piątek, 31 sierpnia 2012

Raduje się dusza, gdy stos na blog rusza (czyli książkochłon po powrocie)...

Jak widać, już wróciłam. Dodam, że wróciłam z lekkim uszczerbkiem na zdrowiu spowodowanym noszeniem na ramieniu torby wypchanej większością przywiezionych książek, które udało mi się wepchnąć do tak zwanego bagażu podręcznego, zwanego dalej bagażem nieporęcznym. Ale cóż, słodki to ciężar i mogłabym go dźwigać długo i bez słowa skargi, skoro w nim nawiozłam same skarby. Swoją drogą, jak to dobrze, że nie ma żadnego limitu na ilość książek, które można przewozić między krajami Unii Europejskiej.... 

Na swoje usprawiedliwienie mogę jedynie powiedzieć to, że tym razem za część stosu (bo stosikiem tego nie mam prawa nazywać) ponoszą także osoby trzecie, między innymi Padma i Pan Księgarz z poznańskiego Arsenału....

Ad rem! Dwie poniższe piramidy książkowe to efekt mojej szczecińskiej pazerności i wycieczki do Poznania. Cóż mogłam robić, mam taką Słabą Wolę... Nałóg mój książkowy nieuleczalnym jest, howgh. Pozostaje mi jedynie w milczeniu cierpieć za miliony... książek nieprzeczytanych zalegających półki i inne powierzchnie płaskie... 
Weźcie głęboki wdech. 
Prezentują się od lewej górnej: 
Clare Compton, „Cukiernia pod Pierożkiem z Wiśniami” - tak, wiem, że to książka dla dzieci... Nie mam pojęcia, gdzie usłyszałam o niej po raz pierwszy, możliwe, że zapragnęłam ją przeczytać by jakoś zapełnić pustkę powstałą po zakończeniu „Cukierni pod Amorem”... Jest to bowiem opowieść o dziewczynkach, które w po wyjeździe ojca do Australii przeprowadzają się do Londynu, do ciotecznej babki, która jest właścicielką smakowitej cukierni... Mniam. 
Józef Weyssenhoff, „Soból i panna”, czyli romans myśliwski rozgrywający się na Litwie na początku XX wieku. Przyciągnęły mnie do tej powieści obietnice opisów polowań, litewskich krajobrazów i ziemiańskiego życia.
Katarzyna Zyskowska-Ignaciak, „Upalne lato Marianny” - namówiła mnie na nią Padma, więc jeśli nie spodoba mi się opowieść o miłości młodej dziewczyny wchodzącej w dorosłość latem 1939 roku, u progu wybuchu II wojny światowej, jeśli nie przemówią do mnie klimaty mazowieckiej wsi, to będzie to li i jedyne jej wina.
Hanna Szymanowska, „Dania z anegdotą” - o książce przeczytałam na jakimś blogu i zabrzmiała mi bardzo smakowicie. To nie jest typowa książka kucharska, raczej zbiór anegdot i historyjek o różnych potrawach, okraszony przepisami. To powieści o tym, w jaki sposób pewne dania powstały, kto wymyślił ich nazwy i w jaki sposób trafiły one do naszych jadłospisów. Książka-przekąska, do podgryzania pomiędzy posiłkami.
Ewa Pisula-Dąbrowska, „Dwa brzegi ponad tęczą” - opowieść o Kazimierskim uwiedzeniu, poetycka i osobista historia „małej ojczyzny” autorki, czyli historie i gawędy o Kazimierzu Dolnym. Dowód na to, że Merlin czasem podpowiada dobrze.
