środa, 30 listopada 2011

Życie jak wzburzone morze - "Poszukiwacze muszelek" Rosamunde Pilcher

„Poszukiwacze muszelek” to najsłynniejsza książka w dorobku pisarskim Rosamunde Pilcher, nominowana w 2003 roku przez brytyjskich czytelników jako jedna ze stu powieści w plebiscycie BBC Big Read. Bardzo się cieszę, że dostała się na listę, bo to taki typ powieści, za którym przepadam – historia rodziny, opowieść o losach zwykłych ludzi, pełna codziennych trosk, dramatów, ale i radości i wzruszeń. I chociaż nie jest tak panoramiczna, wielopokoleniowa i sięgająca korzeniami daleko w przeszłość, jak inne książki, to opisuje burzliwe lata drugiej wojny światowej i pełna jest interesujących postaci, obok których nie można przejść obojętnie.

'Poszukiwacze muszelek” to opowieść o życiu Penelopy Keeling, która wspomina swoje życie, delektując się równocześnie czasem, który jej pozostał. Córka słynnego malarza, Lawrence'a Sterna, (twórcy słynnego obrazu ”Poszukiwacze muszelek”), Penelopa dorastała w atmosferze beztroski, w kosmopolitycznych kręgach artystycznej cyganerii, podróżując pomiędzy Londynem, Paryżem a małym letnim domkiem w Kornwalii. Sielskie lata przerwała jednak wojna, która przyniosła za sobą zniszczenie, śmierć, samotność ale i miłość. Penelopa snuje swoją opowieść niespiesznie, fragmentarycznie, a w jej opowieściach pojawiają się ludzie z jej przeszłości – ojciec, matka, mąż... Głos zabierają też dzieci Penelopy, wychowane przez matkę z miłością, a pomimo tego pełne żalu, uprzedzeń i buntu. Opowieść snuta fragmentarycznie, z różnych punktów widzenia, przybliża czytelnikowi barwną i ekscentryczną postać Penelopy, z którą świetnie kontrastuje autorka jej sztywne, snobistyczne dzieci. Bohaterowie „Poszukiwaczy muszelek” są wielowymiarowi i pełni kontrastów, zdolni wzbudzać w czytelniku uczucia współczucia, pogardy czy sympatii. Świetna to sprawa tak opisac postacie książki, że czytelnik nie może obok nich przejść obojętnie, że wzbudzają one w nas silne uczucia, również te negatywne. 

Mnie obok postaci urzekła także – a może przede wszystkim - pasjonująca historia opowiedziana przez Rosamunde Pilcher. „Poszukiwacze muszelek” to wciągająca powieść obyczajowa opowiedziana z uczuciem. Powieść, która czytana w pochmurny dzień porwie czytelnika i napełni go optymizmem. Bo chociaż historia Penelopy słodko-gorzka, do bólu zwyczajna, nie wszystko w jej życiu układa się po jej myśli, to jednak książka tchnie jednak optymizmem i napawa otuchą.

Być może Rosamunde Pilcher nie napisała odkrywczej, oryginalnej książki. Pojawiają się w niej bowiem nieskomplikowane i czasem banalne wątki, temat wojny i wojennej miłości może się czytelnikowi wydać za bardzo oklepany, wątek pazernych, zachłannych dzieci też nie jest niczym nowym, ale powieść Pilcher, choć napisana w latach osiemdziesiątych, wciąż jednak ma w sobie ten urok i czar dobrze opowiedzianej historii.

PS. Książkę przeczytałam w polskim tłumaczeniu, w starym wydaniu Prószyńskiego w serii Biblioteczka pod Różą. Jeśli kiedyś natkniecie się na to wydanie, to niech nie zwiedzie was tandetna, kiczowata okładka, bo „Poszukiwacze muszelek” to naprawdę świetne czytadło, warte poznania.

niedziela, 27 listopada 2011

Dzisiaj czytam... (15)

Wpadła mi wczoraj w ręce książka Rosamunde Pilcher „Poszukiwacze muszelek” i wsiąkłam. Kiedyś coś o niej czytałam, możliwe, że u kogoś na blogu (przyznać się, kto o niej pisał?) i uznałam, że wspaniale się wpisuje w mój plan czytania sag i opowieści rodzinnych. Co prawda z zimą niewiele ma wspólnego, ale zapowiada się na świetne czytadło. Tak więc po powrocie z Box Hill z przyjemnością będę czytać historię życia Penelopy Keeling, jej rodziny i przyjaciół. Zajęcia powinno mi starczyć na całe popołudnie, bo to przyjemnie grubawa książka...

