niedziela, 31 marca 2013

Niedzielne czytanie (5)

Witam wszystkich serdeczne w ten wciąż jakże zimny świąteczny poranek! Mimo nieco krótszej nocy (przypominam, że przestawiamy zegarki o godzinę do przodu!) jestem dziwnie pełna energii! Dzień zamierzam spędzić na odwiedzaniu znajomych i przyjmowaniu gości. A także na czytaniu, oczywiście! Jestem już w połowie "Białych Zębów" Zadie Smith, jednej z moich książek przewidzianych do czytania na ten rok. Jestem też w połowie drugiego tomu przygód sympatycznego inspektora szkolnego - o pierwszej książce Gervase Phinna możecie przeczytać tutaj. A w najbliższym czasie planuję zabrać się za te powieści:
A jakie książki będą wam towarzyszyć w najbliższym czasie? Może zastanawiacie się, co czytać? Może właśnie przeczytaliście coś wspaniałego, może chcielibyście się podzielić ze wszystkimi radosnymi książkowymi nowinkami? Mam nadzieję, że wśród czytających ten blog książkolubów, książkochłonów i książkożerców, (a także osób zupełnie normalnych) znajdzie się sporo chętnych do podzielenia się swoimi uwagami! Może pojawią się jakieś trendy książkowe, jakaś specyficzna tematyka? A poza tym, takie wymienianie się tytułami jest zawsze ciekawe!

Pozdrawiam wszystkich i idę piec czekoladowe babeczki z wiśniami - trzymajcie kciuki, żeby wyszły!

sobota, 30 marca 2013

Kryminał w angielskim stylu ("Morderstwo na mokradłach" - Sasza Hady)

Ostatnio znów naszła mnie ochota na kryminały, które na dobrych kilka miesięcy odstawiłam na półkę. Niespodziewanie przeczytałam aż trzy pod rząd. Co więcej, wszystkie trzy napisane przez polskie autorki. Na początku – obserwacja. Otóż, mam trochę problem z książkami polskich autorów i autorek, którzy akcję osadzają w innych krajach, a ich bohaterami czynią nie Polaków, a na przykład Anglików, czy Amerykanów. Nie za bardzo rozumiem, dlaczego ktoś decyduje się na ten zabieg – przecież chyba własne podwórko zna się najlepiej...? Po prostu kręcę na takie książki nosem. Jest tylko chyba jeden wyjątek, którym są właśnie kryminały – przeważnie takie stylizowane na modłę angielską.

Tak było i w przypadku „Morderstwa na mokradłach” Saszy Hady - gdyby to nie był kryminał, książką bym wzgardziła, bo autorka osadziła akcję na angielskiej prowincji, bohaterami czyniąc mieszkańców pozornie sielskiej wioski Little Fenn. Na szczęście powieść czyta się dobrze, chociaż za nic nie mogłam umiejscowić jej w czasie – z jednej strony była pełna nieco „staroświeckich” klimatów, brak też było współczesnych elementów, takich jak elektronika, a z drugiej autorka wspominała nazwiska bardziej współczesnych aktorów i aktorek. Wydaje mi się, że mógł to być zabieg celowy, dzięki temu powieść wydaje się tak jakby ponadczasowa. Ale ad rem, bo przecież nic jeszcze nie wspomniałam o samej książce...

Otóż pewnego dnia do prywatnego detektywa, Alfreda Bendelin (dyskrecja gwarantowana), który mieszka pod adresem 7c St Andrew Street, zgłasza się niejaka pani Bradbury, która pilnie potrzebuje jego pomocy. W jej domu znaleziono głowę znanego we wsi komiwojażera, a policja po prostu nie może sobie z tym poradzić. Niestety, słynny detektyw istnieje tylko na papierze i przez to przysparza prawdziwemu lokatorowi, Nicholasowi Jonesowi, niemało problemów. Najczęściej, kiedy na jego progu zjawiają się potencjalni klienci Alfreda Bendelina, Jones po prostu potrafi ich spławić. Tym razem jednak Jones okazuje się bezsilny wobec uroków ślicznej siostry pani Bradbury i zobowiązuje się do podjęcia tej sprawy, choć tak naprawdę jest policjantem specjalizującym się w fałszerstwach, a nie detektywem. Natychmiast zaczyna się pakować i w towarzystwie swego przyjaciela, Ruperta Marley'a, autora książek z Bendelinem w roli głównej, wyjeżdża do Little Fenn, czyli Mokradełka...

Fabuła „Morderstwa na mokradłach” nie jest oryginalna – morderstwo na wsi, gdzie wszyscy się znają i wszyscy są podejrzani, wiele postaci, które wiedzą o sobie wszystko i główny bohater, który usiłuje odnaleźć w tym wszystkim jakiś sens. Mimo iż historia mi się spodobała i nie domyśliłam się zakończenia, pod koniec czegoś mi w tej powieści zabrakło – jakby autorce zabrakło impetu. Pewne szczegóły nie zostały wyjaśnione, co było nieco denerwujące – mam nadzieję, że powodem jest to, że autorka w jakiś sposób nawiąże do tych ogniw w planowanej kontynuacji. Natomiast całość pozostawiła po sobie pozytywne wrażenie, bo Sasza Hady potrafi pisać, język jej powieści jest soczysty, potoczysty, a książkę się po prostu świetnie czytało. W dodatku pojawiają się w niej delikatne humorystyczne akcenty, a także subtelnie zarysowany wątek miłosny, który wcale nie rozwija się tak, jak się można tego spodziewać.

Postać nieco fajtłapowatego głównego bohatera wydała mi się ciekawa, chociaż myślę, że niezbyt wiarygodna – policjant podszywający się pod prywatnego detektywa, w dodatku fikcyjnego? Nie sądzę, żeby ktoś się na to nabrał. Ale początkowe komplikacje i nieporozumienia, kiedy Jones stara się wyjaśnić kim jest, były bardzo zabawne. Za to postać Ruperta, pewnego siebie pisarza i romansującego lowelasa była bardzo sympatyczna. Razem panowie stworzyli zabawny duet, który mam nadzieję, będzie miał jeszcze okazję razem rozwiązać jakąś zagadkę. Postacie drugoplanowe były równie intrygujące, szczególnie miejscowa panna Marple, czyli panna March, czołowa miejscowa plotkarka i źródło wszelkiej informacji.

„Morderstwo na mokradłach” Hady to jednym słowem niezły debiut. Autorka pokazała, ze potrafi pisać, więc mam nadzieję, że jej kolejne książki będą coraz lepsze. Będę się uważnie przyglądać następnym powieściom Saszy Hady, mam nadzieję, że uda jej się czymś mnie zaskoczyć.

piątek, 29 marca 2013

10 powodów, dla których książkochłon to zmora najbliższego otoczenia...