Pola Gojawiczyńska, „Dziewczęta z Nowolipek” - okazuje się, że moja mama z upodobaniem kolekcjonuje kontynuacje powieści, które chciałabym przeczytać. Ma na przykład „Rajską jabłoń” Gojawiczyńskiej, ale „Dziewczęta..” musiałam sama nabyć. A przecież rozgrywającą się na początku XX wieku opowieść o mieszkankach biednej dzielnicy Warszawy, które poszukują szczęścia, miłości i lepszego życia, należy zacząć od początku...
Bogna Ziembicka, „Wiosna w Różanach” - w kwietniu żaliłam się, że „Droga do Różan” pozostawiła we mnie uczucie niedosytu, teraz postanowiłam sprawdzić, czy drugi tom wyjaśni coś więcej, czy będzie w nim więcej Marianny i Zuzanny, czy Zosia przestanie mnie denerwować... A jak nie, to może chociaż poczytam trochę o klimatycznych miejscach i domach z ogrodem, które aż się proszą, żeby w nim siedzieć.
Anna Karpińska, „Chorwacka przystań” - wojna bałkańska, historia matki i córki i powrotów do miejsc, z którymi wiążą się wspomnienia z czasów młodości. Książka wpadła mi w oko, bo bałkańskie klimaty nieczęsto goszczą na kartach polskich powieści obyczajowych, więc liczę na ciekawą historię i niebanalne tło.
Maria ze Zdzichowskich Sapieżyna, „Moje życie, mój czas” - prezent od Padmy, za który jej serdecznie dziękuję. Niezwykła opowieść o losach niezwykłej kobiety, od dzieciństwa i młodości spędzonej przed wojną w majątku ziemskim we wschodniej Polsce, przez wojenne lata i działalność wywiadowczą, po ostatnie lata, spędzone już w Polsce. Mam przede wszystkim nadzieję na kolejną pełną wspomnień opowieść o życiu dawnego polskiego ziemiaństwa.
Małgorzata Kalicińska, „Lilka” - chociaż przeczytałam z przyjemnością „Dom nad Rozlewiskiem”, nie sięgnęłam po kolejne powieści autorki. Do kupna „Lilki” przekonał mnie uroczy Pan Księgarz z poznańskiej księgarni Arsenał. Powieść o rozliczaniu się z przeszłością, o miłości, o związkach, o przemijaniu, o radzeniu sobie z bólem, która może być lekturą trudną, ale interesującą. Moje oczekiwania są dość wysokie, ale zawsze za nietrafioną lekturę będę mogła winić kogoś innego!
Anna Trojan, „Jak makiem zasiał” - bo Mazowsze, koniec XIX wieku, bo kryminał. Na dodatek mamy też bezczeszczone groby i zwłoki, a także zajmującego się tą sprawą komisarza Połżniewicza. Zobaczymy, jak ta mieszanka zareaguje w kontakcie ze mną.
Brian O'Reilly, „Kawalerowie Angeliny” - przyznaję, że książka skojarzyła mi się z „Kuchnią Franceski” Pezzellego. Znowu mamy włoską kuchnię, która naprawia świat, samotnych ludzi i kobietę, która wraz z pysznymi potrawami daje im nieco szczęścia. W książce zamieszczone są też smakowite przepisy, które czytelnik może wypróbować. Do tego tłumaczyła tę książkę autorka tego bloga.
Katherine Scholes, „Królowa deszczu” - powieść o dzieciństwie spędzonym w Afryce, o strasznym wydarzeniu, które na zawsze zburzyło spokój głównej bohaterki, Kate, i o pewnej kobiecie, która ukrywa tragiczny sekret. Autorka książki dzieciństwo spędziła w Tanzanii i często umieszcza tam akcję swoich książek.
Iwona Grodzka-Górnik, „W niebie na agrafce” - kolejny polski debiut, tym razem „wciągająca historia rodzinna z tajemnicą i romansem w tle”, jak głosi napis na okładce. Główna bohaterka, Zuzanna, poszukuje swojego biologicznego ojca, a trop wiedzie do Włoch. Do tego mamy miłość i fałszerzy obrazów. Mam nadzieję, że autorce udało się stworzyć powieść równie piękną jak włoskie malarstwo...
Arne Dahl, „Na szczyt góry” - trzecia książka o przygodach Drużyny A. Po przeczytaniu poprzednich powieści postanowiłam kontynuować znajomość z jej bohaterami. Tym razem pojawia się groźba ataku terrorystycznego, a śledztwo prowadzi w wielu różnych kierunkach...
Maria Stępkowska-Szwed, „Maniusia, Maryni, Maria” - wspomnienia autorki z czasów dzieciństwa spędzonego w ziemskim majątku, czyli książka, z którą wiążę wielkie nadzieje... Fascynuje mnie bowiem dawne życie, codzienność, dziś bezpowrotnie utracona. A skoro poleca ją (także na skrzydełkach okładki) be.el, to musiałam przeczytać.
Dorota Sumińska, „Zwykłe niezwykłe życie” - powieść autorki, która zwykle pisze poradniki i opowieści o zwierzętach, moje pierwsze z nią spotkanie. Tym razem jest to powieść o miłości, małżeństwie zawartym właściwie pochopnie, wojennej zawierusze i poszukiwaniu własnego miejsca na ziemi. A także o zwierzętach, które towarzyszą bohaterom w ich życiu.
Nicholas Barreau, „Sekretne składniki miłości” - Aurelie Bredin, właścicielka paryskiej restauracji, poszukuje kontaktu z angielskim autorem, którego książka pomogła jej uporać się ze śmiercią ojca. Barreau to niemiecki autor, od lat mieszkający w Paryżu, pracujący w tamtejszej księgarni i w międzyczasie publikujący popularne powieści. Mam nadzieję na trochę Paryża, paryskiego jedzenia i miłości...
Agnieszka Moniak-Azzopardi, „Niania w Paryżu” - debiutancka powieść polskiej autorki mieszkającej we Francji. Opowieść o młodej dziewczynie, która w latach dziewięćdziesiątych zaczyna studia na paryskiej Sorbonie i pracę jako au pair. Historia wzlotów i upadków, nauki życia, trudnych decyzji i miłości. Książka podsunięta mi przez Bookfę, której obiecuję, że książką się chętnie podzielę...
Barbara Kosmowska, „Teren prywatny” - laureatka konkursu na „dziennik polskiej Bridget Jones” - kiedyś mnie to nieco od książki odepchnęło, ale po przeczytaniu „Niebieskiego autobusu” autorki nabrałam ochoty na więcej książek Kosmowskiej. Mam nadzieję, że opowieść o zwykłym życiu i bliskim nam wszystkim świecie codzienności spodoba mi się teraz.
Izabela Pietrzyk, „Wieczór panieński” - po przeczytaniu debiutanckiej powieści szczecińskiej autorki, „Babskie gadanie” , szybko zaopatrzyłam się w ciąg dalszy, zwłaszcza, że powracają w niej Dziewczynki! Mam nadzieję, że w tej opowieści o przyjaźni, miłości, poszukiwaniu nowego partnera, pojawi się też Szczecin.