Oprócz tego poszukuję książek świątecznych i zimowych – kilka już znalazłam, ale mam nadzieję, że zaproponujecie mi dodatkowe tytuły – najlepiej takie starsze, nie nowości, ale książki, które zostały wydane jakiś czas temu. Najlepiej rodzinne sagi z klimatem, może i być świąteczne morderstwo. Dziękuję z góry za wszystkie propozycje i pozdrawiam niedzielnie.

piątek, 25 listopada 2011

It's the Season to Be Jolly ("A Season to Remember" - Sheila O'Flanagan)

Zaskoczyła mnie usłyszana dzisiaj w telewizji wiadomość, że do świąt pozostał już tylko miesiąc. Jak to się stało, że niespodziewanie dla mnie minął lipiec, sierpień, wrzesień, październik, a i listopad zbliża się ku końcowi? Bardzo lubię świąteczną atmosferę grudnia - zaraz zacznę wyciągać z pudeł zimowe swetry i ciepłe szaliki, będę je przywdziewać na wieczorne spacery przez ulice oświetlone świątecznymi dekoracjami. Będę popijać z  kubka imbirowe latte, albo grzane wino... I będę czytać książki – sagi rodzinne, ciepłe, dodające otuchy historie, powieści wywołujące uśmiech na twarzy czytelnika. Książki rozgrzewające serce. Czasem nieco naiwne i może staroświeckie, ale zawsze poprawiające nastrój, najlepiej obowiązkowym happy endem. Na pierwszy ogień – książka irlandzkiej autorki Sheili O'Flanagan - „A Season to Remember”.

Święta to czas, kiedy większość ludzi chce przebywać z bliskimi, rodziną, przyjaciółmi... Niektórzy jednak postanawiają spędzić je w luksusowym hotelu, z dala od kuchennej krzątaniny, sprzeczek i niepokojów. „A Season to Remember” to właściwie zbiór opowiadań, które łączy wspólne miejsce akcji – hotel Sugar Loaf Lodge, gdzie bohaterowie spędzają święta Bożego Narodzenia. Każdy rozdział opowiada historię mieszkańca innego pokoju hotelowego – każdy z nich ma inny powód, by w mroźną, grudniową noc znaleźć się w miejscu, gdzie chociaż na chwilę może zapomnieć o swoich problemach. Są wśród nich małżeństwa, które chcą odpocząć od codziennych trosk i kłopotów, uciec od pełnych dobrych intencji rodzin, są też ludzie którzy leczą złamane serca, młodzi, starsi, kobiety i mężczyźni, a wszystkim gościom właściciele hotelu, Claire i Neil, chcą podarować niezapomniane święta.

Nigdy nie czytałam powieści Sheili O'Flanagan, które należą raczej do kategorii chick lit, ale pierwsze wrażenie było jak najbardziej udane. W krótkich rozdziałach O'Flanagan udało się zarysować zgrabne portrety postaci z krwi i kości, każde opowiadanie to jakby małe okienko, przez które czytelnik podpatruje zwyczajne życie innych ludzi. „A Season to Remember” to idealna książka na rozpoczęcie świątecznego sezonu – mimo lekkiego i niewymuszonego tonu, opowiadania Sheili O'Flanagan poruszają kilka interesujących tematów: rodzinne tradycje świąteczne, związki bez przyszłości, romanse i (bardzo na czasie) pieniądze i poczucie bezpieczeństwa jakie nam one dają. Jednocześnie nie brak tej opowieści ciepła i optymizmu, bo przecież Boże Narodzenie to czas magiczny, czas, kiedy zdarzają się małe cuda i radości, nawet jeśli zupełnie się ich nie spodziewamy.

