Urodzona
w 1935 roku Jennifer Worth w latach pięćdziesiątych zaczęła pracę jako
położna w dzielnicy portowej Docklands, najbiedniejszej części Londynu. W
slumsach East Endu, gdzie wciąż jeszcze widniały ślady bombardowań
wojennych, gdzie ludzie często żyli w pośpiesznie i byle jak skleconych
tymczasowych schronieniach, gdzie panowało przeludnienie i bieda, młoda
Jenny Lee pracowała u boku sióstr z anglikańskiego zakonu Świętego
Raymunda Nonnatusa (w rzeczywistości był to zakon Nursing Sisters of St
John the Divine). Dla Jenny, która pochodziła z zamożnej rodziny,
warunki w jakich kobiety rodziły dzieci były szokiem – jeszcze
pięćdziesiąt lat temu kobiety rodziły przeważnie w domach, bez asysty
lekarzy, w bólu i cierpieniu, a śmiertelność noworodków była na porządku
dziennym, podobnie jak i wielodzietność – a mówimy tu nie o kilkorgu
dzieciach, a kilkunastu, stłoczonych wraz z rodzicami w dwóch-trzech
pokojach. W 2008 roku powstała bestsellerowa książka, „Call the
Midwife”, oparta na wspomnieniach Jennifer Worth z tego okresu. Książka
niesamowicie wciągająca, poruszająca i bardzo ciekawa.
Bardzo wcześnie w „Call the Midwife”
Worth pisze, że nie myślała, że ludzie mogą tak żyć... Ten szok i
niedowierzanie towarzyszy jej podczas pierwszych wizyt, podczas pracy w
poradni dla kobiet w ciąży, prowadzonej przez zakonnice, kiedy bada
kobiety, odwiedza je w domach i poznaje powoli świat, w którym żyją.
Stopniowo jej niedowierzanie (a nawet niechęć) przeradza się w podziw i
uznanie. Kobiety, z którymi się spotyka z racji wykonywanego zawodu,
zaczynają jej imponować – nie tylko tym, że rodzą dzieci, wychowują je,
są żonami i matkami, ale też i tym, że żyjąc w potrafią też żartować,
śmiać się i po prostu ŻYĆ.
Przeczytałam gdzieś, że „Call the
Midwife” to niemalże dokument socjologiczny. Autorka wiele uwagi
poświęca opisom życia mieszkańców dzielnic East Endu. Nie tylko wspomina
okropne warunki mieszkaniowe, brak toalet, ciepłej wody, przeludnienie i
zatrważające nieraz warunki higieniczne, ale pisze też o wielu innych
problemach, z jakimi musiały zmagać się kobiety w tamtych czasach,
takich jak dzieci ze związków mieszanych, prostytucja, odbieranie dzieci
rodzicom... Co ciekawe, Worth pisze, że jej zawód cieszył się tak
wielką estymą, że chociaż policjanci nie zapuszczali się w dzielnice
doków pojedynczo, położne i pielęgniarki mogły bezpiecznie chodzić na
wezwanie bez niczyjej asysty i wszędzie były przyjmowane z szacunkiem.
W tej bardzo kobiecej książce,
zaludnionej przez kobiety, dotyczącej problemów kobiet – mężczyźni
pojawiają się bardzo rzadko. Mężowie nie mieli prawa wstępu do pokoju, w
którym rodziła kobieta, nie sądzę też, żeby im przeszło do głowy, by
być przy porodzie obecnym. Są więc traktowani marginesowo, zazwyczaj
pojawiając się w opowieści tuż po szczęśliwym rozwiązaniu. Jest jednak w
tej historii kilka wyjątków... Przede wszystkim mężczyzn reprezentuje w
tej powieści Fred, człowiek od wszystkiego pracujący w domu zakonnic,
pojawia się też kilku przyjaciół Jenny, z którymi spędza ona wolne
wieczory. Z nimi też są związane zabawne rozdziały tej książki.