  1. Kiedy nie wie, jaką książkę czytać, zadręcza otoczenie, oczekując podjęcia decyzji i wściekając się, jeśli decyzja nie jest po jego myśli.
  2. Jakakolwiek dostępna kiedyś w domu powierzchnia pozioma jest teraz pokryta książkami, których i tak wciąż przybywa. Nawet na dwuosobowej sofie książkochłon chętniej obok siebie widzi książki, niż Ulubionego Anglika...
  3. Wiecznie wszystkim usiłuje wcisnąć książki, nachalnie dopytując się otoczenie, co chcą pożyczyć. Jedna książka mniej na półce to przecież miejsce na kolejną, prawda?
  4. Ciąga po księgarniach. I bibliotekach. I spędza tam radośnie długie godziny. Otoczenie książkochłona jest nieustannie zmuszane do wizyt w najbliższych i najdalszych przybytkach kultury piśmienniczej, także wystawach na tematy książkowe. Bo przecież wpatrywanie się w pierwsze edycje ukochanych książek fascynuje każdego!
  5. Marudzi, że Ulubiony Anglik nie czyta tyle co książkochłon, albo, że czyta nie to, co trzeba. Bo przecież jak można woleć „Paranormality” (demaskacja popularnych paranormalnych mitów) niż wspomnienia uroczego szkolnego inspektora, co?
  6. Zadaje kłopotliwe pytania o książki, ich autorów, nominacje i kolor okładek i denerwuje się, kiedy nie otrzyma na nie odpowiedzi.
  7. Domaga się, żeby Ulubiony Anglik przyniósł mu książkę, którą teraz czyta. Nie potrafi powiedzieć, gdzie się książka znajduje, zamiast tego beztrosko macha ręką w kierunku sypialni. Po czym domaga się, żeby mu przynieść wszystkie piętnaście książek, które zalegają na szafce przy łóżku.
  8. Zawsze ma przy sobie książkę. Na kindla i często też papierową. Te książki nigdy nie mieszczą się książkochłonowi w torebce, a przecież ktoś musi je nosić. Przy pakowaniu walizki usiłuje wcisnąć kolejne opasłe tomiszcze mimo braku miejsca i beztrosko namawia otoczenie do kupowania kolejnych pozycji. Które przecież się jakoś zmieszczą, prawda?
  9. Nieustannie porównuje Ulubionego Anglika do literackich bohaterów przeczytanych książek.
  10. Dzięki internetowi okazuje się, że książkochłon ma podobnych znajomych... 

    Hmmm. Na razie to wszystko, chyba, że macie coś do dodania..? 

środa, 27 marca 2013

Powrót w dobrym stylu! ("Abel i Kain" - Katarzyna Kwiatkowska)

Po raz pierwszy o Katarzynie Kwiatkowskiej usłyszałam dwa lata temu, kiedy to zachwycił mnie jej kryminalny debiut – „Zbrodnia w błękicie”, o której to książce pisałam tutaj. Zachęcałam wszystkich do czytania, a sama zachęcałam autorkę do pisania kolejnej części – także w wywiadzie z nią, opublikowanym na moim blogu. Ogromnie się więc ucieszyłam na wieść o tym, że oto wydawnictwo Novae Res właśnie wydało drugą powieść Katarzyny Kwiatkowskiej - „Abel i Kain”, a jeszcze bardziej, że dzięki uprzejmości autorki mogłam ją już teraz przeczytać. Przyznaję, że zaczynając powieść trochę się bałam, bo pierwsza książka naprawdę mi się podobała, a przecież wiadomo, że najtrudniejsze jest utrzymanie poziomu. Na szczęście, po zakończeniu lektury miałam ochotę autorce przybić piątkę! Tak trzymać i proszę o więcej!

W książce „Abel i Kain” powraca bohater, którego zdążyłam polubić w pierwszej części, detektyw – amator Jan Morawski i jego nieodłączny asystent, kamerdyner Mateusz. Tym razem mężczyzna zostaje poproszony o pomoc w rozwiązaniu zagadki morderstwa, o które jest podejrzany brat ofiary. Zamordowany dziedzic majątku wielkopolskiego, Adam Poniński, był prawdziwym degeneratem, utracjuszem, człowiekiem po prostu podłym, któremu udało się ukryć swoją prawdziwą naturę przed dumnym i władczym ojcem. Z kolei oskarżony o zabójstwo młodszy brat, Edward, to człowiek na wskroś dobry, zdolny architekt, któremu dobro i honor rodziny leżą głęboko na sercu. Nikt nie wyobraża sobie, że może on być winien, ale dlaczego w takim razie milczy? W majątku Ponińskich nasz bohater poznaje rodzinę, rezydentów i służbę, a także najbliższych sąsiadów, a krąg podejrzanych nieustannie się poszerza. Zanim Morawski rozwiąże zagadkę, będzie się musiał sporo nagłowić, nie tylko nad tym, kto jest sprawcą, ale także nad motywem tego zabójstwa.

Powieść Katarzyny Kwiatkowskiej czerpie pełnymi garściami z tradycji powieści detektywistycznej – fabuła gmatwa się, w miarę jak bohater odkrywa nowe, niespodziewane elementy układanki, z której powoli wyłania się rozwiązanie zagadki. Jedynym problemem było dla mnie początkowe zamieszanie dotyczące imion i koligacji postaci, a także zbyt wiele niespodzianek, kolejno ujawnianych przez bohaterów. I chociaż udało mi się pod koniec powieści domyśleć (częściowo) rozwiązania, to przyjemność dochodzenia do prawdy była zaiste wyborna.

Przyznam się też wam, że postać Jana Morawskiego mnie szalenie intryguje. Od czasu do czasu autorka odwołuje się do jego przeszłości, pozwala zajrzeć czytelnikowi za zasłonkę skrywającą jego osobę i zaraz zazdrośnie zasłania okno. Strasznie to frustrujące, bo chciałabym o nim dowiedzieć się jak najwięcej! Mam nadzieję, że Kwiatkowska szybko napisze kolejny kryminał z tym samym bohaterem, bo strasznie go polubiłam. Spodobały mi się też interesujące postacie drugoplanowe – przede wszystkim żarłok i leniuch, rezydent Tercjusz i przeraźliwie wścibska sąsiadka, pani Eufemia, która śmiało może być nazwana druga panią Dulską. Dodam też, że to właśnie Tercjuszowi zawdzięcza ta powieść najbardziej apetyczne momenty – opisy potraw jedzonych przez naszych bohaterów, przy których czytaniu po prostu ciekła mi ślina.