Polecam „A Season to Remember” Sheili O'Flanagan jako idealną lekturę na świąteczny poranek, albo na wieczór spędzany przy kominku, a sama wyruszam na poszukiwanie kolejnych klimatycznych książek.

czwartek, 24 listopada 2011

Kristina Ohlsson "Unwanted" ("Niechciane")


Miło mi donieść, że ostatnio udało mi się przeczytać książkę w całości w krótkim czasie. Książka ta to „Unwanted” Kristiny Ohlsson (polskie tłumaczenie „Niechciane”), porwana z półki z bibliotecznymi nowościami. Dostęp do nowości, możliwość wyboru przed innymi, to ostatnio jedyna korzyść bycia bibliotekarzem! Nie wszystkich nowości, rzecz jasna, książki zamówione przed zakupem idą do czekających na nie czytelników. Mnie pozostaje świadomość, że prędzej czy później je dopadnę. Ale ad rem, bo czasu mało! Książka mrugnęła na mnie z półki, zabrałam ją więc do domu, a że ktoś ją zamówił, przeczytałam ją szybciutko w poniedziałek... Ciekawe, że trochę mi czasu zajęło rozpoczęcie czytania, ale za to jak już zaczęłam, to poszło mi jak z bicza strzelił.

Fabuła „Unwanted” czyli „Niechcianych” koncentruje się wokół problemów dotyczących dzieci: dzieci zaginionych, dzieci niechcianych, dzieci maltretowanych, dzieci wykorzystywanych. Podczas podróży pociągiem do Sztokholmu, mała dziewczynka znika bez śladu. Sprawą zajmuje się sztokholmska policja, a dokładniej ekipa doświadczonego Alexa Rechta, w skład której wchodzą też detektyw Peder Rydh i analityk Frederika Bergman. Śledztwo koncentruje się wokół ojca dziewczynki, ale Frederika uważa, że policja zbyt pochopnie odrzuca inne poszlaki...

Mimo iż kilku rzeczy jak zwykle się domyśliłam, uważam, że „Unwanted” to sprawnie napisany kryminał. Autorce udało się stworzyć interesujące, chociaż denerwujące czasem postacie, z których każda boryka się z własnymi prywatnymi problemami. Na szczęście nie ma w tej powieści drastycznych szczegółów, są raczej niedopowiedzenia. Tym większe wrażenie robią na czytelniku krótkie, mroczne rozdziały, w których autorka ukazuje brutalność przestępcy. Mój jedyny zarzut wobec tej książki to zakończenie – mimo interesującego wyjaśnienia, końcówka powieści była zdecydowanie zbyt pospieszna, krótka i przez to nie pasująca do całości. Narracja przypominała mi czasem jazdę pociągiem – początek powieści był niespieszny, pisarka poświęciła dużo czasu i uwagi postaciom i wydarzeniom, potem akcja przyspieszyła, by na koniec ostro przyhamować tuż przed metą. Nagle, ni z tego ni z owego czytelnicy dowiadują się o nowej zbrodni, po czym autorka dokonuje szybkiego podsumowania i zgrabnie kończy książkę. Zupełnie, jakby zabrakło jej na koniec weny, albo wydawało się jej, że całość będzie zbyt długa. Chciałabym przeczytać nieco więcej o sprawcy i jego motywach, bo wydawało mi się, że Ohlsson potraktowała tę część powieści zbyt powierzchownie. 

Pomimo tego uważam „Unwanted” Kristiny Ohlsson za dobry debiut. Chociaż w zalewie skandynawskich kryminałów nie zrobił na mnie piorunującego wrażenia, to spodobał mi się na tyle, że mam zamiar poszukać kolejnej książki tej autorki. Tym bardziej, że po polsku już jest dostępna druga książka z Frederiką Bergman w roli głównej, „Odwet”. Ciekawa jestem, które tłumaczenie spodoba mi się bardziej...

PS. Okładka polskiego wydania wyjątkowo podoba mi się bardziej...

niedziela, 20 listopada 2011

Dzisiaj czytam... (14)

Melduję, że w sobotę w domu mnie nie było. Dzisiaj też dopiero co wróciłam. Zamiast czytać książki, kilka kupiłam. A jeśli chodzi o czytanie, to dzięki uprzejmości Bookfy już od tygodnia czytam sobie przygody Tomka Wilmowskiego Alfreda Szklarskiego, na wyrywki, a w przerwach podczytuję Wiedźmina Sapkowskiego. Jakaż to przyjemność móc sięgnąć po książki na które nagle ma się ochotę! Szczególnie te po polsku, które mam gdzieś tam schowane u mamy, niedostępne na co dzień.

