Do poczytania za tydzień!
piątek, 28 czerwca 2013
niedziela, 16 czerwca 2013
Powroty do dawnych lektur (David Eddings - Belgariada)
Dawno, dawno, temu... W
czasach chmurnej i durnej młodości (także tej powtórnej),
uwielbiałam czytać przeróżne powieści fantasy, czym zaraziłam
się od Pewnego Znajomego, który mi te książki pożyczał
początkowo i doradzał. Czytałam więc Xanth Anthony'ego, czytałam
i Andre Norton, czytałam i Anne McCaffrey, Mercedes Lackey i Davida
Eddingsa. Po wielu latach okazało się, że niektóre książki były
tylko na jeden raz, a niektóre zostały ze mną na dobre. Lubię
sięgać po nie od czasu do czasu, czytać je wybiórczo, czasami
ciągiem, mimo że wiem dokładnie, co się w każdej z nich stanie,
jak się potoczą losy bohaterów, jak zakończą się ich przygody.
Konia z rzędem temu, kto zna lepsze lekarstwo na smutki i stresy niż
czytanie po raz kolejny ukochanych, dobrze znanych książek. Kiedy
więc ostatnimi czasy potrzebowałam podleczyć skołatane nerwy i
wiedziałam, że na byle czym się skupić nie będę mogła, na nowe
nie miałam ochoty, zwłaszcza, że przy nowym trzeba się czasem
skoncentrować, przyszedł mi z pomocą David Eddings i jego słynny pięcioksiąg - Belgariada.
Początek historii, opowiedziany w tomie zatytułowanym „Pionek proroctwa”, zabiera nas na farmę pewnego gospodarza, gdzie w kuchni, pod czujną
opieką cioci Pol, dorasta Garion, zwykły sendarski chłopak,
któremu nigdy się nie śniło, że stanie się pionkiem w grze
pomiędzy potężnymi siłami, które walczą o panowanie nad
światem. Tajemnicze proroctwo, śpiący bóg Torak, Klejnot Aldura – to
przecież tylko fragmenty opowieści, jakie snuje wędrowny bajarz, a
w dodatku nie mają one nic wspólnego z losem zwykłego wiejskiego
chłopca, prawda? Aż pewnego dnia okazuje się, że macki
przeznaczenia sięgają po Gariona i nasz bohater, w towarzystwie
pozornie tylko przypadkowej grupy przyjaciół, wyrusza w Podróż
Życia. Kolejne książki z
tego cyklu, „Królowa magii”, „Gambit magów”, „Wieża
czarów” i „Ostatnia walka czarodziejów”, opowiadają o
przygodach i podróżach naszego bohatera, który podąża ku swojemu
przeznaczeniu.
Cóż mogę więcej
napisać o Belgariadzie Eddingsa, żeby nie zepsuć wam przyjemności
czytania? Jest w tych książkach wszystko, czego potrzeba dobrej
serii. Przede wszystkim wachlarz wspaniałych postaci, a wśród nich
czarodzieje, rycerze, szpiedzy i pewna nieznośna księżniczka, a
także z pozoru zwykli ludzie, którzy (jak się okazuje) wcale tacy
zwykli nie są. A do tego Niechętny Bohater, nieświadomy swojego
przeznaczenia zwykły młody człowiek, który w czasie Wyprawy
dojrzewa, dorasta i odnajduje swoje przeznaczenie. I choć właściwie prawie
od razu wiadomo, jaki los go czeka, to nie przeszkadza to
czytelnikowi z wypiekami na twarzy śledzić jego przygód. Bo też
akcja cyklu, po niespiesznie rozwiniętym początku, przyspiesza
zdecydowanie w dalszych częściach, a dzieje się w tej powieści
sporo – towarzyszymy Garionowi i jego przyjaciołom w wędrówkach,
potyczkach i niezwykłych zdarzeniach, odwiedzamy przydrożne gospody
i pałace władców. A wszystko to opisane w sposób bardzo
plastyczny, ukraszone dowcipnymi dialogami i słownymi potyczkami
bohaterów. Jednym słowem – pięć tomów cyklu Davida Eddingsa
czyta się błyskawicznie i z prawdziwą przyjemnością.
Ach, ta Belgariada!
Pięć tomów fantastycznej przygody, wydanych przez Wydawnictwo
Amber w latach dziewięćdziesiątych, koszmarne okładki i wspaniała
treść. Saga kupowana i czytana tom po tomie. Pamiętam do dziś
ekscytujące drżenie rąk, kiedy niosłam z księgarni kolejną
książkę z serii i smutek, kiedy uświadamiałam sobie, że na
kolejny tom trzeba będzie teraz poczekać... Do dziś te sfatygowane nieco książki wywołują we mnie nostalgiczne wspomnienia. Kiedyś już
wspomniałam, że to właśnie od tej serii zaczęła się moja
przygoda z czytaniem książek w języku angielskim – w londyńskiej
księgarni zauważyłam prequel do tej serii i wiedziałam, że nie
chcę czekać na polskie tłumaczenie! Dziś zachęcam was wszystkich
do sięgnięcia po Belgariadę i jej kontynuację, Malloreon, a
tymczasem idę sprawdzić, co tam słychać u moich dobrych
znajomych...
PS. Jeśli was
zaciekawiłam i chcielibyście sprawdzić, co jeszcze napisał
Eddings, na tej stronie
możecie znaleźć całą listę jego książek (i o wiele więcej)...
Nie polecam jedynie ostatniej serii, Marzycieli. Po resztę moim
zdaniem zdecydowanie warto sięgnąć!
piątek, 14 czerwca 2013
Niebanalna historia miłosna (Kasia Bulicz-Kasprzak - "Nie licząc kota, czyli kolejna historia miłosna")
Zaczęłam czytać „Nie licząc
kota” Kasi Bulicz-Kasprzak pomimo iż podtytuł tej powieści
(„czyli kolejna historia miłosna”) pobrzmiewał nieco słodko i
stereotypowo. Zwabił mnie interesujący opis na okładce –
prowincjonalne miasteczko, spadek po zmarłej ciotce, garść
rodzinnych tajemnic... Do tego monologujący Kot – czego więcej
może brakować do szczęścia książkochłonowi? (A przynajmniej
temu książkochłonowi?) Główna bohaterka, Asia, zostaje obudzona
przez matkę telefonem w środku nocy i powiadomiona o śmierci
nielubianej krewnej. Wyjeżdża więc niechętnie do małego
miasteczka, z którego kiedyś wyjechała na zawsze, zostawiając w
Warszawie mieszkanie i chłopaka, by zająć się sprawami spadkowymi.
Na miejscu poznaje przystojnego notariusza i... I w tym miejscu się
zatrzymałam, ziewnęłam i odłożyłam „Nie licząc
kota” nieco znudzona.
O mało co, a
przegapiłabym zupełnie niezłą książkę. Sięgnęłam po nią
ponownie po rekomendacji Agnieszki z blogu Krimifantamania,
mając nadzieję, że wielka miłość Szymona i Asi mnie zrelaksuje.
Ha! Okazało się, że autorka oparła się schematom, wątek
romansowy poprowadziła zupełnie inaczej niż mi się wydawało,
odetchnęłam więc z ulgą i zaczęłam czytać dalej, nastawiona do
lektury zdecydowanie bardziej pozytywnie. „Nie licząc kota” to
dobra lektura na lato – może nie specjalnie odkrywcza i
porywająca, ale za to lekka, zwiewna i miejscami zabawna. Zawiera
też moje ulubione elementy – tajemnice,
wspomnienia i historie z przeszłości, których i tym razem było mi
zdecydowanie za mało. Liściki adresowane do Wandy bardzo mnie
zaintrygowały, choć były takie krótkie – żałuję, że
historia cioci opowiedziana była tak enigmatycznie, bo bardzo
chętnie bym się o niej dowiedziała więcej. Chociaż niektóre postacie były zdecydowanie sztampowe
(dawna znajoma, która staje się natychmiast najlepszą przyjaciółką
głównej bohaterki), to pojawiło się też kilku interesujących drugoplanowych bohaterów, a wśród nich (najciekawsza
moim zdaniem) wścibska sąsiadka, czyli fantastyczna pani Lucynka. Natomiast dla tych, którzy
kochają koty, dodatkowym plusem powieści mogą być króciutkie
wstawki, w których zabiera głos kot ciotki Wandy – osobnik z
charakterem, który zna się na ludziach lepiej niż niejeden
psycholog...