Oprócz opowieści o matkach i ich
potomstwie, Jennifer Worth pisze też o swoich współpracownicach – mniej
miejsca w książce poświęca innym położnym, które z nią pracowały, za to
dużo pisze o zakonnicach i ich pracy. Wydaje mi się, że siostry bardzo
jej imponowały swoim poświęceniem, spokojem i oddaniem zarówno swojej
pracy jak i swojej wierze. Sceptyczna początkowo Worth często wspomina w
książce o swoich doświadczeniach związanych z rozwojem duchowym i
wędrówką ku wierze.
Mimo iż „Call the Midwife” to książka
oparta na wspomnieniach autorki, pewne tematy są frustrująco pominięte.
Nie wiele wiemy o życiu Jenny we wczesnej młodości, nie wiemy też, co
skłoniło ją do wybrania kariery położnej. Z gazet dowiedziałam się
jednak, ze w latach siedemdziesiątych Worth porzuciła położnictwo, by
zająć się muzyką. I jest to jedyny zgrzyt w tej powieści – doprawdy
sądziłam, że Worth była położną z zamiłowania, że kochała ten zawód i
pracowała w nim przez wiele lat... Mimo wszystko jej wspomnienia są
fascynujące i niosą ze sobą potężny ładunek emocjonalny.
„Call the Midwife” to książka momentami
dowcipna, momentami zaskakująca, a czasem poruszająca i przerażająca.
Niektóre historie wywołują na twarzy uśmiech, inne są po prostu okropnie
smutne, a wszystkie są bardzo prawdziwe. Bohaterami „Call the Midwife”
są nie tylko siostry i położne, ale też zwykli ludzie – matki i ich
dzieci, te niechciane, utracone, a także te kochane i wytęsknione. Każda
historia opowiedziana przez Worth jest inna, każda porusza na swój
sposób. Każda zostawia w czytelniku ślad.
Nie muszę chyba pisać, że gorąco
zachęcam wszystkich do lektury? Na zachętę dodam jeszcze, że niedawno
BBC rozpoczęła nadawanie serialu na podstawie książki Jennifer Worth -
poniżej zwiastun. Muszę powiedzieć, że pierwszy odcinek bardzo mi się
spodobał i czekam z niecierpliwością na kolejne!
mdl2
OdpowiedzUsuń2012/01/26 01:45:57
Mam to na półce, polecane przez znajomą z podyplomówki, po Twojej recenzji na pewno przesunie się bliżej w kolejce :)
Gość: czytanki anki, hgs30.internetdsl.tpnet.pl
2012/01/26 09:21:26
Mnie zachęciłaś;) Wspomnienia mają to do siebie, że często pokazują tło społeczne i to jest b. cenne w lekturze.
rockfree
2012/01/26 12:13:11
Orientujesz się może, czy jest polskie wydanie? Kiedyś te moje zaległości w angielskim doprowadzą mnie do szewskiej pasji.
dabarai
2012/01/26 20:49:07
Polecam, polecam książkę wszystkim! Na zachętę dodam, że worth napisała jeszcze dwie książki o swoich doświadczeniach jako położna: The Shadow of the Workhouse i Farewell to East End.
Rockfree - nie widziałam nigdzie polskiego przekładu, ale może sie pojawi... Zwłaszcza, że powstał też ten serial... Może sporóbuj w oryginale? Czyta się dość łatwo moim zdaniem, a niektóre terminy są wyjaśnione w słowniczku...
kot_kreskowy84
2012/01/27 23:07:16
Bardzo mnie zachęciłaś tą recenzją. Szkoda, że przed tygodniem złożyłam zamówienie w angielskiej księgarni, to bym sobie jeszcze tę wzięła :)
dabarai
2012/01/29 19:28:53
Kot_kreskowy - a szkooooda, szkoda. Może następnym razem? :D Ja ma książkę na kindlu, dostępna w 5 sekund...
lirael
2012/02/10 14:23:53
Donoszę, że dziś odebrałam na poczcie przesyłkę z tą książką, którą kupiłam pod wpływem Twojej opinii. Zapowiada się świetnie!
dabarai
2012/02/10 14:27:23
O! To się bardzo cieszę! Oby tak dalej. Czytaj i pisz! :D