Jeśli chodzi o lektury na dziś, to niedawno zaczęłam czytać „When God Was a Rabbit” Sarah Winman, a do tego mam zamiar przeczytać wreszcie „Unwanted” Kristyny Ohlsson, bo czas oddać książkę do biblioteki... A przynajmniej taki mam plan. Natomiast co z tego wyjdzie, to się jeszcze okaże... Kupiliśmy bowiem trzy nowe dvd ulubionych komików, więc zajęcie na wieczór już mam. Szczególnie, że jestem dziś wyjątkowo rozlazła, leniwa i jakoś mi wciąż zimno. Tym bardziej bardzo chętnie posłucham więc o książkach, które wy czytacie. 


środa, 16 listopada 2011

Nowy sposób na relaks!

Chociaż w pracy w dalszym ciągu mam straszny natłok obowiązków i tak chyba będzie już aż do świąt, niedawno odkryłam nowy sposób na poprawę humoru! Wszystko to za sprawą pewnego małego futrzastego, miauczącego wirtualnego zwierzaka.

A ponieważ pokochałam kota Simona i jego wybryki, bardzo mnie ucieszyła niespodzianka, jaka czekała na mnie w domu - Ulubiony Anglik kupił mi tę oto książkę!

Będę sobie teraz ją pomalutku dawkować...

poniedziałek, 14 listopada 2011

"Babskie gadanie" - Izabela Pietrzyk


„Babskie gadanie” Izabeli Pietrzyk to książka napisana przez kobietę, o kobietach i wybitnie dla kobiet. O tym, o czym kobiety często lubią czytać i rozmawiać - o miłości, przyjaźni i życiu, które czasem za nic nie chce się podporządkować naszym planom, czasem daje nam mocno w kość, a czasem jest tak piękne, że aż się chce płakać.

Zaczęłam czytać „Babskie gadanie” przekonana, że będę miała do czynienia z opowieścią o miłości, związku między kobietą i mężczyzną, najlepiej z happy endem w tle, w której głównej bohaterce będą doradzać w tle jej przyjaciółki. Dostałam książkę nieco inną, niż się spodziewałam.

Część się zgadza. Główna bohaterka, Izabela (alter ego autorki?), poznaje atrakcyjnego żonatego mężczyznę i nawiązuje z nim romans. Postanowienie niezbyt godne pochwały, ale któż by się potrafił oprzeć tak silnemu uczuciu? Historię romansu kobiety z żonatym mężczyzną można opowiedzieć na wiele sposobów. Można roztrząsać moralne dylematy, można potępiać, usprawiedliwiać bohaterów, można też pokazać, jak ulotny i kruchy jest to związek. Można też, jak to uczyniła Izabela Pietrzyk, z humorem i dystansem przedstawić rozterki bohaterki, jej zadurzenie, niepewność i wewnętrzny konflikt. W tym trójkącie, którego poznajemy jedynie dwa boki, to mężczyzna, Czaruś z imienia i z charakteru, okazuje się czarnym charakterem. To on mąci, knuje, przeinacza, a ostatecznie okazuje się człowiekiem słabym i bez charakteru. Izabela toczy ze sobą wewnętrzną walkę i co prawda przegrywa ją z kretesem, ale udaje się jej zachować też pewien dystans i poczucie godności. Pomaga w tym trochę poczucie humoru, a trochę wspomniane wyżej przyjaciółki.

Jednak perypetie sercowe Izabeli wcale nie dominują tej powieści! Niespodziewanie na plan pierwszy wysuwają się Dziewczynki – przyjaciółki głównej bohaterki i za nic nie chcą ustąpić miejsca. Iza rozmawia z nimi na forum, przez telefon, spotyka się z nimi regularnie i gada, gada, gada. Miejscami zastanawiałam się, czy książka nie jest przez to przegadana, bo były tam fragmenty bez których (moim zdaniem) można by się było spokojnie obyć, albo może wykorzystać innym razem, rozmowy, które nijak się miały do treści książki. Jednak opowieści o dziewczynkach bardzo mi się podobały, więc przebaczyłam autorce zbytnią gadatliwość i wróciłam do czytania zapisków z forum. Któż bowiem nie chciałby mieć takich przyjaciółek – i do tańca i do różańca, i do popitki i do płaczu? Jeśli książka ma swoje podłoże w rzeczywistości, to ja bardzo takich przyjaciółek zazdroszczę...

