbeth, czyli szkocki policjant na tropie przestępstw

Moja przygoda z książkami M.C. Beaton zaczęła się właściwie od serialu „Hamish Macbeth”, wyprodukowanego przez BBC. Serial, który jest tylko oparty na motywach książek Beaton, polecił mi Ulubiony Anglik, który stwierdził, że to coś dla mnie. Miał rację, serial od razu baaardzo mi się spodobał. Miał w sobie wszystko – wspaniałe szkockie plenery, świetną muzykę, pełne charakteru postacie głównych i drugoplanowych bohaterów, dowcipne dialogi. Czasem pełne napięcia, innym razem pobudzające do śmiechu odcinki oglądałam z zaciekawieniem i przyjemnością. Główną rolę grał w nim Robert Carlyle, aktor, którego znałam do tej pory tylko z prześmiesznego filmu „The Full Monty”. Po obejrzeniu wszystkich odcinków serialu postanowiłam sprawdzić, czy spodobają mi się książki. Cóż, okazało się, że choć zupełnie inne niż serial, te króciutkie kryminały również przypadły mi do gustu.
M.C. Beaton to pseudonim bardzo płodnej angielskiej pisarki, Marion Chesney. Ma ona na koncie nie tylko popularne serie kryminałów, której bohaterami są Agatha Raisin i Hamish Macbeth, ale i ponad sto romansów historycznych. Z tego bogatego dorobku przeczytałam do tej pory tylko serię o Hamishu, szkockim policjancie z malutkiej wioski Lochdubh, który chociaż świetnie potrafi rozwiązywać kryminalne zagadki, woli pozostawać w cieniu i unikać możliwości awansu, który by go zmusił do opuszczenia ukochanej chatki w szkockich górach i przeprowadzki do miasta. Hamish Macbeth sam co prawda nie zawsze postępuje zgodnie z prawem, ale nigdy nie pozwala na to, by poważne przestępstwa uszły komuś na sucho...
Przeczytałam wszystkie opowieści o Hamishu i Lochdubh – razem dwadzieścia osiem książek. To prawda, można powiedzieć, że są one schematyczne, przewidywalne i powtarzalne, ale ja bardzo to w nich lubię. Powieści Beaton koncentrują się zawsze na zagadce, którą detektywi ze Strathbane bez pomocy Hamisha i jego znajomości okolicy, lub ludzkich charakterów, nie mogą rozwiązać. Do tego czytelnik śledzi losy sympatycznego policjanta, jego utarczki z przełożonymi i chwiejne życie uczuciowe. Patyczkowaty rudzielec, który uwielbia się lenić, kocha swoje spokojne życie w małej wiosce, wśród przyjaciół i który nie ma szczęścia w miłości – jak dla mnie, Hamish to bohater, którego po prostu nie da się nie lubić! Poznajemy też mieszkańców wioski, barwną zbieraninę postaci, które przewijają się przez kolejne powieści tej serii. Do tego autorka serwuje nam opisy szkockich krajobrazów, surowych, czasem niegościnnych, zamieszkałych przez równie surowych i nieufnych mieszkańców. Zagadki, choć zwykle ciekawe i zaskakujące, czasem są dla mnie tylko pretekstem do tego, by poczytać więcej o Lochdubh i jego mieszkańcach.
W najnowszej książce Beaton, „”Death of a Kingfisher”, Hamish Macbeth musi nie tylko odkryć, kto zabił rodzinę zimorodków, która za swoje schronienie obrała sobie jedno z pobliskich jezior, ale i kto zamordował mieszkającą w pobliżu starszą panią. Niestety, chociaż właściwie wszystko jest jak być powinno, tym razem coś mi zazgrzytało – może sprawiły to zbyt sztuczne dialogi, może nazbyt pogmatwana fabuła? Tylko Hamish pozostał jak zwykle jedyny w swoim rodzaju. Nie będę was więc zachęcać do lektury akurat tej książki, ale mam nadzieję, że postanowicie zapoznać się z wcześniejszymi książkami z tej serii, które podobały mi się znacznie bardziej. Jeśli będziecie mieli okazję, obejrzyjcie też serial. Polecam go jako odtrutkę na stresujący tydzień w pracy.