Ufff. Myśleliście, że to wszystko?
Osobna kupka to książki pożyczone od mamy i wyszperane w domowych biblioteczkach. Podobno część z nich mam oddać... Hmmm... Od góry prezentują się:

Thor Heyerdahl, „Wyprawa Kon-Tiki”, czyli książka dokumentująca brawurową wyprawę na tratwie zbudowanej z drzewa balsa, jaką w 1947 roku odbyło przez Pacyfik pięciu Norwegów i jeden Szwed. Wyprawie pełnej odkryć, niebezpieczeństw i przygód, która miała udowodnić, że pierwsi osadnicy Polinezji przybyli z Ameryki Południowej. Niesamowicie wciągająca opowieść o ludzkiej, pasjii, determinacji i odwadze! (Tę książkę czytałam już dawno temu, ale mam ochotę na powtórkę!)
Carter Dickson, „Ostrzegam czytelnika...”, czyli kryminał w starym, dobrym stylu. Pod tym pseudonimem kryje się John Dickson Carr, amerykański autor, który tworzył w okresie tak zwanego Złotego Wieku kryminałów, czyli mniej więcej w tym samym czasie co Agatha Christie. Akcja powieści toczy się (jak większość napisanych przez niego powieści detektywistycznych) w angielskiej posiadłości wiejskiej, a sprawę tajemniczego morderstwa rozwiązuje Sir Henry Merrivale. (Książka wydana w słynnej i kiedyś bardzo popularnej Serii z Jamnikiem wydawnictwa Czytelnik.)
Joe Alex, „Gdzie przykazań brak dziesięciu” - kolejny Jamnik, tym razem polski kryminał w stylu angielskim (Joe Alex to pseudonim literacki pisarza i tłumacza, Macieja Słomczyńskiego). Tym razem Joe Alex (bohater powieści) wraz z detektywem Scotland Yardu, Benem Parkerem, rozwiązuje zagadkę morderstwa emerytowanego generała.
Antal Szerb, „Legenda Pendragonów” - ostatnia przywieziona książka z Serii z Jamnikiem. Powieść słynnego węgierskiego pisarza międzywojennego, będąca połączeniem kryminału, thrillera filozoficznego, komedii i powieści grozy. Akcja tej powieści również toczy się w Wielkiej Brytanii, ale tym razem w Walii, dokąd przybywa węgierski filozof, Janos Batky, główny bohater tej powieści.Kiedyś już chyba czytałam tę książkę, ale nic nie pamiętam...
Maria Pruszkowska, „Życie nie jest romansem, ale...”, czyli kontynuacja mojej ulubionej książki „Przyślę panu list i klucz”, również przywieziona w celu przeczytania po raz kolejny. A co!
Emil Zola, „Wszystko dla pań” - czyli opowieść o paryskim domu handlowym i jego pracownikach. Zoli czytałam do tej pory tylko depresyjny „Germinal”, ale ponieważ BBC niebawem rozpocznie nadawanie serialu „The Paradise”, który powstał w oparciu o tę książkę, postanowiłam dać Zoli jeszcze jedną szansę. Co prawda serial BBC opowiada o rozwoju domu towarowego w północnej Anglii w XIX wieku, powiązania z Zolą będą więc baaardzo luźne, ale i tak chciałabym porównać książkę z serialem.
Maria Ukniewska, „Strachy” - książka, o której dowiedziałam się na blogu Kasi.eire – powieść ukazująca blaski i cienie życia tancerek kabaretowych rozgrywająca się w czasach międzywojnia, oparta na własnych doświadczeniach autorki.
Mary Stewart, „Ogary Gabriela” - dla mnie to niemalże powieść-legenda, polecana mi kiedyś wielokrotnie (i bezskutecznie) przez moją mamę. Powieść dla nastolatek, któej akcja rozgrywa się w Bejrucie. Więcej o niej nie wiem i nie chcę psuć sobie niespodzianki!
Carlos Ruiz Zafon, „Więzień nieba” - kontynuacja przygód panów Sempere i ich księgarni, którą miałam przeczytać na wakacjach. Zorientowałam się jednak, że nic a nic nie pamiętam z czytanego kiedyś „Cienia wiatru”. Książkę pożyczyłam więc do świąt i mam zamiar przeczytać Zafona ponownie zanim zabiorę się za jego najnowszą powieść.
Laila El Omari, „Monsunowe dni” - kolejna powieść autorki, o której pisałam niedawno tu. Tym razem Omari opowiada historię małżeństwa z rozsądku, toczącą się w XIX wieku na indyjskiej plantacji herbaty.

Cóż, i to by było na tyle.... Teraz pozostaje mi jedynie nadzieja na to, że w październiku jednak nie będziemy musieli się przeprowadzić... 

Pozdrawiam wszystkie książkochłony. Do poczytania!

środa, 29 sierpnia 2012

Ach, trudno być kobietą... (Laila El Omari, "Zapach drzewa sandałowego")


Wiadomo nie od dziś, że egzotyczne indyjskie plenery i kultura, tak różna od tej europejskiej, przyciągają wielu czytelników jak magnes. Sięgamy po takie powieści, by chociaż na trochę zakosztować nieznanej na co dzień mieszanki smaków i zapachów, by odetchnąć upalnym, dusznym powietrzem przesyconym nieznaną wonią, żeby przypatrzeć się kolorowym strojom, podziwiać zapierające dech w piersiach widoki. „Zapach drzewa sandałowego” Laili El Omari to powieść obyczajowa, której akcja toczy się właśnie w Indiach, w dodatku są to Indie osiemnastowieczne, Indie kolonialne, które przyciągają ze zdwojoną siłą.