„Babskie gadanie” to bardzo trafny tytuł powieści nieco przewrotnej. Nie tyle romansu, co pochwały przyjaźni, akceptacji kobiecości we wszystkich jej formach. Książka, przy której można się pośmiać, wzruszyć i pokręcić głową. Ale głównie pośmiać. Romans to niejako tylko pretekst do tego, żeby porozmawiać w dobrym towarzystwie. Bohaterki wspierają się wzajemnie, obdarowują się dobrymi radami, czasem narzekają na mężczyzn i ich „odmienność”, czasem opłakują własne niepowodzenia, czasem klną, czasem wrzeszczą jedna przez drugą, czasem się głośno śmieją. Tak, takie właśnie jest czasem to babskie gadanie.

Dodatkowym atutem książki jest dla mnie umiejscowienie akcji w Szczecinie, moim rodzimym mieście. Pojawiają się więc znajome kąty – parki, ulice, restauracje, a nawet budynek wydziału uczelni, gdzie studiowałam (piętro wyżej), słowem – miejsca, o których z przyjemnością czytam. Cieszy mnie obecność Szczecina na mapie literackiej kraju, kibicuję pisarzom i pisarkom z tego miasta, mam tez nadzieję, że Pani Izabela też na jednej powieści nie poprzestanie. Tak jest, poproszę więcej Szczecina i więcej dziewczynek. „Babskie gadanie” polecam zaś na jesienne popołudnia.

niedziela, 13 listopada 2011

Dzisiaj czytam... (13)

Mam ambitne plany na dziś. Po pierwsze primo będę kończyć "Babskie gadanie" Pietrzak. Po drugie primo przeglądać wygraną u Bookfy książkę Łozińskich "W przedwojennej Polsce. Życie codzienne i niecodzienne". Po kolejne primo podczytywać na kindlu kolejną Agatkę (tym razem "The Moving Finger" czyli "Zatrute pióro"). Zobaczymy, ile z tego literackiego planu uda się zrealizować. Mam ci ja bowiem taki mały stos złożony z około dziesięciu książek różnego pochodzenia - a to kupionych, a to z biblioteki, po polsku, po angielsku, w miękkiej oprawie, w twardej oprawie.. Noszę go po domu niczym matka niemowlaka - gdzie ja, tam i stos. Na górę do sypialni, na dół do salonu. Do kuchni. Stawiam go na stoliku koło komputera. Koło lampki. Obok łóżka. I gapię się w niego, jak ta sroka w gnat. Wezmę jedną książkę - przejrzę, kilka stron przeczytam i odkładam. Druga książka. Pół rozdzialiku. Za ciężka. A ta to kryminał, nie chcę. A może? Ale nie. Obyczajowa. Bla bla bla, ale nudy. Może do stosu dodać tak kolejną książkę? Półki, półki, wszystkie pełne... A tak bym sobie poczytała Szklarskiego książki o Tomku Wilmowskim, a tu książek nie ma, w Polsce mam... A może tak herbatka? Kocyk... Ech... Nos w książkę. Nie ma mnie. Pa.

PS. Bardzo wszystkim dziękuję za słowa zrozumienia pod poprzednim postem. Proszę o więcej zapewnień, że inni też tak mają. I dziękuję za kolejne tygodnie dzielenia się czytelniczymi weekendowymi przygodami. Powiedzcie, ma to sens? Chcecie o tym czytać...?

czwartek, 10 listopada 2011

O przewadze jakości nad ilością, czyli a short literary rant 2

Od kilku lat zapisuję sobie w specjalnym notesiku tytuły wszystkich przeczytanych w danym roku książek. Notesik sam w sobie to temat na kolejny wpis (zwłaszcza jak się przyznam, że jakiś czas temu przepisałam wszystkie wpisy z innego notesiku, który przestał być ładny i musiał zostać zastąpiony...), ale dziś chciałabym sobie o czymś innym pomarudzić...