„Nie licząc kota”
to pierwsza powieść Kasi Bulicz-Kasprzak, udany debiut moim zdaniem
– cieszę się, że kolejna opowieść o powrocie do małego
miasteczka, o miłości i o rozliczaniu się z przeszłością
została przedstawiona ciekawie i nieco inaczej. Okazuje się, że
okładki czasem nie kłamią - „Nie licząc kota” to rzeczywiście
„niebanalna historia miłosna”. Zapamiętam na pewno nazwisko
autorki, tym bardziej, że już niedługo ma się ukazać jej nowa
książka, „Nalewka zapomnienia”. Mnie najbardziej jednak
zaintrygowała wiadomość, że Kasia Bulicz-Kasprzak pracuje właśnie
nad kolejnymi powieściami, w tym książką, której akcja ma dziać
się pod koniec dziewiętnastego wieku. Życzę autorce powodzenia i
czekam niecierpliwie na nowe powieści.
poniedziałek, 10 czerwca 2013
O książce Magdy Fres "Mama, smoczek" z fochem
Moja przygoda z polską
literaturą trwa. W tym roku czytam zdecydowanie więcej książek
polskich niż w ubiegłych latach, sięgam po nieznane mi wcześniej
nazwiska, nie tylko debiuty, przez co natykam się na różne
interesujące pozycje – i chociaż najczęściej jestem zadowolona
z moich wyborów, czasem odnajduję wśród nich prawdziwe perełki, to od czasu do czasu trafiają się też zdecydowanie mniej udane
spotkania. Do takich należy na książka Magdy Fres „Mama,
smoczek!”, dlatego notka będzie krótka i w dodatku z fochem. Bo
zaczynając lekturę miałam nadzieję na lekką opowieść o
doświadczeniach macierzyństwa, o pierwszych krokach stawianych w
nowej roli, o dojrzewaniu więzi pomiędzy matką a dzieckiem –
jednym słowem, na coś zupełnie innego. Bo w zamian za to dostałam
irytujący monolog o ekologicznych warzywach, makrobiotycznym
gotowaniu i o szczepionkach zawierających rtęć. Bo książki nie
odłożyłam tylko dlatego, że krótka była, a ja się bardzo
starałam zrozumieć, po co to wszystko, wciąż czekałam na jakieś
interesujące fragmenty i nic. Bo się po prostu rozczarowałam.
Bohaterka i
narratorka powieści to Małgosia, która właśnie została mamą
Rumpelka. Okazuje się, że w macierzyństwie nic nie jest proste, dziecko nie
przychodzi na świat z instrukcją obsługi, a wielu rzeczy trzeba
się nauczyć samemu. Nie wiem, czy
to dlatego, że sama nie mam dzieci, czy też dlatego, że mam
zupełnie inny światopogląd niż bohaterka powieści, ale książka
Magdy Fres zaczęła mnie miejscami bardzo denerwować. Przyznaję, że początek zapowiadał się
interesująco, niebanalnie, bo mowa była i o poronieniu, i o
depresji, o zwykłym-niezwykłym życiu z dzieckiem, nieco zabawnie,
ale i też nieco poważnie miejscami. Niestety, im dalej, tym było
jednak gorzej – przede wszystkim „Mama, smoczek!” to nie powieść, a raczej
zapis refleksji, luźnych przemyśleń, których punktem zbiorczym
jest małe dziecko. Miejscami miałam wrażenie, że bohaterka spędza
coraz więcej czasu na obsesyjnym doinformowywaniu się o
potencjalnych problemach, niż na byciu matką. Najbardziej utkwił mi w pamięci
fragment o poszukiwaniu perfekcyjnego smoczka do butelki, bo cały
czas zastanawiałam się, ileż to pieniędzy można na te smoczki i
butelki wydać, i czy nie lepiej jest po prostu zrobić samemu
większą dziurkę, jeśli pokarm nie leci... Przyznam, że zaczęło
mi się wydawać, że autorka napisała raczej poradnik, a nie
powieść, bo coraz więcej pojawiało się rozważań o
szczepionkach, o dietach, alergiach, o poszukiwaniu szkodliwych
składników w butelkach, a „akcji” było coraz mniej... Zaczęłam
więc książkę czytać dość pobieżnie, czasem tylko chwytając
się za głowę. W tym miejscu chciałam przeprosić Ulubionego Anglika za to, że go zadręczałam tą książką, czytając mu niektóre fragmenty i dopytując się, czy to normalne, albo co on by zrobił w takiej sytuacji...