poniedziałek, 2 lipca 2012

"Darowane kreski" - Joanna Papuzińska

Czy znacie książki i wierszyki pani Joanny Papuzińskiej? Ja pamiętam „Naszą mamę czarodziejkę” i „Rokisia”. Natomiast nie wiedziałam, że autorka napisała też tomik wspomnień z dzieciństwa spędzonego w okupowanej i powojennej Warszawie. Dziękuję więc Yenn, bo to ona poleciła mi jakiś czas temu na blogu „Darowane kreski” Joanny Papuzińskiej. Znalazłam je w magazynie POSKu (wraz z innymi skarbami) i właśnie skończyłam czytać. Od razu dodam, że moje wydanie ma zupełnie inną okładkę, zieloną, a pochodzi z 1994 roku. Sama zaś książka została napisana w 1989 roku.
Darowane kreski” to książka opisująca świat widziany z perspektywy dziecka, pełen zapamiętanych szczegółów, małych zdarzeń i wspomnień. Często autorka waha się, przyznając, że jej pamięć jest niedoskonała, ale zapamiętane szczegóły są interesujące, ciekawe i ukazują nam obraz Warszawy powojennej i nieprzeciętnej rodziny małej Joasi. Pisarka urodziła się bowiem w styczniu 1939 roku i wczesne dzieciństwo spędziła w okupowanej Warszawie i podwarszawskich miejscowościach.
Joanna Papuzińska koncentruje się na detalach zapamiętanych z dzieciństwa – widziane oczyma dziecka, w dodatku dziecka obdarzonego bujną wyobraźnią, tworzą one kanwę opowieści. Dopiero gdzieś w tle czytelnikowi ukazuje się większy obraz – wojenne dzieciństwo, powojenne lata szkolne... Wojna, okupacja, powstanie, odbudowywanie Warszawy – to zdarzenia w świecie małej Joasi zajmujące dalsze miejsce. Jakże ważniejsze są wspomnienia matki, utraconej w czasie wojennej zawieruchy, zapamiętane zabawy w chowanego, tajemnicze tramwaje pojawiające się na suficie, zabawy wśród gruzów, spacery ze szkolnymi przyjaciółkami, czy letnie wyjazdy do podwarszawskiej gajówki, Stefanki.
Wkrótce pojawiają się we wspomnieniach ciemniejsze tony, okazuje się, że zakończenie wojny nie przynosi upragnionego pokoju – dorośli mają swoje tajemnice, które omawiają szeptem, są niezrozumiane przez dzieci zakazy, są też sprawy, o których się po prostu nie mówi.
Joanna Papuzińska napisała książkę pełną ciepła i nostalgii. Kiedy wspomina lata wojenne, tułaczkę po obcych domach, pisze o tych trudnych tematach w sposób prosty, oszczędnymi słowami, tak, jak rozumiało je małe dziecko, którym wtedy była. Pojawiają się postacie mamy i taty, rozlicznych ciotek, tych prawdziwych i przyszywanych, a także rodzeństwa. Pisarka wspomina skromne życie w przepełnionym mieszkaniu, proste zabawy dzieci, pierwsze szkolne przeżycia. Pojawiają się też książki i wspomnienia pierwszej wizyty w pobliskiej bibliotece.
Z kartek książki przebija pozytywna, pełna ciepła atmosfera – czy mowa jest o przygotowaniach do świąt, czy o codziennych obowiązkach, dzielonych pomiędzy członkami rodziny. Ważne jest poczucie patriotyzmu, zakorzenione w dzieciach od maleńkości, poczucie wspólnoty i koleżeństwa. „Darowane kreski” to cieniutka książeczka w zamierzeniu adresowana jest chyba do młodszego czytelnika, ale nie jestem pewna, czy znalazłaby dzisiaj w tej grupie wiekowej wdzięcznego odbiorcę. Natomiast ja przeczytałam ją z przyjemnością i uśmiechem na twarzy.
Na zakończenie, smakowity fragment z książki opisujący świąteczny zwyczaj, który nadzwyczaj przypadł mi do gustu: „Po wigilijnym wieczorze dom nasz zapadał w rozkoszne świąteczne odrętwienie. Nadchodził pierwszy dzień świąt, który też miał swoje obyczaje. Tego dnia w ogóle nie robiło się śniadania i nie wstawało się z łózek do bardzo późnej godziny. Cały dom zamieniał się w wielką sypialną czytelnię, a to dlatego, że połowę co najmniej prezentów stanowiły książki. Lecz nie żadne tam nudziarstwa, tylko wspaniale dobrane czytadła, każdemu według gustu i najskrytszych pragnień.”
Czyż nie jest to wspaniały opis kształtującej się pasji?

