Jak
już wielokrotnie wspominałam, życie wiejskie to dla mnie zupełna
niewiadoma. Jestem miejskim dzieckiem, a wakacje spędzaliśmy najwyżej w
małych miejscowościach, w górach lub nad morzem, więc krowy nigdy nie
macałam, a sianokosy znam li i jedynie ze słyszenia. A przy tym jestem
straszliwie wygodna, miasto uwielbiam, uwielbiam też wszelakie miejskie
wygody. Może dlatego ciągnie mnie do tych „wiejskich” książek, powieści,
których akcja dzieje się na wsi, które opowiadają o życiu prostym,
zgodnym z rytmem natury...
Bohaterem
„Domu pod Lutnią” nie jest kolejna kobieta szukająca rozwiązania swoich
problemów w przeprowadzce, zmianie życia i przewartościowaniu swych
poglądów na życie. Jest nim mały chłopiec, którego matka powierza opiece
dziadka mieszkającego w mazurskiej wiosce – jest bowiem rok 1949, jego
ojciec został właśnie aresztowany przez Urząd Bezpieczeństwa, a nagonka
za pozostałymi członkami AK wciąż trwa. Tymczasem dziadek małego Tomka,
przedwojenny pułkownik, który okres wojenny spędził w niemieckim obozie
jenieckim, po wojnie wyjechał na Mazury, nie mogąc odnaleźć się w nowej,
powojennej rzeczywistości. W Warszawie pozostawił żonę i córkę, z
którymi utrzymuje bardzo sporadyczny kontakt. Mały Tomek powoli
zaprzyjaźnia się z dziadkiem, poznaje nowych kolegów, idzie do szkoły...
„Dom pod Lutnią” topowieść bardzo klimatyczna, napisana pięknym, plastycznym, choć prostym językiem.
Opowieść toczy się niespiesznie, czytelnik powoli zanurza się w
opisywany przez autora świat. Dni leniwie upływające na nauce i zabawie,
spacery nad jezioro, do lasu, wieczory spędzane na wpatrywaniu się w
rozgwieżdżone niebo – życie w malutkiej mazurskiej wiosce ma swój rytm,
swoje zwyczaje, swoją magię. Mazury, które (jak się doczytałam na
stronach internetowych) w twórczości autora są zwykle ukazywane jako
kraina niemal idylliczna, tu również ukazane jako miejsce szczęśliwe,
przynoszące ukojenie i spokój. Ludzie są serdeczni i pełni ciepła, choć
nie zawsze potrafią się otworzyć. Poczucie wspólnoty pomaga przetrwać
pewne niepewności ciężkie czasy, pozwala ułożyć życie na nowo, po
wojennych zawieruchach odnaleźć własne miejsce i odrobinę szczęścia.
Jest też miłość, która pojawia się niespodziewanie, nie zważa na
konwenanse i ludzkie gadanie. Miłość, która przynosi ukojenie, jest
prosta i szczera.
Jednak
powojenne Mazury w książce pana Orłosia to tylko pozornie sielankowa
wieś. Tak naprawdę Lipowo jest prawdziwym tyglem, w którym mieszają się
wszelkie narodowości, języki i religie. Mieszkają tu bowiem rdzenni
Mazurzy, przesiedleni Ukraińcy, Polacy, Niemcy... Niektórzy czują się tu
bardzo obco, starają się odnaleźć w tej „dziczy” namiastkę dawnego
życia, inni, jak pułkownik Bronowicz, właśnie tutaj znaleźli swój dom.
Do tego dochodzi świetnie ukazane tło społeczne i polityczne powieści –
powojenne lata to dla wielu okres niepewności i poczucia klęski. Nawet w
maleńkiej wiosce wszechobecna władza ludowa patrzy wszystkim na ręce,
życie utrudniają bezsensowne nakazy, wizytacje, pełno jest też ludzi
chciwych i bezlitosnych, który mają na uwadze jedynie własne potrzeby.
Tymczasem w pobliskich lasach wciąż jeszcze trwa partyzancka walka o
wolność, pojawiają się tajemniczy przybysze, by nagle zniknąć po drugiej
stroni rzeki. Kruche szczęście można tak łatwo zniszczyć bądź odebrać.
Gdzieś
w internetowym opisie tej książki przeczytałam, że to powieść o
„doświadczaniu szczęścia w nieszczęśliwych czasach” - myślę, że to
bardzo trafne podsumowanie „Domu pod Lutnią”. To powieść ciepła,
klimatyczna, pełna emocji, nie tylko historia o dorastaniu, ale i o
jesieni życia, spokojnej i pogodnej, o miłości, która przychodzi
niespodziewanie i potrafi tak wiele ofiarować. „Dom pod Lutnią” to
nostalgiczna opowieść o krainie, której już nie ma, o świecie, który
istnieje już tylko właściwie w opowieściach naszych dziadków. To książka
napisana z potrzeby serca, po to, by zachować w pamięci ludzi ten
krótki wycinek historii i ten piękny zakątek świata.
Przyznam
się wam jeszcze do czegoś – nigdy nie byłam na Mazurach. Znam je tylko z
książek. I chociaż podobno, według wielu osób, Mazury zmieniły się nie
do poznania, skomercjalizowały i uturystyczniły, to bardzo chciałabym
tam kiedyś pojechać, na własnej skórze przekonać się, jaki właściwie
jest ten piękny zakątek Polski. Na pewno są jeszcze gdzieś jakieś
miejsca, w których ten dawny czar przetrwał. A jeśli mi się to nie uda,
to cieszę się, że przeczytałam właśnie tę książkę.
Gość: Agata, dpk156.neoplus.adsl.tpnet.pl
OdpowiedzUsuń2012/07/19 23:14:41
Właściwie to rzadko czytuje polskich autorów (oprócz paru wyjątków) ale z opisu wydaje się być interesujace.
Gość: ksiazkowiec, 176.107.37.5*
2012/07/20 07:13:06
Cieszę się z pozytywnych wrażeń po lekturze, bo książkę mam w planach. Po "Cudownej melinie" Orłosia i jego zaangażowaniu chociażby w czasach "Solidarności", spodziewałam się dotknięcia minionego świata. Pozdrawiam:)
dabarai
2012/07/20 19:38:33
Agata - na mnie ksiązka zrobiła jak najlepsze wrażenie, polecam.
Książkowiec - no widzisz, a mnie aż głupio, bo o autorze do tej pory nic a nic nie słyszałam!! A tu się okazuje, że wydawał w Paryżu, że się władzom ludowym nie podobał, tego się z internetu dowiedziałam. A że POSK ma jego ksiązki, to jeszcze coś chyba poczytam. :)