„Mama,
smoczek!” Magdy Fres to książka zdecydowanie nie dla mnie. Nie
jest to poradnik, a zdecydowanie za dużo jest w niej wzmianek o
nowinkach (pseudo) naukowych i porad dotyczących „hodowli”
niemowląt. W książce zabrakło mi natomiast prawdziwej opowieści
o pierwszym roku życia z dzieckiem, o zmianach jakie ten czas za
sobą niesie, o tym wszystkim, co powinno temu towarzyszyć – za
mało było w tej książce uczenia się siebie nawzajem, wspólnego
odkrywania świata, czyli tego, co mogłoby zachwycić, rozbawić,
zaintrygować. Nie rzuciłam
w kąt tylko dlatego, że czytałam ją w wersji elektronicznej, a
swój kindelek kocham i nie będę go narażać na wstrząsy.
Jednym słowem – foch.
środa, 5 czerwca 2013
Women's Prize for Fiction 2013 - wyniki!
Spieszę donieść, że zwyciężczynią Women's Prize for Fiction 2013 właśnie została ogłoszona A.M. Homes za książkę "May We Be Forgiven".
Nie udało się Hilary Mantel zdobyć wszystkich trzech głównych nagród literackich w tym roku, Homes była zresztą obstawiana (wspólnie z Zadie Smith) jako druga z faworytek do zdobycia tej nagrody. Niestety (jak co roku zresztą!) jest to książka, która z listy nominowanych pozycji zainteresowała mnie najmniej, ale kto wie, może kiedyś zabraknie mi lektur do czytania i sięgnę wtedy po "May We Be Forgiven"?
Women's Prize for Fiction 2013 przechodzi więc do historii, a od przyszłego roku nagroda zmienia nazwę. Kilka dni temu ogłoszono, że znaleziono nowego sponsora (na razie na trzy lata) - od 2014 roku nagroda będzie nosiła nazwę
poniedziałek, 3 czerwca 2013
W pogoni za miłością ("The Pursuit of Love" - Nancy Mitford)
Trudno jest pisać o
Nancy Mitford, a szczególnie o „The Pursuit of Love”, bez
wzmianki o jej siostrach. Siostry Mitford – piękne, zdolne i
kontrowersyjne, stały się legendą w kręgach angielskiej
arystokracji lat dwudziestych i trzydziestych. Nancy, najstarsza,
została znaną i cenioną pisarką. Diana poślubiła
kontrowersyjnego przywódcę angielskich faszystów Oswalda Mosley'a
(było to dla obojga drugie małżeństwo) i w czasie wojny była
aresztowana. Najbardziej kontrowersyjna z sióstr, Unity, była
blisko związana z Adolfem Hitlerem (niektórzy twierdzą wręcz, że
była jego kochanką) i po wybuchu wojny usiłowała popełnić
samobójstwo. Z kolei Jessica, znana w rodzinie jako „czerwona
owca”, była zaprzysiężona komunistką, w dodatku poślubiła
niewłaściwego mężczyznę i wyjechała do Stanów. Najmłodsza
siostra, Deborah, została żoną księcia Devonshire i obecnie jako
księżna-wdowa mieszka w wiosce przy pałacu Chatsworth, rodzinnej
posiadłości, którą obecnie zarządza jej syn, 12 książę
Devonshire. I tylko Pamela, druga w kolejności starszeństwa
siostra, przeszła przez życie cicho, bez skandali i kontrowersji.
(Dla zachowania porządku dodam też, że siostry Mitford miały
również brata, Toma, który zginął w czasie II wojny światowej).
„The Pursuit of Love”
Nancy Mitford to mała, niepozorna książeczka – moje wydanie
pochodzi z 1979 roku i notka na okładce jest wspaniale zwięzła i
treściwa. Dzięki temu mogłam w spokoju, a przede wszystkim
samodzielnie, odkryć tę uroczą powieść. „The Pursuit of Love”
to (w wielkim skrócie) historia Lindy Radlett, jej dzieciństwa
spędzonego w rodzinnym majątku Alconleigh, nieudanych związków i
jej poszukiwań miłości swojego życia. Całość da się
podsumować jednym zdaniem, ale ta książka (a właściwie
książeczka) naprawdę mnie urzekła.
