Pozostaję w krainie reminiscencji i powtórek. Na półce znalazłam trzy pierwsze części cyklu „Wszystkie stworzenia duże i małe” Jamesa Herriota i powoli dawkuję sobie „Jeśli tylko potrafiłyby mówić”, „To nie powinno się zdarzyć” i „Nie budźcie zmęczonego weterynarza” jako
lekarstwa wspomagające w walce z obrzydliwym choróbskiem które się do
mnie przyplątało. Darrowby, piękne doliny i wzgórza, fantastyczny James
Herriot, uczynni i życzliwi mieszkańcy Yorkshire i plejada zwierząt (na
czele z Tricky Woo), to lekarstwo na wszelkie dolegliwości, w tym bóle
gardła, obrzydliwą pogodę, brak pieniędzy i zimowe zmęczenie materiału.
James Herriot to – jak się
dowiedziałam niedawno – pseudonim literacki autora. Tak naprawdę
nazywał się on James Alfred Wight. Był weterynarzem, który w latach 40
osiadł w Thrisk w hrabstwie Yorkshire (w książce to fikcyjna
miejscowość Darrowby) i tam do końca życia (zmarł w 1995 roku) mieszkał
i pracował. Tu zaczął też pisać swoje powieści, znane pod wspólnym
tytułem „Wszystkie stworzenia duże i małe”, oparte
częściowo na swoich wspomnieniach, które przyniosły mu pieniądze i
sławę. Muszę przyznać, że nie czytałam (jeszcze!) całego cyklu, który
liczy sobie chyba osiem części, ale już wiem, że muszę to zaniedbanie
jak najszybciej nadrobić. Na pewno obejrzę też serial BBC powstały na
podstawie jego książek.
Herriot w swoich książkach opisuje to, co sam zna
najlepiej – życie weterynarza w małym miasteczku, który leczy głównie
zwierzęta na pobliskich farmach. Opowieści Herriota można nazwać
książkami o zwierzętach, bo to one stają się głównymi bohaterami jego
potyczek z zawodem. Weterynarzem jest być trudno, zwłaszcza, jeśli
pacjenci nie chcą współpracować i zamiast stać spokojnie potrafią
człowieka kopnąć, uciec mu, nadziać na rogi, nasikać na niego, albo mu
niechcący nadepnąć na nogę... Herriotowi zdarzają się często zabawne
sytuacje, bo jak to mówi jego szef i przyjaciel, Siegfried Farnon,
„bardzo cieniutka granica dzieli naprawdę dobrego weterynarza od
piramidalnego głupca”. Akcja tych opowieści toczy się w latach
trzydziestych ubiegłego wieku, w czasach, gdy wiele powszechnie
używanych dziś lekarstw, narzędzi i różnych udogodnień było jeszcze
nieznanych. Leczenie zwierząt w tych warunkach miało w sobie coś z
loterii lub magii, a bywało i tak, że proste dziś do wyleczenia choroby
potrafiły zakończyć się śmiercią zwierzęcia.
Oprócz
plejady przesympatycznych lub złośliwych zwierząt poznajemy też ich
właścicieli. Cóż za charaktery możemy spotkać w książkach Herriota! Jest
więc Siegfried Farnon, kłótliwy i irytujący czasem pracodawca, świetny
weterynarz o wybuchowym temperamencie. Jest jego brat, Tristan, wieczny
student, uciekający przed odpowiedzialnością, nie stroniący od pięknych
dziewczyn, dobrego trunku i kłopotów. Jest i pani Pumphrey, właścicielka
pekińczyka Tricky Woo, który pała miłością do swojego wujka Herriota i
przesyła mu świąteczne koszyki w podarunku za uleczenie jego bolipupki
czy zwariulkania... Są i farmerzy, właściciele chorych i zdrowych
zwierząt, często patrzący na młodego weterynarza z pobłażliwością,
niedowierzaniem lub podziwem. Jest i Mallock, właściciel miejscowej
rzeźni sanitarnej, który stawia własne diagnozy oparte często mocno
zalatujące średniowieczem i zabobonem, i według którego występują tylko
cztery choroby bydła: „zablokowanie płuc, czarna zgnilizna (u owiec),
wrzody żołądkowe i kamienie golfowe”...
Herriot opisuje zmagania z zawodem w zabawny i
żartobliwy sposób, niejednokrotnie naśmiewając się z popełnianych przez
siebie błędów, często patrząc na swoje dokonania z perspektywy czasu i
kręcąc głową nad własnymi poczynaniami. Opisuje bowiem czasy, kiedy w
rolnictwie następowały głębokie zmiany, kiedy konie i inne zwierzęta
rolne stawały się przeżytkami, a przełom w leczeniu w postaci
penicyliny był tuż za progiem.
Poza tym, urzekła mnie w książkach Herriota jego
pasja – on po prostu uwielbiał swoją pracę, weterynaria była jego
powołaniem, przynosiła mu wielką satysfakcję, mimo iż potrafiła być
czasem uciążliwa i niewdzięczna. Zdarzały się jednak i chwile piękne,
wzruszające, i to one właśnie potrafiły wynagrodzić mu codzienny trud,
wstawanie w środku nocy i odbieranie cieląt w zimnej szopie.
Herriot
pisze też o pięknie Yorkshire, o miejscu, w którym mieszka i pracuje, i
choć nadał mu fikcyjną nazwę, to jestem pewna, że krajobrazy, które
opisuje, są jak najbardziej prawdziwe. Wiem, że Yorkshire Dales teraz
pewnie nie wygląda tak, jak za życia Herriota, ale czytając jego opisy
dolin, niedostępnych prawie wyżynnych wzniesień, pięknych widoków, jakie
napotykał na każdym kroku, bardzo chcę się tam wybrać...
Przeczytajcie „Wszystkie stworzenia duże i małe”
jeśli macie ochotę na jakiś czas zapomnieć o szaleńczym tempie życia i
znaleźć się w pięknym hrabstwie Yorkshire, gdzie czas płynie wolno,
odmierzany porami roku, a ludzie są życzliwi i gościnni. Przeczytajcie
książki Jamesa Herriota jeśli chcecie wraz z autorem zatrzymać się na
chwilę gdzieś na drodze, podziwiając wraz z nim wysokie, porośnięte
trawą wzgórza, przecinane dolinami, w których wiją się srebrzyste w
promieniach słońca rzeki i gdzie rozsiadają się domy rolników.
Wsłuchajcie się w śpiew ptaków, szum strumyków, odetchnijcie głęboko
świeżym powietrzem... i czytajcie dalej.