Pamiętacie moją recenzję „Morderstwa w Miłowie” Minickiej? Otóż „Abel i Kain” Kwiatkowskiej ma w sobie właśnie to coś, czego w tamtej powieści mi zabrakło - klimat! Akcja powieści toczy się w 1900 roku i autorka często i chętnie nawiązuje do realiów epoki, do najnowszych nowinek i wydarzeń historycznych. I chociaż, tak jak poprzednio, język jest raczej współczesny, to tym razem autorka sprytnie wykorzystała w niej gwarowe wyrażenia i zwroty, czyniąc całość czytelniczo bardzo przyjemną. I chociaż nie jestem pewna, czy nie pojawiły się tam jakieś nieścisłości dotyczące etykiety (kto kiedy siada i jak bardzo służba może spoufalać się z państwem), to całość była bardzo przekonująca i satysfakcjonująco opisana. Bardzo też jestem ciekawa, czy autorka, opisując posiadłość, w której rozgrywa się akcja powieści, wzorowała się na konkretnej ziemiańskiej siedzibie, bo bardzo bym chciała ja odwiedzić.

Bardzo się cieszę, że „Abel i Kain” Katarzyny Kwiatkowskiej to udana kontynuacja pierwszej powieści. Mam nadzieję, że autorka na tym nie poprzestanie i już niedługo będziemy mogli przeczytać jej kolejna książkę. Od czasu, kiedy czytałam jej debiutancką „Zbrodnię w błękicie”, na rynku pojawiło się zdecydowanie więcej historycznych kryminałów, spośród których czytelnicy zdecydowanie mają co wybierać. Wśród nich powieść Kwiatkowskiej zdecydowanie warta jest przeczytania. A kiedy po nią sięgniecie, mam nadzieję, że spodoba się wam tak samo jak mnie.

niedziela, 24 marca 2013

"Światło między oceanami" ("The Light Between Oceans" - M. L. Stedman)

Pierwszy raz usłyszałam o „The Light Between Oceans” („Światło między oceanami") M. L. Stedman gdy dowiedziałam się, że została ona nominowana do Women's Prize for Fiction, czyli byłej nagrody Orange. Piękna okładka przyciągnęła moją uwagę, opis zaintrygował, a kiedy przeczytałam pospiesznie ściągnięty na kindla fragment, wiedziałam, że książkę bardzo chcę przeczytać.  Okazało się, że M. L. Stedman udało się spełnić trzy warunki, które powodują, że książka potrafi utrzymać uwagę czytelnika. W „The Light Between Oceans” pisarka opowiedziała bowiem pasjonującą historię o intrygujących bohaterach i do tego osadziła ją w ciekawym miejscu.
Janus Rock to maleńka wysepka oddalona od południowo-zachodniego brzegu Australii o niemal sto mil, jedno z najbardziej niegościnnych i odludnych miejsc, na jakim zbudowano latarnię morską. Życie na Janus nie jest dla każdego – stanowisko na latarni obejmuje się na trzy lata, podczas których raz na pół roku na wyspę przypływa łódź z niezbędnymi zapasami i wieściami ze świata. Życie płynie odmierzane codziennymi obowiązkami, a człowiek często czuje się wydany na łaskę szalejących wokół żywiołów. Dla latarnika Toma Sherbourne'a Janus to okazja do tego, by uciec od koszmarów i przeżyć I wojny światowej. Rutyna i samotność bardzo mu odpowiadają. Dla jego młodej żony, Isabel, to nadzieja na życie pełne spokoju i szczęścia u boku ukochanego mężczyzny. Bezpiecznie samotni na maleńkiej wysepce, Tom i Izzy wiodą spokojne życie, a do osiągnięcia pełni szczęścia brakuje im tylko upragnionego dziecka. Kiedy pewnego dnia na wyspę przybija łódź z martwym mężczyzną i płaczącym niemowlęciem, Sherbourne'owie podejmują decyzję, która na zawsze odmieni ich życie.

Debiutancka powieść Stedman spodobała mi się bardziej, niż na to liczyłam. Najpierw świetne rozpoczęcie historii przykuło moją uwagę i sprawiło, że natychmiast musiałam się dowiedzieć, co stanie się dalej. Potem uwiódł mnie melodyjny, poetycki język, którym autorka opisała ludzkie odosobnienie i samotność, życie na wysepce oblewanej przez ocean, a jej język jeszcze bardziej potęgował poczucie wyobcowania i pewnej nierealności, budując klimat powieści. Opisy życia na Janus Rock były miejscami wprost magnetyczne – Tom i Izzy budujący sobie swój własny, doskonały świat, z dala od rzeczywistości, uciekający od problemów, żyjący w magicznej i szczęśliwej bańce mydlanej... I czytelnik, świadomy tego, że ta delikatna bańka może w każdej chwili prysnąć. 

„The Light Between Oceans” to porywająca i przejmująca opowieść o wyborach i ich konsekwencjach, o stracie i odzyskiwaniu, o miłości i wybaczaniu. Pojawiają się w niej potężne ładunki emocji i czasem nie łatwo mi było zdecydować, czy bohaterowie postępują słusznie, czy nie. Książka Stedman to opowieść o zwykłych ludziach postawionych w obliczu wyboru, którego konsekwencje okazują się tragiczne w skutkach. Czytelnik opowiada się po stronie to jednej to drugiej postaci, bo bohaterów nie sposób nie polubić, a żadne rozwiązanie nie wydaje się słuszne i żadne nie jest w pełni satysfakcjonujące. Przyznaję, że miejscami musiałam książkę po prostu odłożyć, by choć na trochę się uspokoić, po czym natychmiast do niej wracałam, by dowiedzieć się, co stało się dalej. (Tak, przyznaję, że moje emocjonalne rozedrganie miało sporo wspólnego także z napiętym tygodniem w pracy, ale książkę naprawdę czytałam w napięciu.) Po zakończeniu lektury doszłam do wniosku, że „The Light Between Oceans” przypomniała mi miejscami powieści Jodi Picoult, którymi się jakiś czas temu zaczytywałam. Podobne napięcie jakie towarzyszyło mi czytaniu powieści Picoult odnalazłam i w tej książce, ale powieść Stedman oprócz tego po prostu pięknie się czytało. W dodatku bohaterka oparła się pokusie i zakończenie powieści nie ma w sobie nic z zawrotnych, efektownych hollywoodzkich sztuczek. A to moim zdaniem świadczy jak najlepiej o kunszcie pisarskim autorki.

