Książki z kuchennym
wątkiem w tle zawsze należały do moich ulubionych – kiedyś
zaczytywałam się w „Roku w Prowansji” Petera Mayle'a i
kontynuacjach, potem odkryłam „Zupę z granatów” Mehran, „Bread
Alone” Hendricks, powieści Sarah-Kate Lynch... „The Hundred Foot
Journey” Richarda C. Moraisa doskonale wpisuje się w ten nurt –
powieść wypełniają smaki i zapachy potraw hinduskich i wykwintnych
francuskich dań i chociaż wolałabym przeżyć w trakcie czytania
więcej kulinarnych doznań, to i tak książka zapisała mi się pozytywnie w
pamięci. Od razu też podpowiadam, że jeśli chcielibyście sami
wyrobić sobie opinię o „The Hundred Foot Journey”, to książka
jest też dostępna w języku polskim, wydana pod (dość niezgrabnym
moim zdaniem) tytułem „Podróż na sto stóp”.
Głównym bohaterem i
narratorem „The Hundred Foot Journey” jest pochodzący z Mumbaju
Hassan Haji. Jego przygoda z jedzeniem i gotowaniem zaczęła się już we
wczesnym dzieciństwie spędzonym w mieszkaniu nad restauracją
prowadzoną przez jego dziadka. Smaki i zapachy kuchni, wyprawy z
kucharzem Bappu na targ, gotowanie z babcią – wszystko to sprawia,
że Hassan gotowanie ma we krwi. Kiedy rodzinna tragedia zmusza
Hajich do opuszczenia Indii i wyjazdu najpierw do Anglii, a potem do
Francji, to właśnie talent i pasja do gotowania zmienia na zawsze
życie Hassana. Jego ojciec zakłada hinduską restaurację we
francuskiej miejscowości Lumiere, dokładnie naprzeciwko wytrawnej
restauracji Madame Mallory, zdobywczyni dwóch gwiazdek Michelina.
Zaczyna się wojna dwóch kuchni, a jej stawką jest kariera Hassana.
Muszę przyznać, że
początek książki wywarł na mnie jak najlepsze wrażenie – lubię
hinduskie klimaty i hinduską kuchnię – myślałam więc, że
wiem, w jakim kierunku potoczy się akcja, ale okazało się, że się
jednak nieco pomyliłam. Większa porcja powieści dotyczy losów
rodziny Hajich po wyjeździe z Indii, ich prób osiedlenia się w
Wielkiej Brytanii i Francji, a także dorastania Hassana, a po początkowych zachęcających opowieściach z Mumbaju hinduska
kuchnia jest reprezentowana głównie przez śladowe ilości sosów na półkach w Harrodsie. Poznajemy za to bliżej
rodzinę Hassana, a zwłaszcza jego ojca, który jest fantastycznie
ukazaną postacią, moim zdaniem miejscami zdecydowanie ciekawszą niż główny
bohater książki. Zamiast egzotycznych smaków i
zapachów Mumbaju Morais koncentruje się na kuchni francuskiej.
Szkoda tylko, że akurat ta część książki jest zdecydowanie zbyt
krótka, a i tempo akcji pod koniec wyraźnie przyspiesza. Podróż Hassana do
upragnionych trzech gwiazdek byłaby świetną okazją, by czytelnik
mógł się przyjrzeć kulisom restauracji i pracy mistrzów kuchni,
dowiedzieć się więcej o różnych rodzajach cuisine, porównując
wersję eksperymentalną – tak zwaną kuchnię molekularną, do
tradycyjnej, regionalnej kuchni, w której najważniejszy jest
prawdziwy smak składników, a nie wymyślna potrawa. Jak dla mnie ta
część była zaledwie naszkicowana, a szkoda, bo chętnie
poczytałabym więcej o drodze Hassana do szczytów sławy. Dodatkowo
zaskoczył mnie jeden szczegół - jako muzułmanin Hassan nie jada
wieprzowiny, ale z zainteresowaniem obserwuje rzeź prosiąt przy
restauracji. Nie przypominam sobie, żeby nasz bohater przygotowywał
jakieś dania z wieprzowiny w swojej restauracji, a myślę, że
ciężko by mu było je pominąć, co z kolei kłóciłoby się z
jego religią. Nie jest to może wielka wpadka, ale w każdym razie ten fragment
nie był jakoś przekonująco wyjaśniony.
To co spodobało mi się
w tej opowieści najbardziej, to opowieści Hassana o restauracji
założonej przez jego dziadków, a także część, która toczy się
już w Lumiere. Wojna pomiędzy ojcem Hassana, sprytnym biznesmenem,
który zakłada pierwszą w miasteczku hinduską jadłodajnię, a
madame Mallory, właścicielką nieskazitelnej restauracji, która z
przerażeniem obserwuje jaskrawą, głośną i tandetną knajpę po
drugiej stronie ulicy, która psuje sielską wizję miasteczka, była
chyba najlepszą częścią „The Hundred Foot Journey”.
Polecam powieść
Moraisa wielbicielom powieści z kuchennym wątkiem, którzy szukają
lekkiej i niezbyt wymagającej pozycji na niedzielne popołudnie.
Najlepiej czytać ją przy akompaniamencie wykwintnych przegryzek, na
wypadek, gdyby powieść zaostrzyła nam apetyt na pasztet z gęsich
wątróbek, czy francuską zupę rybną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz