Zacznijmy od tego, że
na mnie niestety ckliwe romanse jakoś nie działają. A przynajmniej
działają rzadko. Gwoli wyjaśnienia dodam, że pisząc „ckliwe
romanse” mam na myśli książki, o których niektóre czytelniczki
piszą, że są wzruszające, że się przy nich „spłakały się
do cna”. Ja mam raczej oczy w suchym miejscu umieszczone, bo zwykle
mało się przy książkach wzruszam. A jednak lubię czytać te
wyśmiewane przez niektórych babskie romanse, historyczne głównie,
czasem współczesne, bo lubię od czasu do czasu poczytać o tym,
jak to szczęśliwe zakończenia zdarzają się nawet tym, którzy w
nie się boją wierzyć. Dlatego pomimo ostrzeżeń Padmy
postanowiłam sięgnąć po „Alibi na szczęście”Anny
Ficner-Ogonowskiej i sprawdzić, czy rzeczywiście jest to książka,
o której nie można zapomnieć.
Hania, bohaterka
książki, powoli stara się ułożyć życie po ogromnej stracie
jaka ją spotkała. Jej najbliższa przyjaciółka, Dominika,
przeżywa wielką miłość (po raz kolejny), a Hanka żyje tylko
pomiędzy pracą a domem. Zafascynowany nią Mikołaj będzie musiał
przebić się przez mur, jakim otoczyła się dziewczyna i przekonać
ją, że miłość warta jest ryzyka. Na ponad sześciuset stronach
czytelnik śledzi miłosne perypetie przyjaciółek i stara się
zrozumieć, dlaczego Hance tak trudno jest zaangażować się w nowy
związek i jaka tragedia ją spotkała. Jednym słowem, romans jak
się patrzy. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie parę „ale”.
„Alibi na szczęście”
to debiutancka powieść, która (jeśli wierzyć informacji na
okładce) została wysłana do wydawnictwa przez męża autorki. Być
może została też wydana przed ostateczną redakcją, bo jedna
rzecz mnie specjalnie w niej znużyła – otóż książka jest
zdecydowanie za długa. Ja bardzo lubię powieści grube, grubiaste,
ale ta powinna zostać skrócona o co najmniej jedna
trzecią. Myślę, że spokojnie można by było pominąć niektóre
poboczne wątki, przyspieszyć akcję i pozwolić Hance i Mikołajowi
nieco szybciej zdecydować się na pewne kroki. Poza tym postacie.
Słyszałam już (to znaczy czytałam) narzekania na Hankę, która
jest w tej powieści wyjątkowo bierna, bez wyrazu, bez charakteru.
Przypomniała mi się zaraz inna nieporadna bohaterka, Zosia z „Drogi
do Różan”, ale w porównaniu z nią bierność Hanki można
jednak usprawiedliwić. I jeszcze jedno – chociaż Hanusine
rozmemłanie może mentalnie znużyć, przyznam, że mnie bardziej na
nerwy działała wiecznie wrzeszcząca i trzaskająca drzwiami
Dominika. Nawet
wszechobecne zdrobnienia nie męczyły mnie tak bardzo jak
pokrzykiwania pani stomatolog, która momentami zachowywała się jak mała
rozpuszczona dziewczynka... Natomiast o dziwo, spodobała mi się postać Mikołaja –
fajnie poczytać o bohaterze, który musi się namęczyć, żeby
kobietę zdobyć, bo mu ona nie wskoczy od razu do łóżka.
Pomimo wszystkich uwag,
pomimo marudzenia na długość i postacie, coś w tej powieści
naprawdę mi się spodobało. Historia opowiedziana przez Annę
Ficner-Ogonowską, chociaż nieco nierealna, bajkowa, grająca bez
pardonu na emocjach, zdołała mnie poruszyć. Może dzięki temu, że
zaintrygowała mnie tajemnica Hanki, przyczyna jej zachowania? Może
dlatego, że Mikołaj był w niej tak beznadziejnie zakochany? Może
dlatego, że od czasu do czasu lubię poczytać sobie o miłości
przez wielkie M, która gotowa jest na wiele wyrzeczeń i cierpliwa
jak kamień? A może i dlatego, że od czasu do czasu jakiś ckliwy
romans na mnie po prostu zadziała.
Ps. Podobno część
druga jest lepsza i (co najważniejsze) krótsza, więc zamierzam po
nią sięgnąć. Wy zaś przeczytajcie „Alibi na szczęście”
tylko jeśli macie odpowiedni nastrój i dużo wolnego czasu...
Mam ten sam problem z romansidłami zakrapianymi łzami przez ich główne bohaterki. Wychodzę na nieczułą jędzę, bo zamiast popłakiwać razem z nimi, najczęściej zgrzytam zębami ;)
OdpowiedzUsuńJa tam myślę, że każdy odbiera książki inaczej, rzęsiste łzy czy nie, to nie znaczy czasem, że się coś nie podobało. Z drugiej strony, czasem za dużo romansu, sensacji pod publikę, takiej emocjonująco wycieńczającej, może moim zdaniem powieści zaszkodzić. Podobnoż druga część jest lepsza. Mam nadzieję, że to oznacza nieco mniej taniej sensacji.
UsuńJa czasami lubię oddać się w sidła romansu :) O tej książce czytałam bardzo sprzeczne opinie, twoja jest wyważona :P Może, gdy wyjdzie słońce...
OdpowiedzUsuńWydaje mi się że jako książka czytana dla relaksu jedynie może się sprawdzić. I jeśli nie będzie się od niej zbyt wiele wymagać, nada się. :)
UsuńNa pewno przeczytam tę książkę, ponieważ posiadam ją, jednak przyznam szczerze, że wcześniej byłam lepiej nastawiona do niej. Teraz trafiam na niezbyt pochlebne opinie i obawiam się, że nabycie jej było błędem...
OdpowiedzUsuńMyślę, że każdy książki odbiera indywidualnie - kto wie, może ci się spodoba? A jeśli nie, można zawsze wymienić. A posiadanie książki oznacza, że możesz poczekać na odpowiednią dla niej chwilę. :0
Usuń"Być może została też wydana przed ostateczną redakcją" :D Albo i przed pierwszą ;)
OdpowiedzUsuńU nas się chyba nie szanuje czytelników nurtu popularnego i wydaje takie teksty z biegu.
Nie znam się na pracy redaktora, ale ciekawi mnie, jak bardzo taki redaktor ingeruje w treść książki. Na ile jest odpowiedzialny za to, w jakim kształcie książka się ukaże, a na ile tylko może sugerować zmiany autorowi... Może ktoś wie, jak to wygląda od podszewki?
UsuńMoże i za gruba ta książka, ale ma coś takiego w sobie, że w czasie przerwy czytania, chce się ciągle do niej wracać. Myśli się o tym, kiedy zakończę inne zajęcia żeby powrócić do czytania. Mnie wciągnęła i z przyjemnością oddałam się lekturze, drugiemu tomowi również. Czekam na zakończenie.Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńPodobno niedługo ma wyjść trzeci tom, więc jeśli nadarzy się okazja, przeczytam dwa kolejne i sprawdzę, czy mi się spodobają.
Usuń