Choć „The Pursuit of
Love” była piątą książką w dorobku pisarki, to jednak była
to pierwsza jej powieść, która stała się bestsellerem, wywołała
niezły szum i przyniosła jej sławę. Stalo się tak również
dzięki temu, że książka zawiera wiele elementów
autobiograficznych, szczególnie w pierwszej części, opowiadającej
o dzieciństwie, które główna bohaterka, jej rodzeństwo i kuzynka
Fanny, narratorka powieści, spędzają w wiejskim majątku
Alconleigh. Postacie sióstr Lindy zdradzają cechy charakteru
prawdziwych sióstr Mitford, choleryczny i zabawny wuj Matthew i
ciocia Sadie są niewątpliwie wzorowane na jej rodzicach, niektóre
historyjki zawarte w powieści są również prawdziwe. Co
najważniejsze, postać Fabrice, francuskiego kochanka Lindy i ich
wielkiego romansu jest oparta na związku Nancy z Gastonem Palewskim,
wielką (niezupełnie odwzajemnioną) miłością Nancy. Jemu to też
autorka zadedykowała powieść. Przyznaję, że dopiero teraz,
czytając sobie tu i ówdzie o życiu sióstr i o samej książce,
zaczynam pojmować, jak wiele autorka zaczerpnęła z własnych
wspomnień, jak bardzo autobiograficzna jest miejscami ta książka!
Sama Nancy Mitfrod wspominała o niej w listach do sióstr jako o
książce „o mojej rodzinie”, natomiast jej matka pisze w liście do jednej ze swoich córek: „znów ta rodzina!”, przewidując, że powieść kiepsko się sprzeda. Pomimo zmienionych imion i
historii, ekscentryczne postacie bohaterów były łatwo
rozpoznawalne nie tylko dla ich pierwowzorów, ale też dla ich
przyjaciół. Nic dziwnego, że powieść zaczerpnięta ze wspomnień
autorki, opowiadająca o jej własnym, znajomym świecie, odniosła
tak wielki sukces. Poza tym czytanie „The Pursuit of Love” to
świetna zabawa, proza Nancy Mitford jest miejscami ironiczna,
zabawna, a jej cięty portret angielskiej klasy wyższej można
nazwać wprost satyrycznym. A jednak – chociaż „The Pursuit of
Love” to lekka, dowcipna opowieść o beztroskiej młodości i
poszukiwaniu miłości, to jednak końcówka powieści niesie ze sobą
jakiś tragizm, szczególnie ostatnie słowa powieści, jakie
wypowiada matka narratorki, które nagle zmieniają nasze spojrzenie
na postać Lindy... Nancy Mitford nazywa w
książce generację swoich bohaterów (a także i swoją) „straconym
pokoleniem”. Opublikowana tuż po zakończeniu wojny, w grudniu
1945 roku, ta powieść jest też pewnym wspomnieniem autorki z
beztroskich lat młodości.
„The Pursuit of Love”
to książka miejscami zabawna, miejscami smutna, a w dodatku
napisana przez kogoś, kto żył w tamtych czasach. I to właśnie
kiedy uświadomiłam sobie to, że przecież Nancy Mitford opisuje
czasy swojej młodości, wtedy uderzyła mnie pewna nostalgia płynąca
z kart tej powieści. Pomimo żartobliwego, lekkiego tonu, „The
Pursuit of Love” to też książka o minionej epoce i o utraconym
na zawsze świecie przedwojennym. Żałuję, że nie została (jak
rozumiem) przetłumaczona na polski. Jeśli macie taką możliwość,
przeczytajcie książkę Nancy Mitford w oryginale. Ja mam z kolei
zamiar poczytać więcej o szalonych siostrach Mitford. Pochwalę
się, że mam w planach wizytę w Chatsworth w lipcu, stąd rosnące
zainteresowanie tą rodziną. Na swoją kolej czekają „The Mitford
Girls” Mary S Lovell, biografia rodziny, „The Mitfords. Letter
Between Six Sisters”, czyli zbiór listów, a także autobiografie
dwóch sióstr: „Hons and Rebels” Jessiki Mitford i „Wait for
Me!” Debory Devonshire. Z boku przypomina o sobie biografia innej
słynnej księżnej Devonshire, „Georgiana. Duchess of Devonshire”
Amandy Foreman to podobno wciągająca opowieśc o niezwykłej kobiecie... Jak zwykle nie wiem, kiedy to wszystko przeczytam,
ale jeśli macie ochotę na rozpoczęcie znajomości z Nancy Mitford
i jej rodziną, polecam wam na dobry początek właśnie „The
Pursuit of Love”. Miłej lektury!
niedziela, 2 czerwca 2013
Spotkanie z Claire Tomalin i niedzielne czytanie...