Otóż proszę szanownych czytelników, czytam coraz mniej. Kiedyś normą było ponad sto książek przeczytanych w ciągu roku i to bez żadnego problemu. Teraz jestem daleko przed setką i myślę, że jej nie przekroczę. Czytam mniej – odpadło godzinne czytanie w drodze do pracy i z pracy, bo jeżdżę teraz głównie rowerem. Odpadły przerwy na herbatę spędzane na lekturze – nie mam czasu. Odpadło czytanie do późna w nocy, bo jestem tak zmęczona, że padam, albo bezmyślnie gapię się w telewizor. Zamiast spędzać czas na czytaniu książek, łażę po necie i czytam na przykład blogi o książkach. W maju przeżyłam kryzys, podczas którego w czasie miesiąca przeczytałam jedną książkę. Czytam więc coraz mniej i źle mi z tym. Czasu mi brakuje. Jestem niezorganizowana i rozlazła. Książki leżą, kurzą się i z wyrzutem gapią się na mnie z półek. Ogarnia mnie marazm, spędzam idiotycznie długie ilości czasu wpatrując się w moje półki z książkami jak ta sroka w gnat (skąd się wzięło to określenie?!) i nie potrafiąc się zdecydować, co czytać, tracąc cenny czas. Czasem nawet myślę, że pisanie bloga (o książkach) odciąga mnie od samych książek, które powinny w tym układzie grać, bądź co bądź, pierwsze skrzypce. Ogarnia mnie smutek na myśl, że pochłonięta pracą, wiecznie zestresowana i zmęczona, nie będę mogła znaleźć czasu na moje ulubione zajęcie. Odpadło mi już wyszywanie i scrapbooking, gdybym miała do tego przestać czytać, chyba bym oszalała... Pocieszam się tym, że nie liczy się ilość, a jakość przeczytanych książek. Być może winna jest jesień, pora roku może i piękna, ale też i ponura. Człowiek by tylko jadł i spał i miał chandrę. A może winna jest wyjątkowo stresująca sytuacja w pracy, mnóstwo obowiązków, mnóstwo nowych rzeczy do opanowania, odpowiedzialności za różne sprawy... Zamykam oczy, marząc o weekendach i nicnierobieniu, nie mogę się doczekać grudniowych wolnych dni.

Najchętniej zakopałabym się jak miś w gawrze i została tam z książką do wiosny. A przed nami jeszcze zima... Ech...

poniedziałek, 7 listopada 2011

Małgorzata Gutowska-Adamczyk, "Mariola, moje krople...", czyli właśnie leci kabarecik...


Pamiętacie stare kabarety Olgi Lipińskiej? Uwielbiałam je oglądać, zwłaszcza te z lat dziewięćdziesiątych, kiedy już rozumiałam, przynajmniej częściowo, o co w tym wszystkim "biega". Kabaret Olgi Lipińskiej był barwny, kolorowy i zwariowany, z akcją, która gnała zawsze w szalonym tempie. Skecz gonił skecz, postacie mnożyły się na scenie, a do tego wszystko to było okraszone humorem, najlepiej tym absurdalnym. Właśnie z tym kabaretem skojarzyła mi się książka Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk, „Mariola, moje krople...”. Podczas lektury miałam bowiem wrażenie, że czytam scenariusz, a nie powieść...

„Mariola...” to historia zespołu prowincjonalnego teatru, który przygotowuje się do premiery spektaklu mającego uświetnić zakończenie manewrów wojsk Układu Warszawskiego. Dyrektor teatru, Jan Zbytek, i nowy reżyser, Jarosław Biegalski, będą się musieli nieźle nagimnastykować, żeby do premiery doszło! Zespół jest bowiem zajęty ważniejszymi sprawami – staniem w kolejkach, romansowaniem, hodowlą świni, pędzeniem bimbru, nielegalną produkcją bibuły... Życie codzienne w peerelu nie jest łatwe i czasem człowiek musi się nieźle nagimnastykować, żeby dogodzić i przedstawicielom Solidarności i sekretarzowi komitetu PZPR i miejscowemu księdzu. W dodatku trzeba wystawić "odpowiednią" sztukę, a zatwierdzony wcześniej "Horsztyński" do pokazania się nie nadaje, mimo iż napisał go Słowacki, czyli towarzysz słowacki...

