Z
czytaniem jest jak z życiem – jedni wolą ryzyko, odkrywanie
nowych szlaków, a inni chcą podążać utartymi, bezpiecznymi
ścieżkami. Ja ostatnimi czasy ryzykantką nie jestem, podążam
zatem utartym, bezpiecznymi ścieżkami literackimi, czytając
powieści obyczajowe, których akcja często rozgrywa się w
urokliwych zakątkach Polski. Jedyny ryzykancki ruch z mojej strony
to ten, że co rusz sięgam po nowych, nieznanych mi autorów, a
właściwie autorki. I, jak to zwykle bywa, są to mniej lub bardziej
udane spotkania. Dzisiaj będzie o udanym spotkaniu,
dzięki któremu zapragnęłam nagle znaleźć się na Podlasiu, by
tam usiąść na przydomowej ławeczce i wśród kwitnących piwonii
zjeść kawałek sękacza...
O
dziwo, nie jest to kolejna powieść o przeprowadzce na wieś, to opowieść o
budowaniu swojego świata od nowa, o powrotach do przeszłości i
poszukiwaniu swoich korzeni, które się zagubiło po drodze. Anna,
bohaterka „Bluszczu prowincjonalnego” Renaty Kosin, ucieka do
domu swoich rodziców w podlaskich Bujanach, by dojść do siebie po
traumatycznych przeżyciach. (Jakie to były przeżycia dowiadujemy się dopiero później - świetny pomysł moim zdaniem, bo zupełnie zmienił sposób, w jaki odebrałam tę książkę.) W pachnącym domowym ciastem i
smakowitymi kartaczami domu rodzice witają córkę i
jej dzieci z otwartymi ramionami, podczas gdy bohaterka rozmyśla nad
porzuceniem swojego dotychczasowego życia w Warszawie i zbudowaniem
wszystkiego od początku. Wszystko wydaje się wam dziwnie znajome?
Na szczęście autorka ucieka od utartych szlaków i jej opowieść
nie zawsze podąża torem wytyczonym przez innych pisarzy i pisarki.
Przed
wszystkim nie pojawia się w „Bluszczu prowincjonalnym” typowy
wątek miłosny, chwała autorce za to, bo zupełnie by do tej
koncepcji nie pasował. Zamiast tego, Renata Kosin koncentruje się
na przyjaźni, więzach rodzinnych, stawaniu na własne nogi. Postać Anny dorośleje, zmienia się,
powoli przestaje jak bluszcz oplatać bliskie jej osoby. Początkowo
wydaje się, że wiejskie klimaty wszystkim służą – życie w
Bujanach układa się pomyślnie nie tylko Annie, ale też jej dawno
niewidzianym przyjaciółkom. Jej dzieci szybko znajdują przyjaciół,
Anna znajduje sobie wakacyjne zajęcie, znów oddaje się swojej
dawno zapomnianej pasji. Jeśli miałabym się czegoś przyczepić,
to właśnie tego nagromadzenia przypadków – a to pojawia się w
Bujanach dawna miłość, dawno nie widziana przyjaciółka, znajduje
się były mąż, pokazują się pożyteczni znajomi. Do tego nagromadzenie
mieszkańców miasteczka i ich problemów, które Annie udaje się
pomóc rozwiązać. Przypadkiem na jaw wychodzi kilka rodzinnych
tajemnic. A jednak... wszystkie te zabiegi okazują się jak
najbardziej celowe. Nagle okazuje się, że problemy głównej
bohaterki są niczym, w porównaniu z tymi, z jakimi borykają się
inni. Ze zdziwieniem Anna przekonuje się, że życie w Bujanach
wcale nie jest tak różowe, jak by się to mogło wydawać na
pierwszy rzut oka. Płatki kwiatów piwonii przykrywają ludzkie
troski, kłopoty i problemy. Życie na wsi, czy w małym miasteczku
nie jest piękne i beztroskie tylko dlatego, że dzieje się z dala
od miasta. I na szczęście nie wszystko w tej książce jest piękne,
przesłodzone i kończy się dobrze. Bardzo mnie ucieszyło, że
Renata Kosin potrafiła w pewnym miejscu powiedzieć „stop” i nie
pozwoliła sobie na zbyt wiele szczęśliwych zbiegów okoliczności
i zakończeń.
To
co mnie w tej książce wyjątkowo urzekło, to sposób w jaki
autorka opisuje w książce swoje rodzinne strony. Nigdy nie byłam
na Podlasiu, ale wszystkie te opisy okolicznych miejscowości,
smakowitych regionalnych potraw i ciekawych miejsc brzmiały bardzo
kusząco! Najchętniej od razu wsiadłabym w samolot, żeby udać się
na jarmark do Kiermus, zwiedzić wioskę bocianów, odwiedzić
pobliskie Miejsce Mocy i kasztel. Na pewno znalazłoby się i więcej
podobnych, pięknych miejsc wartych odwiedzenia. Nie ma co prawda na
Podlasiu Bujan, ale są inne, równie klimatyczne miejscowości.
Natomiast jeśli spodobał się wam dom z okładki, to mam dla was
dobrą nowinę. W Dworku pod Łąkami znajduje się hotel, więc
jeśli najdzie mnie kiedyś ochota, by odwiedzić Podlasie, na pewno
tam się zatrzymam. Zabiorę ze sobą „Bluszcz prowincjonalny” i
przeczytam książkę jeszcze raz, siedząc na werandzie okrytej
bluszczem, podjadając mrówkowiec, popijając lemoniadę. I może
poczuję się tak, jak bohaterka tej powieści, tutejsza, swoja,
prowincjonalna.
Czytałam przed laty nietypowy przewodnik po terenach wschodnich: "Polska egzotyczna". Bardzo mnie ta książka urzekła. Z mężem obiecujemy sobie, że kiedyś się tam wybierzemy:)
OdpowiedzUsuńPolecam Bluszcz prowincjonalny. I bardzo chciałabym się wybrać w te strony!
Usuń