Jeśli chociaż trochę udało mi się was zachęcić do lektury, ma też dla was dobrą wiadomość – książka M. L. Stedman została już przetłumaczona na polski, pod tytułem „Światło między oceanami". (Niestety, opis wydawcy stanowczo ujawnia zbyt wiele, więc moim zdaniem powinniście go ominąć, by nie psuć sobie przyjemności lektury.) Mam też nadzieję, że Stedman coś znów niedługo napisze, bo jej debiutancka powieść udowadnia, że autorka ma prawdziwy talent. Mam nadzieję, że sięgniecie po „The Light Between Oceans” i że książka spodoba się wam tak samo jak mnie. Książkę polecam, a autorce życzę powodzenia i mam nadzieję, że znajdzie się wśród finalistek Women's Prize for Fiction.

wtorek, 19 marca 2013

"Morderstwo w Miłowie" - Alicja Minicka

Wszyscy wiedzą, że bardzo lubię kryminały, a szczególnie fascynują mnie powieści, których akcja jest osadzona w okresie międzywojennym. Dlatego książka Alicji Minickiej „Morderstwo w Miłowie” zapowiadała się bardzo ciekawie – niestety, jak dla mnie na zapowiedziach się skończyło...

W 1928 roku młoda Angielka, Samantha Greenwood, przyjeżdża w gościnę do przyjaciół swego wuja, państwa Górskich. W pozornie spokojnym wiejskim domu kłębią się ludzkie namiętności, wreszcie dochodzi do morderstwa. Miejscowy komisarz, Łukasz Darski będzie miał nie lada zadanie, by odkryć, kto jest mordercą.

Przyznaję, że fabuła mnie zainteresowała i chociaż rozwiązania niektórych zagadek się domyśliłam, pomysł był świetny! Niestety, czytając książkę miałam wrażenie szaleńczego pośpiechu – poszczególne scenki-rozdzialiki następowały po sobie tak szybko, że nie miałam właściwie czasu, by zastanowić się, co się dzieje. Zabrakło mi czasu na oddech, czasu na to, by zagadka mnie zainteresowała, by wchłonął mnie klimat... „Morderstwo w Miłowie” to cienka książeczka, a autorka upchała w niej chyba zbyt wiele – wątki, postacie, motywy i zbrodnie pozostały nierozwinięte, a szkoda, bo spodobała mi się psychologiczna warstwa książki i motywy postępowania bohaterów ukazywane podczas lektury. Zbyt wiele było morderstw, zbyt mało rozmyślań nad tym, dlaczego właściwie zostały one popełnione.

Nie rozumiem też, dlaczego główną bohaterką powieści musiała uczynić autorka Angielkę? Zwłaszcza, że ten fakt niczego nie wnosi do treści książki, nie oferuje żadnego nowego podejścia do tematu. Równie dobrze bohaterka mogłaby być Polka, nic by to bowiem nie zmieniło. W dodatku w porównaniu z postacią Teresy wypadła dość blado. 

Jednak za największy mankament tej książki uważam kompletny brak tła obyczajowego – akcja mogłaby się właściwie toczyć gdziekolwiek, kiedykolwiek. Zabrakło mi tego, co spodobało mi się w innych kryminałach retro, na przykład w książce Katarzyny Kwiatkowskiej, czy serii Konrada T. Lewandowskiego – obyczajowych szczegółów, wzmianek o wydarzeniach historycznych, jednym słowem zabrakło mi w tej książce klimatu. Właściwie miałam wrażenie, że powieść składa się wyłącznie z dialogów. Pewne rzeczy wręcz mi zgrzytnęły – nie sądzę, żeby młodzi ludzie byli aż tak wyemancypowani w tych czasach, by mówić sobie szybko po imieniu...

Reasumując, „Morderstwo w Milowie”Alicji Minickiej nie ma stylowej oprawy, intryga kryminalna nie intryguje, a całość powinna być co najmniej dwa razy dłuższa i o wiele staranniej napisana. Bardzo mi przykro, ale najbardziej w całej książce podobała mi się okładka... Nie polecam.

poniedziałek, 18 marca 2013

Rosyjska zima ("Russian Winter" - Daphne Kalotay)

Co prawda jako mała dziewczynka nie chciałam zostać baleriną, ale przyznaję, że balet mnie fascynuje i zachwyca – ale jest to dla mnie temat raczej egzotyczny i właściwie zupełnie nieznany. Jakiś czas temu próbowałam przeczytać „Tancerkę Degasa” Kathryn Wagner, ale zniechęcona odłożyłam książkę w połowie. Jednak niedawno znalazłam inną powieść, której akcja toczy się w środowisku baletowym i postanowiłam spróbować ponownie. Sięgnęłam po debiut Daphne Kalotay pod tytułem „Russian Winter” („Rosyjska zima”). Tym razem dodatkową zachętą stało się to, że akcja powieści toczy się częściowo w stalinowskim Związku Radzieckim.

„Rosyjska zima” to porządny kawał powieści obyczajowej z bardzo dobrze zarysowanym tłem obyczajowym i ciekawymi postaciami. Główną bohaterką powieści jest Nina Riewska, niegdyś słynna primabalerina najsławniejszego radzieckiego baletu, Bolszoj, obecnie stara, schorowana kobieta, która postanawia sprzedać swoją biżuterię na aukcji. Ma to być dla niej ostateczne odcięcie się od przeszłości, pogrzebanie bolesnych wspomnień z czasów jej życia w Moskwie, przed ucieczką na Zachód. A jednak przeszłość nie pozwala jej o sobie zapomnieć. Dwoje ludzi postanawia odkryć sekrety Niny i jej wspaniałych bursztynowych klejnotów - Drew Brooks, pracowniczka domu aukcyjnego i Grigorij Solodin, profesor uczelni, który ma swoje własne powody, żeby się Niną interesować.