Zaczęłam czytać „Mariola, moje krople...” wkrótce po premierze, bo Ulubiona Mamunia zlitowała się nad żebrzącym dzieckiem i książkę przysłała. Początek był fantastyczny! Autorka prowadzi bowiem akcję w tempie ekspresowym, krótkie rozdzialiki na jakie podzielona jest książka przypominają skecze lub scenki rodzajowe. Co chwilę ktoś wchodzi lub wychodzi, pojawiają się nowe postacie, przedstawiane jednym czy dwoma zdaniami. Dialogi są żywe, krótkie i dowcipne, natomiast prawie wcale nie ma w książce opisów. Niestety, wkrótce zaczęłam się zastanawiać, czy czytam powieść, czy scenariusz, i to mi jakoś zaczęło psuć lekturę tej książki... Owszem, w niektórych miejscach absurdalna rzeczywistość PRL-u, tak świetnie ukazana przez autorkę, rozśmieszała mnie. Do tego humor sytuacyjny, w który obfituje „Mariola...” sprawiał, że czytając książkę wprost wyobrażałam sobie te scenki, uśmiechając się szeroko, ale... no właśnie, niekiedy miałam wrażenie, że scenki połączone były ze sobą zbyt luźno, były zbyt krótkie, zbyt „filmowe”! Wrażenie to potęgowały słynne słowa dyrektora Zbytka – „Mariola, moje krople”, wypowiadane zwykle na zakończenie kolejnej scenki-rozdzialiku. Zupełnie jak kurtyna w teatrze – buch, koniec aktu pierwszego, zaczyna się akt drugi, scena pierwsza, kurtyna w górrrrrę! Być może o to właśnie wrażenie teatralności autorce chodziło – jeśli tak, to sztuka ta udała jej się wspaniale, bo podczas lektury, co rusz wyobrażałam sobie, jaki to wspaniały spektakl (a może serial telewizyjny?) mógłby z tej książki powstać...! Stąd skojarzenie z Olgą Lipińską, której kabaret (a także reżyserowane przez nią telewizyjne przedstawienia teatralne) zapamiętałam jako korowód barwnych postaci, kontrolowany, barwny chaos i przyprawiające o ataki śmiechu dialogi... Tak, „Mariola, moje krople...” to gotowy scenariusz, który z przyjemnością obejrzałabym w telewizji.

Niestety, jako książka „Mariola...” spisuje się słabiej... Wspomniałam już, że zaczęłam ją czytać wkrótce po premierze. Zaczęłam czytać i utknęłam w okolicach osiemdziesiątej strony. Wstrząsające nagromadzenie humoru zaczęło mi jakoś wkrótce ciążyć. Zabawne początkowo rekwizyty i skecze – powielacz, bimber, świnia, zabawy w chowanego w szafach i pod łóżkami, umizgi dyrektora - powielane i powtarzane po wielokroć, nie tylko nie wnosiły niczego nowego, ale i zaczynały mnie nudzić. Odłożyłam książką na czas dłuższy i zaczęłam od początku, żeby się nie sugerować zachwytami na blogach. Niestety przerwa książce też nie pomogła. Zaczęłam ja od początku i po jakimś czasie poczułam to samo zmęczenie materiału. Dotarłam do końca oczekując spektakularnego finiszu i też się rozczarowałam. 

Zastanawiam się, czy mój odbiór książki jest zależny od moich osobistych doświadczeń. W grudniu 1981 roku kończyłam cztery lata i guzik pamiętam z tamtych czasów! Kto wie, gdybym była starsza, może zupełnie inaczej odebrałabym tę książkę? Może spodobała by mi się bardziej, przywołałaby wspomnienia, sprawiła, że zakręciłaby mi się w oku łezka nostalgii? Dla mnie „Mariola, moje krople...” to książka zabawna, ale nieco przegadana i jakaś taka... „rozmamłana”... Natomiast będę ją polecać wielbicielom absurdalnego humoru PRL-u, w nadziei, że spodoba się im bardziej, niż mnie.


niedziela, 6 listopada 2011

Dzisiaj czytam... (12)

Dzisiaj czytać wiele chyba nie będę, bo zapowiada się bardzo towarzyski dzień, którego część spędzę w kuchni... Najpierw przychodzą mama i siostra Ulubionego Anglika, więc chciałabym upiec jakieś ciasto (marchewkowe, chyba...), wieczorem przychodzą zaś znajomi na fajerwerki w ogródku (jeśli pogoda dopisze), więc mam jeszcze zamiar zrobić ciasteczka i serowe pałeczki... Może babeczki? Do tego kurczak na obiad. Kiedy goście przychodzą z wizytą, budzi się we mnie Polska Gospodyni, która wzorem mojej babci nie pyta, CZY goście coś zjedzą, tylko CO zjedzą... Na myśl, że goście nie będą mieli czego zjeść ogarnia mnie panika.