niedziela, 1 lipca 2012

Dzisiaj czytam tak po prostu.

Czytam „Złą krew” Arne Dahla i kątem oka popatruję w stronę stolika. Tam już czekają na mnie kolejne książki, mrugając okładkami, prezentując swoje wdzięki i zachęcająco trzepocząc stronami. Świadomość, że zawsze mam co czytać, jest bardzo kojąca.
Od dawna wiadomo, że książki poprawiają mi humor. Nie tylko ich czytanie, czasem wystarczy samo przebywanie wśród nich. Dlatego wczoraj udałam się do biblioteki i przytargałam siedem książek. Są wśród nich thrillery, są i powieści obyczajowe. Ułożyłam je na kupce i zastanawiam się, skąd w tych papierowych tomach, okrytych plastikowymi okładkami bierze się tyle pozytywnej energii. Lubię na nie patrzeć, zastanawiać się, czy kiedy już je zacznę czytać zawarte w nich słowa rozśmieszą mnie, czy może zaciekawią, przestraszą czy zasmucą. Czytanie książek to trochę jak wizyta u lekarza – książki koją obolałe dusze, leczą złamane serca, pomagają zapomnieć o chorym ciele. Przebywanie wśród książek poprawia natychmiast humor. Zagłębianie się w światy stworzone przez ich autorów pozwala czytelnikowi oderwać się od rzeczywistości, odlecieć w nieznany, odległy świat, zapomnieć o problemach, skupić się na czym innym niż rozmyślanie nad własnymi problemami. Już pierwsze zdania potrafią nas zmusić do skupienia, zastanowić nad tym, co nas czeka, skoncentrować się na poznawaniu nowych miejsc, postaci, zdarzeń.
Kocham książki miłością stałą, niezmienną i bezwarunkową. Po prostu za to, że są!
A oto pierwsze zdania z tych książek:
Paulette Lestafier wcale nie była tak szalona, jak mówiono. Oczywiście, że odróżniała dni tygodnia.”
Przez drzwi Królewskiego Teatru Szekspirowskiego wylała się po raz kolejny fala publiczności – prosto w strugi paskudnego deszczu, który jak zwykle znał co do minuty czas zakończenia spektaklu.”
Siedzimy naprzeciwko siebie i unikamy swojego wzroku. Siedzimy tu już od kilku godzin”
Różowy pokój. Małe światełko tylko od czasu do czasu oświetla ściany.”
Cholera, kończę z tym! Nie chcę już tu dłużej być.”
Zdarzają się historie, które są jak spirale śmierci i wbijają się zardzewiałym końcem coraz głębiej i głębiej w świadomość tego, kto musi ich słuchać.”
Wydaje mu się, że otacza go ciemność. Nie wie tego na pewno, bo nie jest w stanie otworzyć oczu.”