Książka Daphne Kalotay towarzyszyła mi przez ostatni tydzień w domu i w pracy. Czytałam ją długo i powoli, zaintrygowana i (niestety) miejscami trochę znudzona, zapewne nieco niesprawiedliwie, bo przecież książka nic na to nie poradzi, że mam mało czasu i nie mogę się w nią porządnie wgryźć. W dodatku  „Rosyjska zima” to taka „niespieszna” powieść, napisana eleganckim językiem, posuwająca się naprzód z gracją baleriny, dostojnie, bez nieprzystojnych podskoków i niezgrabnych potknięć. Autorka postanowiła powieść o sprawdzony schemat wielotorowej narracji – fragmenty, które przedstawione są z punktu widzenia Niny, przeplatają się z tymi, w których do głosu dochodzą Grigorij i Drew. Ale jak zwykle w podobnych powieściach, najciekawsze były dla mnie te fragmenty, które opisywały porywające losy Niny Riewskiej w czasie jej kariery baleriny w stalinowskiej Moskwie. Z fascynacją czytałam o ciężkich warunkach, w jakich członkowie baletu musieli pracować – niedogrzewane pokoje, wieczny brak wszystkiego, nawet spinek do włosów, a także inne niedogodnościach i absurdach epoki – obowiązkowych pogadankach i narzucanym artystom zasadach sztuki, które musiały być zgodne z państwową dyrektywą... Myślę, że Kalotay udało się nie tylko bardzo udanie przedstawić porywający obraz hermetycznego świata baletu – świata wyrzeczeń, ciężkiej pracy, tyranii perfekcji, świat szarej rzeczywistości, którą taniec choć na chwilę upiększa, ale także potrafiła bardzo dobrze oddać atmosferę tamtych czasów – wszechobecne poczucie niepewności, strachu i zagubienia.
 
Historia Niny i jej kariery jest wciągająca i poruszająca zarazem – przygnębiająca codzienność przeplata się z chwilami spokoju i zadowolenia. Pomimo tego, że ludzie znikają, NKWD składa nocne wizyty, a o pewnych sprawach najlepiej nic nie wiedzieć, Nina i jej przyjaciele szukają w swoim życiu pozorów normalności. Jednak nieco luksusu, miłość, przyjaźń – wszystko to ma swoją cenę. Nina początkowo pozostaje zdumiewająco niewinna i naiwna, pochłonięta pracą i swoja karierą. Dopiero dramatyczne przeżycia na zawsze zmieniają jej życie, przeobrażając ją w pełną goryczy kobietę.

Kiedy akcja przenosiła się do czasów współczesnych, moje zainteresowanie zdecydowanie malało. Historia naszyjnika była bardzo ciekawa, przyznaję jednak, że pewne fragmenty powieści mnie nużyły – głównie te obracające się wokół Grigorija i jego uniwersyteckiego życia. Ciekawsza była postać współczesnej Niny, samotnej mieszkanki Bostonu, pozbawionej bliskich osób, zasklepionej we własnym bólu – tym psychicznymi i tym fizycznym, chociaż jej postać wydawała mi się zimna i wyniosła.

Jednak pomimo tych niedoskonałości, „Rosyjska zima” to dobre czytadło, wciągająca powieść na zimowe wieczory, która potrafi czytelnika zauroczyć i poruszyć. Jeśli szukacie powieści o miłości, stracie, zdradzie i odkupieniu, powieść Daphne Kalotay to książka dla was.

środa, 13 marca 2013

Women's Prize for Fiction 2013 - nominacje!

Nadeszła oczekiwana chwila – dziś ogłoszono listę tytułów nominowanych do Women’s Prize for Fiction 2013. Jeśli nazwa nagrody nic wam nie mówi, przypomnę, że jeszcze w zeszłym roku była to Orange Prize for Fiction. Niespodziewane wycofanie się w zeszłym roku sponsora spowodowało, że przez jakiś czas przyszłość nagrody stanęła pod znakiem zapytania. Dopiero prywatni sponsorzy, a wśród nich znane nazwiska, takie jak Cherie Blair czy Joanna Trollope, zagwarantowali ciągłość nagrody, do czasu znalezienia nowego darczyńcy. Zmieniła się więc i nazwa nagrody – Women's Prize for Fiction zamiast Orange brzmi co prawda nieco obco, ale reszta pozostaje taka sama – zwyciężczyni otrzyma statuetkę zwaną Bessie i czek na 30 tysięcy funtów. Nagroda jest otwarta dla pisarek piszących w języku angielskim, niezależnie od narodowości, których powieść została wydana w Wielkiej Brytanii w danym roku.

Przejdźmy jednak do tego, co interesuje wszystkich najbardziej – kto został nominowany do nagrody! Na liście mamy znane nazwiska, których wszyscy się chyba spodziewali, kilka nieznanych mi autorek i (przynajmniej dla mnie!) jedną niespodziankę. Wśród książek nominowanych mamy sześć debiutantek, dwie poprzednie zwyciężczynie tej nagrody, jedną autorkę z Turcji i jedną z Izraela - jednym słowem ciekawy zestaw. Ale ad rem! Oto nominowane książki.

Kitty Aldridge, "A Trick I Learned From Dead Men" - smutna i poruszająca, a zarazem dowcipna i pełna optymizmu powieść, która porusza temat żałoby. Jej bohaterem jest młody mężczyzna, który po śmierci swojej matki zaczyna pracę w domu pogrzebowym i odkrywa, że życie po śmierci istnieje. 
Kate Atkinson, "Life After Life" - nowa książka popularnej także w Polsce autorki. Jej bohaterką jest Ursuli Todd, urodzona w 1910 roku w czasie śnieżycy, a powieść opowiada o jej życiu w niespokojnych czasach XX wieku, życiu przeżywanym wielokrotnie. Intrygująca historia o drugich, trzecich i kolejnych szansach - przyznaję, brzmi to intrygująco!
Ros Barber, "The Marlow Papers" - chyba najbardziej oryginalna (a także trudna) z nominowanych książek - powieść wierszem. Poetycka fikcyjna biografia, której bohaterem jest Christopher Marlowe. Opowiada on historię swojej sfingowanej śmierci i późniejszego życia na wygnaniu, kiedy to tworzył pod nazwiskiem Williama Shakespeare'a.
Shani Boianjiu, "The People of Forever are Not Afraid" -debiutancka powieść izraelskiej autorki o dorastaniu. Jej bohaterkami są trzy młode kobiety, które zostają powołane do wojska. To powieść o zderzeniu przyjaźni, miłości i rodzinnych związków ze strachem i przemocą.
Gillian Flynn, "Gone Girl" - niespodziewana nominacja dla autorki książki, którą niedawno czytałam i o której pisałam tutaj. Thriller nominowany do WPfF? Ale za to jaki thriller!
Sheila Heti, "How Should a Person Be?" - powieść kanadyjskiej autorki, która łączy fikcję, wspomnienia i filozoficzne rozważania, i jest w dużej mierze oparta na rozmowach Heti z jej przyjaciółmi. Jej bohaterką jest Sheila, która po nieudanym małżeństwie próbuje nauczyć się żyć i tworzyć od nowa.
A M Homes, "May We Be Forgiven" -książka, która opowiada o współczesnej Ameryce, o rodzinie i jej konfliktach. Bohaterem tej powieści pełnej satyry i czarnego humoru jest mężczyzna, który popełnia wstrząsający akt, przeżywa kryzys, po czym dokonuje przewartościowania swojego dotychczasowego życia.
Barbara Kingslover, "Flight Behaviour" - w 2010 roku autorka została laureatką Orange Prize za powieść "The Lacuna". Bohaterka najnowszej książki jest Dellarobia Turnbow (coza niezwykłe imię!!!), która przypadkiem odkrywa przerażający i piękny cud natury, a jej odkrycie całkowicie odmienia jej życie. Powieść z ekologicznym przesłaniem, porusza tematy ubóstwa, systemu klasowego, a przede wszystkim zmian klimatycznych.
Deborah Copaken Kogen, "The Red Book" - historia czterech przyjaciółek, które po latach spotykają się podczas zjazdu klasowego. Każda z nich dźwiga bagaż doświadczeń, rozczarowań i sekretnych pragnień. Czy okaże się, że ich życie może zmienić się w jeden weekend?
Hilary Mantel, "Bring Up the Bodies" - tej nominacji wszyscy się chyba spodziewali. Wspominałam już o tej powieści przy okazji nominacji do Man Booker Prize. Czyżby Hilary Mantel miała w tym roku zdobyć wszystkie najważniejsze nagrody literackie?
Bonnie Nadzam, "Lamb" - kolejny debiut, opowiedziana z perspektywy głównego bohatera historia poruszająca trudny i brudny temat relacji między dojrzałym mężczyzną a jedenastoletnią dziewczynką, która zmienia się w niepokojącą historię o manipulacji i nadużyciu władzy.
Emily Perkins, "The Forrests" - osadzona w Nowym Jorku i Nowej Zelandii powieść o dziwnej rodzinie, która stopniowo koncentruje się na jednej bohaterce - Dorothy Forrest, której historię śledzi czytelnik od jej dzieciństwa, poprzez pierwsza miłość, małżeństwo i macierzyństwo. Powieść Perkins to saga rodzinna celebrująca zwyczajne życie.
Michèle Roberts, "Ignorance" -poruszająca powieść o dwóch dziewczynach, które w różny sposób próbują sobie radzić z okropieństwami wojny. Jej akcja toczy się w czasie II wojny światowej, w okupowanej Francji. Powieść Roberts jest pełna liryzmu i jednocześnie bardzo realistyczna, pełna brzydoty i strachu.
Francesca Segal, "The Innocents" - powieść Segal zdobyła w tym roku nagrodę Costy dla najlepszego debiutu. To opowieść o miłości, pokusie i obowiązku. Jej bohaterami są Adam i Rachel, młoda para, która wreszcie zamierza się pobrać. Jednak nieoczekiwany przyjazd pięknej kuzynki, zmienia wszystko - Ellie reprezentuje bowiem wszystko to, czego Adam starał się unikać i to, co go najbardziej pociąga.
Maria Semple, "Where’d You Go, Bernadette" -Bernadette Fox to kobieta o wielu twarzach - żona, matka, najlepsza przyjaciółka swojej córki, zmora innych matek,  utalentowana pani architekt, kobieta z problemami. Pewnego razu Bernadette znika. Powieść Semple to zabawna powieść o dysfunkcyjnej rodzinie, macierzyństwie i Antarktyce.
Elif Shafak, "Honour" - osadzona w Turcji i Londynie lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku powieść Shafak śledzi losy tureckich imigrantów Pembe i Adema oraz ich trojga dzieci. To książka o miłości, zdradzie i zderzeniu różnych kultur, a także tradycji i nowoczesności. 
Zadie Smith, "NW" - kolejne nazwisko, którego obecności na tej liście wszyscy się chyba spodziewali. Autorka, która podobnie jak Kingsolver zdobyła już tę nagrodę za swoja powieść "On Beauty". Najnowsza, długo oczekiwana książka Smith to tragi-komiczna historia czworga Londyńczyków, którzy jako dzieci dorastali w tej samej dzielnicy, ich dorosłego życia i przypadkowego spotkania, które każe im spojrzeć na swoje życie w zupełnie nowy sposób.
M L Stedman, "The Light Between Oceans" -Historia o miłości, decyzjach i tragicznych konsekwencjach. Bohaterem tej debiutanckiej powieści jest Tom Sherbourne, latarnik mieszkający wraz z żoną na małej australijskiej wysepce. Pewnego razu, na brzegu rozbija się łódź z martwym mężczyzną i małym dzieckiem. Tom i Izzy podejmują decyzję, która na zawsze odmieni ich życie.
Carrie Tiffany, "Mateship with Birds" - akcja tej powieści rozgrywa się w latach 50 ubiegłego wieku w Australii. To opowieść o młodym pożądaniu, dojrzałej miłości, historia dwojga bohaterów: farmera Harry'ego i Betty, samotnej matki, rozgrywająca się na tle australijskiej przyrody. Książka pełna spostrzeżeń o zachowaniach ludzi, ptaków i zwierząt. 
G Willow Wilson, "Alif the Unseen" - debiut amerykańskiej autorki, intrygująca opowieść o egipskim hakerze, mieszanka urban fantasy i romansu. Techno-thriller, w którym autorka próbuje odpowiedzieć na pytanie, czy w wieku zaawansowanych technologii religia ma jakiś sens.

Ufff. To już wszystko. Tym, którzy wytrwali do końca, zadam zwykłe pytania. Kto jest waszym faworytem? I które książki zainteresowały was najbardziej? Kogo wam na tej liście zabrakło?

niedziela, 10 marca 2013

"Altana" - Mary Nichols

Po kilku świetnych powieściach nadszedł czas na marudzenie – cały sobotni ranek spędziłam na zadaniu znanemu wielu książkochłonom, a mianowicie poszukiwaniu kolejnej lektury. W końcu mój wybór padł na książkę Mary Nichols pod tytułem „Altana”, przyniesioną jakiś czas temu pod wpływem impulsu z biblioteki i odłożoną na półkę na czas nieokreślony.

„Altana”, która już wcześniej wpadła mi w oczy w księgarni (pod tytułem „Summer House”), to opowieść o miłości w czasie wojny. W 1918 roku młoda arystokratka, lady Helen Bairstairs, rodzi potajemnie dziecko, którego ojcem nie jest jej mąż, walczący we Francji. By zapobiec skandalowi, Helen zostaje zmuszona do oddania dziecka. Akcja przeskakuje o ponad dwadzieścia lat i oto znów trwa wojna. Laura Drummond, młoda pielęgniarka, z niecierpliwością czeka na ślub ze swoim ukochanym, pilotem Robertem Rawtonem. Wkrótce losy obu kobiet zwiążą się ze sobą, nie tylko za sprawą wojennej zawieruchy...