„Zapach drzewa sandałowego” to perypetie Eliszy Legrant, pochodzącej z zamożnej angielskiej rodziny zaangażowanej w działalność Brytyjskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej.  Elisza jest młodą dziewczyną, wchodzącą w dorosłość w świecie, w którym zamążpójście i rodzenie dzieci jest życiową misją każdej kobiety, a  małżeństwo niekoniecznie dokonywane jest z potrzeby serca.  Jej pasje i zainteresowania  takie jak medycyna, sanskryt i sytuacja polityczna Indii, a także fascynacja „czarnym miastem”, częścią Bombaju zamieszkałą przez rdzenną ludność indyjską,  przyjaźń z księżną radżputów, czynią z niej osobę niekonwencjonalną, buntującą się przeciw społecznym konwenansom i normom. Kiedy w domu jej rodziców zamieszkuje Damien Catrall, daleki krewny Legrantów, który właśnie skończył studia medyczne w Anglii i zamierza pracować w Bombaju jako lekarz, zawiązuje się między nimi nić porozumienia. Damien jest jednak od dawna zaręczony, więc na związek między nimi nie ma właściwie szans… Honorowi mężczyźni nie zrywają bowiem zaręczyn, szczególnie takich, które zostały im narzucone, nawet jeśli nie ma między narzeczonymi żadnego uczucia.

Ci, którzy spodziewają się egzotycznego świata Indii na każdej stronie, trochę się rozczarują, bo tych Indii jest zdecydowanie mniej niż się tego spodziewałam. „Zapach drzewa sandałowego” to przede wszystkim historyczny romans, a nie powieść społeczno- obyczajowa. To książka bardzo kobieca, o kobietach i dla kobiet. To opowieść o miłości, dla której warto odrzucić konwenanse, o którą warto walczyć. Na drugim planie toczy się też historia Charlotte, siostry głównej bohaterki, której Omari szykuje los odmienny od tego będącego udziałem Eliszy, los jeszcze bardziej skomplikowany i właściwie na swój sposób tragiczny. Są też i historie innych kobiet – Śaliny, młodziutkiej żony hinduskiego księcia, która żyjąc w bajecznym luksusie jest świadoma tego, że jej życie wcale nie jest tak beztroskie i spokojne, Maureen i Elizabeth, kobiet z rodziny Damiena, których biologiczne i moralne życie kontrolowane jest przez mężczyzn. Historia Eliszy i jej siostry Charlotte nie jest może oryginalna, ale Omari jest sympatyczną gawędziarką, która potrafi i lubi opowiadać. Czasem może trochę za bardzo – moim zdaniem książka była nieco przegadana, zbyt długa- na przykład taki wątek z Alistairem Darkiem na przykład właściwie mógłby zostać ominięty. Chętnie przeczytałabym za to więcej o May, młodszej siostrze głównej bohaterki, która moim zdaniem zasługuje na tyle samo uwagi co pozostały panny Legrant. Ale mimo wszystko „Zapach…” czyta się z zainteresowaniem.

 Po przeczytaniu tej powieści dochodzę do wniosku, że życie kobiety w osiemnastym wieku nie tylko nie ma w sobie nic romantycznego, ani godnego zazdrości, ale i często zasługiwało na współczucie, natomiast życie w gorących klimatach indyjskich było po prostu niewygodne… Upalne temperatury dla kobiet noszących ciasne gorsety i kilka warstw sukien musiały być nie do zniesienia, dodatkowo równie sztywne konwenanse nie pozwalały im się skarżyć na niedogodności, czy kobiece dolegliwości. Ale wszystko to blednie w porównaniu z problemami i niesprawiedliwościami wiążącymi się z pozycją społeczną kobiet w tamtych czasach… Omari udało się moim zdaniem świetnie oddać sztywną, duszną atmosferę angielskich salonów, świat plotek, obłudy, dwulicowości i fałszywej pruderii. Tło historyczne powieści – czyli wojny o wpływy kolonialne pomiędzy Anglią a Francją – również zostało ciekawie przedstawione, bo wybuch wojny ma znaczący wpływ na losy bohaterów powieści. Dla czytelników ciekawych lub zagubionych  umieszczono też na końcu książki kilka notek historycznych dotyczących wojen i rozwoju kompanii handlowych w Indiach.