Wierzyć się nie chce, że to już
czerwiec. Pogoda w tym tygodniu wcale na to nie wskazywała – było
przeważnie zimno, mokro i wietrznie – dobrze chociaż, że na
dworze jasno, kiedy wraca się z pracy. Właściwie wydaje mi się,
że większość maja spędziłam w drodze do (lub z ) pracy... Z
powodu kiepskiej pogody i innych Okoliczności Przyrody zostawiłam
rower w domu i jeździłam głównie autobusem. Okazuje się, że
brakowało mi czytania w drodze do pracy – rower jest szybszy, ale
czasem mam ochotę po prostu wsiąść w autobus i po prostu być
pasażerką. W ten sposób okazało się, że jednak jakieś książki
udało mi się przeczytać w zeszłym miesiącu. Nie wiem, czy uda mi
się o nich coś napisać, ale skończyłam kolejną część
wspomnień Gervase Phinna, szkolnego inspektora, który w części
trzeciej zakłada rodzinę, drugi tom powieści Jacka Sheffielda o
dyrektorze małej szkoły w Yorkshire, a także dwie książki
polskich autorek: „Świat w pastelach Ingi” Anety Rzepki i „Mama,
smoczek” Magdy Fres.
Bardzo się też cieszę, że w maju udało
mi się znaleźć czas na literackie spotkanie. Jak już wspomniałam
wcześniej na facebookowym profilu, we wtorek wybrałam się
posłuchać wykładu Clare Tomalin o Jane Austen i jej „Dumie i
uprzedzeniu”. Claire Tomalin to znana autorka biografii, która ma
na swoim koncie popularne książki o znanych pisarzach i literatach.
W tym roku, jako część London Lit Festival, w Southbank Centre
zorganizowano pięć wykładów z tą popularną pisarką, każdy z
nich poświęcony innej postaci ze sceny literackiej - wykłady o
Jane Austen, Tomasowi Hardy'emu, Samuelowi Pepysowi już się odbyły,
ale dziś i jutro można jeszcze wybrać na spotkanie poświęcone
Charlesowi Dickensowi i Mary Wollstonecraft.
Muszę
przyznać, że chociaż wykład mi się podobał, to zaskoczyło mnie
to, autorka go nie wygłosiła, a odczytała – podobno jest to
normalne, ale mnie się wydawało, że ciekawiej byłoby posłuchać
czegoś bardziej hmm... spontanicznego. Jednak to co Tomalin miała
do powiedzenia było bardzo interesujące, szczególnie dla kogoś,
kto biografię Jane Austen jej autorstwa ma jeszcze przed sobą.
Dowiedziałam się ciekawych szczegółów o rodzinie Jane –
zainteresowała mnie na przykład jej ciotka, Philadelphia,
która wpierw pracowała jako modystka, a potem wyjechała do Indii,
by tam znaleźć sobie męża. Poślubiła tam starszego od niej o
dwadzieścia lat lekarza i kupca Brytyjskiej
Kompanii Wschodnioindyjskiej, Tysoe Saula Hancocka, po czym urodziła
córkę, Elizę (podobno było to zresztą dziecko zamożnego kupca,
potem gubernatora Bengalu i Indii, Warrena Hastingsa, który został
potem jej ojcem chrzestnym i zostawił jej sporo pieniędzy). Kuzynka
Eliza była zresztą kolejną interesującą i ważną postacią –
poślubiła bowiem francuskiego kapitana, który podobno był hrabią.
Po wybuchu rewolucji, jako
Comtesse de Feuillide Eliza wróciła do Anglii i wyszła za mąż
za brata Jane, Henry'ego. To właśnie Henry i Eliza wspierali Jane w
jej literackich przedsięwzięciach, między innymi sponsorując
wydanie „Rozważnej i romantycznej”. Dalsza część wykładu
dotyczyła życia Jane, płodnych i szczęśliwych lat w Hampshire,
późniejszych czasów spędzonych w Bath (Jane nie lubiła tej
miejscowości, a warunki w jakich mieszkała nie pozwalały jej na
pisanie), aż do jej przeprowadzki do Chawton, gdzie jej talent
ponownie rozkwitł. (O wizycie w Chawton pisałam już kiedyś na
blogu,
jeśli będziecie mieli okazję, to koniecznie się tam wybierzcie!)