„Altana” to tak naprawdę powieść obyczajowa, z nieodzownym wątkiem miłosnym, dobrze napisana i z satysfakcjonującym zakończeniem. Nie nazwałabym jej jednak powieścią rewelacyjną, ani też skomplikowaną. Właściwie mój główny zarzut wobec tej powieści to to, że autorce niczym nie udało się mnie zaskoczyć. Ani rodzinnymi tajemnicami, które zresztą czytelnik poznaje bardzo szybko, ale dramatycznymi zwrotami akcji, bo też ich mi jakoś zabrakło, ani zakończeniem, które też łatwo przewidzieć. Jednak pomimo tego powieść wciąga, także za sprawą bardzo sympatycznych bohaterów, którym czytelnik kibicuje od początku. Także tło historyczne jest nieźle zarysowane – „Altana” to opowieść o mężnych, bohaterskich młodzieńcach walczących na froncie, o dzielnych kobietach, które zostają w domu, wychowują dzieci, starają się wieść normalne życie, przerywane conocnymi nalotami bombowymi, utrudnione wiecznymi brakami niemal wszystkiego, pełne strachu i niepewności. Do tego Nichols dorzuca jeszcze garść delikatnie zarysowanych obyczajowych motywów, które ubarwiają tę powieść: nieślubne dzieci i ostracyzm, jakim otaczano często ich matki, klasowe uprzedzenia i miłosne zawody, wojenna miłość, losy ewakuowanych z Londynu dzieci.

Jednym słowem, „Altana” to ciekawie opowiedziana historia, która jednak nie wywołała we mnie ani przesadnych emocji, ani zachwytu. Książka, którą czyta się z przyjemnością, ale moim zdaniem nie należy się po niej spodziewać wstrząsających doznań. Idealna na spokojne popołudnie przy herbacie.

PS. Zaczynam od pewnego czasu zauważać więcej drobnych błędów popełnianych przez tłumaczy, co tłumaczę tym, że mieszkam tu, gdzie mieszkam, więc niektóre kulturowe czy językowe szczegóły stają się dla mnie zrozumiałe. Przypisek dla tłumaczki tej książki: angielskie określenie ”tea” (w książce przetłumaczone jako "herbata") może się również odnosić do obiadu. Zjadanego zresztą późno, więc będącego zarazem kolacją. Taki regionalizm, którego nauczył mnie UA. A teraz chyba pójdę i sprawdzę, co na u nas dziś na obiad... Milej niedzieli!

piątek, 8 marca 2013

Elementarne, drogi Watsonie, czyli "The House of Silk" ("Dom jedwabny") - Anthony Horowitz

Jakiś czas temu, przy okazji lektury „Death Comes to Pemberley” P. D. James żaliłam się na blogu, że bardzo rzadko zdarza się, żeby z kontynuacji znanych powieści wynikło coś dobrego. Ktoś jednak te książki czyta, bo przecież już od dawna na rynku księgarskim pojawiało się mnóstwo niekanonicznych powieści opowiadających o przygodach kultowych literackich postaci. A któż może być postacią bardziej znaną niż słynny detektyw z fajką, zamieszkujący znany adres 221B Baker Street. Tak jest, słynny Sherlock Holmes, dorobił się setek filmów i książek, w różnych zresztą wcieleniach. Z najnowszych strasznie spodobał mi się „Sherlock” z Benedictem Cumberbatchem (nota bene, właśnie się dowiedziałam, że już w tym miesiącu rozpoczynają się zdjęcia do trzeciej serii, która ukaże się na jesieni, lub na początku 2014 roku – hura!), niezły był też „Sherlock Holmes” z Robertem Downey'em Juniorem, natomiast amerykańskiej podróbki „Elementary” z Johnnym Lee Millerem nie mam ochoty zobaczyć. A jeśli chodzi o książki, to szczególnie zapadły mi w pamięć dwie, przeczytane dawno temu – jedna nosiła tytuł „Przygody chemiczne Sherlocka Holmesa”, a drugiej tytułu nie pamiętam, wiem tylko, że była napisana przez zupełnie kogoś innego, a towarzyszem Sherlocka był w niej jakiś młody chłopak (nie mam pojęcia dlaczego, ale wydawało mi się, że był to Węgier)... Z kolei ostatnimi czasy zaopatrzyłam się w powieść pod tytułem „Zabójcza chmura” Andy Lane'a, opowiadającą o przygodach młodego Sherlocka Holmesa... Natomiast zupełnie nie rozumiem, dlaczego już dawno temu nie sięgnęłam po książkę Anthony Horowitza „The House of Silk” („Dom jedwabny”). Ta powieść, napisana na zlecenie spadkobierców spuścizny Conan Doyle'a, (Conan Doyle Estate), to nowa historia o przygodach Sherlocka Holmesa, zrelacjonowana jak zwykle przez jego wiernego towarzysza, doktora Watsona. Już na wstępie Watson wyjaśnia czytelnikowi, że ta opowieść nie ujrzy światła dziennego przez co najmniej najbliższe sto lat, bo sprawa, której dotyczy jest po prostu zbyt szokująca...

Akcja powieści „The House of Silk” rozpoczyna się jesienią 1890 roku. Sherlock Holmes i przebywający u niego z wizytą doktor Watson podejmują się rozwiązania pewnej na pozór prostej sprawy. Otóż pewien mężczyzna z blizną śledzi i obserwuje angielskiego dżentelmena, niejakiego pana Carstairsa. Okazuje się szybko, że sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana – pojawiają się nowe tropy, ślady afery prowadzą aż Bostonu, a w dodatku w prawie pojawia się tajemnicza nazwa: The House of Silk, Dom Jedwabny. Co jednak znaczą te słowa, czym jest tajemniczy dom i jaki jest jego związek ze sprawą, którą prowadzi Holmes?

Stwierdzam, że Anthony Horowitzowi należą się gratulacje i podziękowania. Za to, że do pisania (i postaci!) podszedł z szacunkiem, że nie udziwniał, na siłę nie komplikował, że nie dorabiał bohaterom dodatkowych cech, historii czy życiorysów. Za to że uszanował też czytelnika, który przecież chce czytać opowieści o ulubionym bohaterze, które nie odbiegają daleko od pierwowzoru. I wreszcie za to, że mu napisanie takiej powieści tak zgrabnie poszło. Być może pomogło mu w tym czytelnikom dziesięć reguł, które miał na uwadze pisząc tę powieść, zamieszczonych na końcu książki? A może jako wielbiciel Holmesa, po prostu czerpał z tego ogromną przyjemność!