Mimo mankamentów, pierwsze spotkanie z Lailą El Omari uważam za całkiem udane. Ciekawe jest to, że Laila El Omari jest niemiecką pisarką, ale pisze głównie o brytyjskiej historii, kulturze i obyczajach. Akcję swoich historycznych powieści osadza głównie w egzotycznym Oriencie, przeważnie w Indiach. Mam też drugą książkę tej autorki, pożyczyłam od mojej mamy „Monsunowe dni” i ciekawa jestem, jak mi się ta powieść spodoba. Na pewno moje nastawienie będzie już nieco inne, co też powinno wpłynąć korzystnie na jej odbiór. Natomiast „Zapach drzewa sandałowego” polecam przede wszystkim czytelniczkom, które mają ochotę przeczytać romans osadzony w egzotycznych plenerach. 

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

"Pod Huncwotem" - Martha Grimes

Przygodę z Marthą Grimes i jej kryminałami z Richardem Jurym zaczęłam, zupełnie wbrew moim zasadom, od środka. Przeczytałam bowiem „Pod zawianym Kaczorem”,  czwartą chyba w serii, a dopiero teraz sięgnęłam po „Pod Huncwotem”, część pierwszą, w której poznajemy bohaterów serii: inspektora Scotland Yardu Richarda Jury i Melrose’a Planta, wściekle inteligentnego arystokratę, posiadacza starej angielskiej posiadłości, dużego majątku i wścibskiej ciotki, który pomaga policjantowi w śledztwie. Śledztwo toczy się zaś w zaśnieżonej, pełnej uroku angielskiej wiosce Little Piddleton, w której jak przystało na prawdziwą angielską prowincję, nie brakuje starego kościoła, rezydencji arystokratycznej i kilku pubów. I to właśnie stare, poczciwe angielskie puby stają się miejscem zbrodni – najpierw zwłoki zostają znalezione „Pod Huncwotem”, potem „Pod Jackiem i Młotem”…  Czy zbrodnie są robotą szaleńca, czy też podejrzanym jest któryś z mieszkańców wioski…?

„Pod Huncwotem” to zabawny i wciągający kryminał, który zapewnił mi kilka godzin dobrej zabawy i spowodował, że nabrałam ochoty na ponowne spotkanie z jego bohaterami. Grimes jest Amerykanką, ale seria o Richardzie Jurym jest na wskroś angielska – jej klimat zbliżony jest do powieści  Agathy Christie, Ann Granger czy P.. James – spokojna i malownicza wioska, ciekawe i barwne postacie, skrywające jakieś sekrety i tajemnice, ekscentryczne osobistości, takie jak na przykład ciotka Planta, Agatha, która usiłuje na każdym kroku wtrącać się w toczące się śledztwo,a do tego nieco humoru i niewiele krwi. Główni bohaterowie również tworzą sympatyczną parę, będę im kibicować w rozwiązywaniu kolejnych zagadek i chętnie poczytam więcej o ich życiu osobistym. 

Serię polecam miłośnikom cosy murders, kryminałów z ciekawymi , chociaż nie koniecznie porywającymi zagadkami, gdzie liczy się też klimat i ludzkie emocje, a nie drastyczne szczegóły. Ciekawostką jest też, że tytuły powieści z tej serii to nazwy angielskich pubów – tak więc następną książką, którą przeczytam z tej serii będzie „Pod Wykiwanym Lisem”, czyli „The Old Fox Deceiv'd”. Mam nadzieję na równie miłą i odprężającą lekturę!

sobota, 25 sierpnia 2012

Zgubne skutki nałogu, czyli Dabarai w odwiedzinach...


