O ucieczkach z wielkich
miast do małych, uroczych miejscowości pisano już wiele razy.
Natomiast jeśli chodzi o porzucanie małych, uroczych miejscowości
i ucieczki do wielkich miast – w tym temacie wciąż niewiele się
dzieje... Na szczęście znalazłam kilka książek, które w wyborny
sposób obalają mit wsi spokojnej i wesołej. Jedną z nich była
przeczytana w ubiegłym roku „Kobieta
bez twarzy” Anny Fryczkowskiej, a teraz odkryłam kolejną:
„Ucieczkę znad rozlewiska” Katarzyny Zyskowskiej-Ignaciak!
Przyznaję, po książkę
sięgnęłam przede wszystkim dlatego, że „Upalne
lato Marianny” tejże autorki mi się spodobało. Wiedziałam,
że to zupełnie inna bajka, że chick lit, że klimat całkiem inny,
ale okazuje się, że chociaż te dwie książki różnią się od
siebie, to spodobały mi się obie. Oj, tak! Bohaterką „Ucieczki..”
jest Franka – mieszkająca w przepięknym Kazimierzu Dolnym, która
wcale jakoś nie czuje się szczęśliwa, pomimo iż ma to, o czym
inne bohaterki podobnych książek marzą – kochającego
narzeczonego i w perspektywie mały domek z ogródkiem. Franka ucieka
więc sprzed ołtarza do Warszawy, by tam, w anonimowym tłumie,
poszukiwać swojej wersji bezpiecznej przystani. Być może, kiedy
odnajdzie swoje miejsce na świecie, odnajdzie i zagubioną miłość?
„Ucieczka znad
rozlewiska” Katarzyny Zyskowskiej-Ignaciak potwierdza moją tezę –
nie wystarczy pomysł na książkę, trzeba ją jeszcze umieć
napisać! Z odpowiednich składników można przecież stworzyć coś
pysznego, coś wyjątkowego, a nie tylko odgrzewane, zjadliwe danie.
Tak na szczęście stało się z tą książką – okazuje się, że
bajkę o współczesnym Kopciuszku można napisać ze swadą, humorem
i bez zbytnej słodyczy, od której bolą zęby. Dlatego też „Ucieczkę
znad rozlewiska” pochłonęłam niemalże w dwóch kęsach,
uśmiechając się i kibicując przesympatycznej bohaterce. Franki
zresztą nie sposób nie polubić – to nieco zahukana przez matkę
i starszą siostrę trzydziestolatka, która stara się za wszelką
cenę spełnić pokładane w niej oczekiwania – według jej matki w
życiu liczy się bowiem stabilna praca, stabilny mąż, stabilny
dom. Wciąż więc czeka na to, by rozwinąć skrzydła, nieco
stłamszone przez ukochaną rodzinkę, która z upodobaniem
trzymałaby ją na krótkiej smyczy i utuczyła wysokokalorycznymi
potrawami. Tymczasem Franka jest zwolenniczką zdrowej żywności, a
w cudownym Kazimierzu po prostu się dusi i męczy.
Do tego w „Ucieczce...”
poznajemy kilka obowiązkowych postaci drugoplanowych, równie
sympatycznych – Weronikę, najbliższą i najwierniejszą
przyjaciółkę, dzięki której nasza bohaterka ma szansę stanąć
na nogi, Helenę – siostrę, która niespodziewanie okazuje się
zupełnie inna niż France się zdawało. Kobiety też mają swoje
problemy – jedna to samodzielna singielka, druga stateczna mężatka,
która niespodziewanie otrzymuje od losu szansę na prawdziwą
miłość. Plączą się również po książce amanci, których nie
może zabraknąć w takich scenariuszach. Wbrew temu co się mogło
wydawać, sercowe dylematy bohaterek to nie jedyny motyw tej
powieści, też zresztą przedstawiony bez zbytniej nachalności.
Właściwie cała książka jest moim zdaniem jak jej bohaterka –
lekka, świeża i pełna wdzięku. Może i jest to typowy chick lit,
ale za to na pewno organiczny, a w dodatku podany w wersji light! Do
tego „Ucieczkę...” po prostu dobrze się czyta, bo autorka
całość okrasza dawką zdrowego (dietetycznego) humoru podawanego
na ciepło, za to bez lukru.
Wspomnę też o tym, że
na końcu książki autorka umieszcza też kilka przepisów na
smakowite dania, które pojawiają się w książce. Zaintrygowały
mnie szczególnie dietetyczne czekoladowe babeczki z fasoli – nie
mogę się doczekać, kiedy będę miała okazję je upichcić.
Tymczasem poszukam
sobie kolejnych książek Katarzyny Zyskowskiej-Ignaciak, bo po tak
doskonale rozpoczętej znajomości mam ochotę na więcej. A jeśli
Franka pojawi się w którejś z kolejnych książek – na pewno ją
przeczytam!