Przede wszystkim Sherlock jest takim właśnie porządnym Sherlockiem – nieco znudzonym codziennym, nudnawym życiem, rozkwitającym dopiero pod wpływem stymulującego wyzwania. Zwykłe rozmowy, wręcz zabawy w obserwację i dedukcję z doktorem Watsonem, w których Sherlock zgaduje jego myśli, to tylko niewinne wprawki. Detektyw czuje, że żyje dopiero wtedy, kiedy ma przed sobą jakiś cel, im trudniejszy, tym lepszy. Im sprawa bardziej powikłana, im mętniejsza, im może mu przysporzyć więcej problemów, tym lepiej, bo trudniej, bo ciekawiej, bo interesująco. „The game's afoot!” - rozpoczęła się gra, a czytelnik, wraz z doktorem Watsonem, może się jak zwykle jedynie próbować dotrzymać mu kroku.

Nie tylko przedstawienie głównej postaci udało się autorowi. W „Domu jedwabnym” pojawiają się też inni, znajomi bohaterowie – przyszli adwersarzy, członkowie rodziny, a przede wszystkim wierny kronikarz dokonań detektywa, poczciwy doktor Watson. Po raz kolejny wplątany w powikłaną intrygę, choć tym razem wygląda ona zdecydowanie bardziej poważnie, a nawet dramatycznie. Horowitz dokładnie wczuł się w rolę dokumentalisty i jego powieść pisana jest (jak to porządna historia o Sherlocku), z punktu widzenia Watsona, który już na wstępie przyjmuje wobec czytelnika pozycję biografa wydarzeń, z rzadka tylko pozwalając sobie na dygresję i wzmiankę o późniejszych wydarzeniach. Udało się też Horowitzowi utrzymać odpowiedni styl, na tyle bliski oryginałowi, że wpasowuje się w konwencję powieści, a jednocześnie na tyle naturalny i współczesny, że powieść czyta się bez trudności i zgrzytów. Do tego realistyczne opisy wiktoriańskiego Londynu przydają powieści dodatkowego uroku. Bohaterowie „Domu jedwabnego” nie tylko poprawnie się wyrażają, noszą też odpowiednie stroje i rekwizyty. Wraz z nimi odwiedzamy wiktoriańskie więzienie, elegancką posiadłość dżentelmena, trzeciorzędny hotelik, śledzimy nocne życie w ulicznych zaułkach, spelunkach, czy podejrzanych dzielnicach.

Wreszcie – rzecz najważniejsza, czyli sama zagadka. Spodobał mi się i pomysł i wykonanie, pogmatwanie wątków, zagadka w zagadce, a do tego całość została zgrabnie i z wyczuciem rozwiązana. Nie jestem tylko pewna, czy temat, jaki porusza Horowitz, główny motyw powieści, pasowałby mi do oryginalnych powieści Doyle'a. Zapewne nie, bo podobne tematy nie były w tych czasach poruszane. Natomiast jest to (jak gdzieś przeczytałam) powieść, którą Arthur Conan Doyle napisałby współcześnie. I zdecydowanie się z tym zgadzam.

Nie mam nic więcej do dodania. Zachęcam was do przeczytania „The House of Silk” i wyrobienia sobie własnej opinii na jej temat. Jeśli chodzi o mnie, to po przeczytaniu książki stwierdzam, że jeśli Anthony Horowitz napisze kolejną powieść o przygodach Sherlocka Holmesa, to ja ją z przyjemnością przeczytam.

poniedziałek, 4 marca 2013

W poszukiwaniu leszczynowych kutasików...

Do stworzenia dzisiejszego wpisu zainspirował mnie Zacofany w Lekturze, który w swoim wpisie o "Lecie leśnych ludzi" Rodziewiczówny polecił mi się udać na łono przyrody, by tam szukać odznak wiosny. Nie udało mi się co prawda znaleźć leszczynowych kutasików, o których była mowa, ale i tak wyprawa była bardzo udana...
Na Bromptonie
Muszę przyznać, że wiosenne wyprawy rowerowe, chociażby krótkie, tylko do parku i z powrotem, sprawiają mi sporą frajdę. Zwłaszcza teraz, kiedy pogoda się poprawiła, w powietrzu czuć wiosnę, a dookoła robi się coraz jaśniej i zieleniej. Zadziwiające jest to, jak wiele jeszcze miejsc w najbliższej okolicy pozostaje mi do odkrycia, jak wielu parków, skwerków i rowerowych ścieżek jeszcze nie znam! Od czasu do czasu Ulubiony Anglik przypomina sobie o jakimś zakątku, którego jeszcze mi nie pokazał. Na przykład dziś, kiedy poszukiwania wiosny w Morden Hall Park okazały się zupełnie bezowocne, udaliśmy się do pobliskiego John Innes Park. John Innes był znanym filantropistą i deweloperem, żyjącym w latach 1829 – 1904, który w testamencie ufundował instytut ogrodniczy, znany do dziś pod nazwą John Innes Centre. (Podobno produkują oni bardzo znany kompost...) Park ten, zagubiony pośród spokojnych uliczek dzielnicy Merton Park, leży na gruntach jego dawnego majątku, podobnie jak pobliska szkoła Rutlish, nosząca imię hafciarza angielskiego króla Karola II. (Do tej szkoły uczęszczał kiedyś Ulubiony Anglik!) W John Innes Park udało nam się wreszcie odnaleźć wiosnę...
Ulubiony Anglik uwiecznia wiosnę
W drodze do domu wstąpiliśmy też na pobliski cmentarzyk przy kościele St Mary the Virgin, gdzie John Innes jest pochowany.
Okazuje się, że wiosnę można znaleźć w najmniej oczekiwanych miejscach...
 

niedziela, 3 marca 2013

Gościnnie u Maga-Mary!

Wpadam na chwilę, żeby się pochwalić. Dziś występuję jako gość u Maga Mary w jej popularnym Tyglu. Maga Mara prowadzi na swoim blogu interesujący cykl o przeprowadzkach i zaprosiła również mnie do podzielenia się swoimi wspomnieniami z mojego wyjazdu do Londynu. Zapraszam serdecznie do lektury, a sama wracam do czytania "The House of Silk"Anthony Horowitza.

Do usłyszenia!