Claire Tomalin mówiła też o „Dumie i uprzedzeniu”, książce,
którą Austen nazywała swoim „ukochanym dzieckiem”, o postaci
Elżbiety, która jak na ówczesne czasy jest bardzo samodzielna,
zdecydowana i nie zawsze grzeczna! Czytała też swoje ulubione
fragmenty z książki, między innymi ten, w którym Lady Catherine
de Bourg przyjeżdża rozprawić się z Lizzie – muszę przyznać,
że nie spodziewałam się tylu chichotów na widowni! Okazuje się,
że Anglicy naprawdę kochają Jane Austen i jej pisarstwo, podczas
wykładu bardzo żywiołowo reagowali na wszelkie cytaty z książki.
Na
koniec przyszedł czas na pytania od publiczności – w tej dyskusji
uczestniczył też prowadzący, James Runcie (autor tej
książki, która znajduje się na moim nocnym stoliku –
przypadek...?). Pytano Tomalin między innymi o stopień jej
zażyłości z postaciami literackimi, o których pisała (bohaterów
biografii literackich zawsze się kocha!), o to jak wyobraża sobie
Lizzie Bennett jako kobietę współczesną (pracującą, kupującą
produkty organiczne), o to, czy powieści Jane Austen są zbyt
wyeksploatowane przez telewizję, czy relacje między Jane a jej
matką wpłynęły na to w jaki sposób postacie matek są w jej
powieściach przedstawiane, a także o, co sądzi o zniszczeniu
części korespondencji Jane przez jej siostrę Cassandrę (całe
szczęście, że wiele zostało!).
Po wykładzie przyszedł czas na podpisywanie
książek – udało mi się z Claire Tomalin zamienić kilka słów,
a pisarka podpisała też obie moje książki, które przyniosłam - teraz po prostu muszę je przeczytać!
A co przede mną teraz?
Taaaak. No cóż. Wciąż to samo. Życzę wam udanej niedzieli!
sobota, 1 czerwca 2013
Eleonory żywot wcale nie atłasowy ("Wytwórnia wód gazowanych" - Dorota Combrzyńska-Nogala")
Pierwszy raz usłyszałam
o „Wytwórni wód gazowanych” Doroty Combrzyńskiej-Nogali na blogu
Młodej Pisarki. Zapamiętałam tytuł, bo taki nietypowy, okładka
też wyglądała bardzo ciekawie, historia brzmiała wciągająco, w
dodatku polecana przez kogoś, kogo czytelnicze zdanie cenię.
Niedawno książką zachwycała się też Bookfa i kilka innych
znajomych osób, więc stwierdziłam, że czas samej sprawdzić, czy
i mnie się spodoba! Uwielbiam książki o
rodzinnych tajemnicach, o opowieściach z czasów naszych babek i
prababek, o życiu zwykłych ludzi, o historiach opowiadanych przez
seniorki rodu, odczytywanych w starych pamiętnikach. A jednak ta
książka pokazała mi, że czasem w takich opowieściach ważnie
jest nie tylko to, co się opowiada, ale i to, co zostaje
przemilczane.
Zresztą nie tylko historia jest tu ważna, ale to, kto ją opowiada. Czasem jest tak, że
obok postaci stworzonych przez autorów książek przechodzimy
obojętnie, nie jesteśmy właściwie nimi zainteresowani. Za to raz
na jakiś czas pojawia się postać tak wyrazista, pełna życia,
pełnokrwista i prawdziwa, że z kartek powieści wychodzi na świat
i za nic nie da się jej zapomnieć. Otóż główna bohaterka
powieści, Eleonora Jarecka, z domu Pstrońska, to właśnie taka
postać, heroina jak się patrzy. Po prostu mistrzostwo. I to właśnie
dzięki niej czytało mi się „Wytwórnię wód gazowanych” jak
fantastyczną historię o zwykłym życiu niezwykłej osoby.