Mam nadzieję, że w przerwach między obiadem, herbatką, a fajerwerkami uda mi się dokończyć to, co zaczęłam wczoraj w pomiędzy zakupami a wygniataniem chleba (eksperymentuję z pieczeniem chleba na zakwasie) - "Babskie gadanie" Izabeli Pietrzak, a może i "Mariola, moje krople..." Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk. Szczególnie ta druga książka zaczyna powoli zamieniać się w wyrzut sumienia, bo przysłała mi ją zaraz po premierze Ulubiona Mamunia a ja jej jeszcze nie przeczytałam... Ech.

Cóż, pozdrawiam i znikam. Wrócę jak coś przeczytam.

PS. Gdyby ktoś znał jakiś dobry przepis na chleb pszenno-żytni na zakwasie, to proszę śmiało pisać. Szczególnie, jeśli znacie jakieś sprawdzone rady na to, żeby skórka była była chrupiąca.

piątek, 4 listopada 2011

Trochę letniego słońca jesienią, czyli "Summer at Willow Lake", Susan Wiggs


„Summer at Willow Lake” Susan Wiggs (polskie tłumaczenie „Pamiętne lato”) to kolejna książka po którą sięgnęłam, żeby rozprawić się z wszechogarniającą chandrą. Okazuje się, że terapia słońcem jak najbardziej działa. Upalne, słoneczne letnie dni spędzone w letnisku Camp Kioga, w górach Catskills, niedaleko Nowego Jorku, pomogły mi pogodzić się z nadejściem jesieni i pochmurnych, mrocznych wieczorów.

Olivia Bellamy (z TYCH Bellamych z Nowego Jorku), dekoratorka wnętrz i porzucona narzeczona, przyjeżdża do Camp Kioga, by na prośbę dziadków odrestaurować podupadłe domki letniskowe, w których kiedyś jako dziewczynka spędzała wakacje. Na miejscu czeka na Olivię kilka niespodzianek i sekretów, a także dawna, młodzieńcza miłość – Connor Davis, który prowadzi lokalną firmę budowlaną, wynajętą przez Olivię.

„Summer at Willow Lake” to romantyczna opowieść o miłości, rodzinie i drugiej szansie, jaką dostaje się od losu. Bardzo kobieca historia, która porusza czułe struny, wzrusza i bawi. Na szczęście nie znalazłam w niej ani ckliwych i sentymentalnych fragmentów, a przynajmniej niezbyt wiele. Jeśli założy się z góry, że główna bohaterka i główny bohater są sobie przeznaczeni (nie jest to bynajmniej żaden spojler, od razu zaznaczę, kto czyta podobne książki i tak wie, czego się po nich można spodziewać!), że po wielu trudach i przeciwnościach losu uda im się osiągnąć upragniony happy end, można się z przyjemnością delektować książką. Nie należy tu dopatrywać się głębszych treści, chociaż powieści dodają realizmu i dramatyzmu poruszane przez Wiggs problemy – alkoholizm, rozwód i wpływ rozpadu rodziny na dzieci rozwiedzionych rodziców, małżeństwo z rozsądku a małżeństwo z miłości... Olivia to sympatyczna bohaterka, którą czytelnik może łatwo polubić, Connor jest odpowiednio męski i pełen problemów. Opisy upalnych dni spędzanych na renowacji domków, tudzież łowieniu ryb i kąpielach tworzą obraz beztroski i nostalgii. Jak już wspomniałam, „Summer at Willow Lake” to książka typowo „babska”, ale kiedy przeczytałam Ulubionemu Anglikowi pewien fragment, sam zachichotał kilka razy i stwierdził ze zdziwieniem, że nigdy nie myślał, że „takie” książki mogą być też zabawne... Przyznaję, że mnie to nieco zaskoczyło – a dlaczego nie miałyby być zabawne...? Wydaje mi się, że właśnie humor potrafi odróżnić dobrą książkę od kiczu czytelniczego... „Summer at Willow Lake” kiczem nie jest, jest za to dobrym czytadłem na poprawę humoru. To lekka i zabawna powieść, którą czyta się z zaciekawieniem, chociaż momentami bez specjalnego zaangażowania. Jeśli szukacie na sobotnie popołudnie czegoś lekkiego z happy endem, książka Susan Wiggs to coś dla was.

W ten weekend czekają na mnie kolejne poprawiacze humoru, lektury, które relaksują czytelnika i pozwalają mu oderwać się od szarej codzienności. Czego i wam życzę. Zwłaszcza wraz z nadejściem listopadowych chłodów.