Poznajemy ją na samym początku w okolicznościach bardzo ciekawych
– mianowicie babka Eleonora w wieku dziewięćdziesięciu
dziewięciu lat wreszcie umiera. I to też nie byle jak, ale
niespodziewanie, po upadku z drabiny, po której to drabinie wdrapała
się na stryszek w sobie tylko wiadomym celu. Dopiero w kolejnych
częściach poznajemy życie małej Lenorki, urodzonej w 1909 roku,
wraz z młodą Eleonorą pierwszy raz zakochujemy się, odkrywamy
smak dorosłego życia. Nawet wojna i szara, bura rzeczywistość,
która nastaje po niej, nie mogą złamać jej ducha. Lena żyje
pełna parą, trzyma się życia zębami i pazurami, zdeterminowana,
by przeżyć je jak najwygodniej, jak najpełniej, jak najmocniej,
przy użyciu wszelkich dostępnych jej środków, nie zawsze zresztą
legalnych. Jest w niej tyle witalności, tyle siły i psychicznej
odporności, że Eleonorze nie są straszne wyzwania, jakie stawia
przed nią nie tylko ówczesna sytuacja polityczna, ale i jej własne
wybory. Lenorka, Lena, Eleonora, Babka - kobieta silna i sprytna, kochająca żona i matka, a
jednocześnie manipulantka, trzymająca w garści wszystkie karty i
niechętnie dzieląca się władzą czy sekretami. I chociaż czasem
nie bardzo można ją lubić, to na pewno trzeba ją podziwiać.
„Wytwórnia wód
gazowanych” to książka złożona ze wspomnień, rodzinnych
historii, opowieści, którymi karmi się domowników przy suto
zastawionym stole. To retrospekcje i wspominki starej kobiety, która
nadal chce czerpać z życia jak najwięcej, która niechętnie
dzieli się swoimi sekretami, chociaż uwielbia te cudze. Przyznaję,
że pierwsza połowa książki najbardziej mi się spodobała, a
mianowicie dzieciństwo, życie Leny w przedwojennej Polsce, a już
szczególnie zapadły mi w pamięć takie małe historyjki, jak ta ze
spadającymi majtkami, czy z pozwem o zniesławienie. Tyle
fantastycznych scenek zgrabnie spiętych wokół postaci głównej
bohaterki. Do tego lata powojenne, historia Bluma, poruszające
obrazy wyłaniające się gdzieś w tle głównej opowieści,
gospoda, wytwórnia wód gazowanych, tajemnicza historia Amelii... A
potem zupełnie inna opowieść, rozdział poświęcony Józefowi i
Sarze, historia pożegnania z ukochanym dziadkiem, wędrówki do
gospody, tupiące buty... Późniejsze części, choć równie
ciekawe i pełne fascynujących opowieści, już mnie tak nie porwały
– zabrakło mi jakiegoś porządku w opowiadanej historii, bo
wspomnienia Babki są jak meandrująca rzeka, płyną raz to leniwie,
zakolami, raz wartko i szybko przeskakują niewygodne prawdy, by
zatrzymać się nad jakimś mało istotnym dla innych szczegółem. W
dodatku dostępu do niektórych wspomnień bronią tamy i chociaż
ciekawość zżera nie tylko wnuki, przysłuchujące się tym
wspominkom, ale i czytelnika, to tylko Babka decyduje, jak wiele ma
ochotę przed kim ujawnić. Wygląda to ciekawie, więc dlaczego
zrzędzę? Bo świadomość, że są też sekrety, których tajemnicę
zabierze bohaterka ze sobą do grobu, uwierała mnie jak niewygodny
but. Bo przyzwyczajona jestem do wygodnego podawania na tacy
wszystkich odpowiedzi, wręczaniu czytelnikom kluczy do wszystkich
schowków, a „Wytwórnia” sporo jednak pozostawia wyobraźni
odbiorcy. Wiele osób wspominało w swoich recenzjach niechlujną
redakcję, błędy i literówki, nie wiem, może i to wpłynęło w
jakimś stopniu na mój odbiór? Być może rozpuszczenie czytelnicze
nie pozwala mi docenić umiaru i taktu pisarskiego autorki, która
pozwoliła, by niektóre sprawy pozostawić w ukryciu i pozwolić nam
na własne domysły.
Pomimo marudzenia chylę
czoła przed autorką, bo postać głównej bohaterki szczególnie
zapadła mi w pamięć. Eleonorę trzeba poznać, a „Wytwórnię
wód gazowanych” trzeba przeczytać, bo to nie byle jaka powieść.
Czytałam ją cały tydzień, przy każdej nadarzającej się okazji,
po prostu nie mogłam się oderwać. A to według mnie najlepsza dla
książki rekomendacja.
Subskrybuj:
Posty (Atom)