Wiadomo, że zemsta najlepiej smakuje na zimno Kiedy wraz z Padmą i A. buszowałyśmy po londyńskich antykwariatach, co chwila słyszałam głośne okrzyki protestu, gdy wpychałam im różne książki, które moim zdaniem na pewno by je zainteresowały Nie bacząc na ich wyjaśnienia, że przecież jakoś muszą się spakować, a linie lotnicze mają limity na bagaże, wyciągałam z półek kolejne powieści, które im potem usiłowałam polecić… Na moje usprawiedliwienie powiem, że moje starania wynikały  li i jedynie z dobroci mojego serca, nie było w nich żadnej perfidii i wcale nie chciałam ich zrujnować… Wręcz przeciwnie, wielokrotnie proponowałam przechowanie zakupionych lektur u siebie do następnej wizyty. Nic to zwykle w odpowiedzi na moje nieśmiałe: to by ci się spodobało”… słyszałam tylko  głosy sprzeciwu Ach, trzeba było siedzieć cicho i niczego im nie polecać…! Bowiem wczoraj role się odwróciły i dowiedziałam się na własnej skórze jak ciężko jest zaprotestować, jak trudno jest odwrócić się od kuszących ofert książkowych, wyjść z kolejnej księgarni bez żadnych zakupów, odłożyć książkę na półkę i powiedzieć sobie, że może, następnym razem I jak przerażająca wydaje się wizja niechybnego nadbagażu Wczoraj bowiem odwiedziłam Padmę w Poznaniu i zostałam radośnie przeciągnięta przez niektóre poznańskie księgarnie i antykwariaty Niektóre, bo podobno jest ich więcej, ale miałyśmy niewiele czasu. Po kilku godzinach spędzonych w towarzystwie Padmy i A., podczas których wpychano, polecano i wyszukiwano  mi książki, kuszono mnie różnorakimi tytułami i z szatańskim chichotem przypominano, że jeśli mi się coś nie zmieści, zawsze będę mogła zostawić kilka powieści u mojej mamy, stwierdzam, że teraz rozumiem, o co im chodziło

Stos, który mam zamiar zatargać w walizce do Londynu jest oczywiście wciąż w fazie kompletowania. Nie wiem, czy wszystkie poznańskie pozycje pojawią się na nim, bo nie tylko zakupiłam już z dziesięć innych książek, mam zamiar też dokończyć szperania po maminych półkach w poszukiwaniu zapomnianych i schowanych skarbów. Oczekujcie podsumowania za kilka dni. Tymczasem wracam do lektury Zapachu drzewa sandałowego i życzę wam miłego wieczoru! 

niedziela, 19 sierpnia 2012

aMAZEme, czyli labirynt słów


Upał dziś w Londynie niesamowity, dlatego zdecydowaliśmy się zacząć dzień wcześnie, kiedy jeszcze słońcu nie chciało się grzać porządnie, wiaterek powiewał świeży, a nad Tamizą ludzie siedzieli leniwie na ławkach, lub raczyli się poranną kawą. Pojechaliśmy rano na Southbank, by zobaczyć labirynt książek, czyli niesamowitą instalację aMAZEme, która powstała jako część letniego Festival of the World, świętującego sztukę z różnych zakątków świata. Jej autorami są brazylijscy artyści Marcos Saboya i Gualter Pupo, Labirynt zbudowany został 250 tysięcy książek, z których 100 tysięcy podarowanych artystom przez wydawców, a 150 tysięcy przez organizację charytatywną Oxfam, i które po zamknięciu wystawy zostaną Oxfamowi zwrócone. Labirynt, jak się doczytałam, został zainspirowany twórczością Borgesa i został zbudowany w kształcie jego odcisku palca. Instalację można oglądać do 26 sierpnia, a w internecie znalazłam też film, pokazujący jej powstanie. 
Zjawiliśmy się w Southbank Centre jako pierwsi dzięki czemu mogliśmy (no dobrze mogłam!) zanurzyć się w labiryncie, jakby to była moja osobista wystawa....


A w drodze do domu tradycyjnie odwiedziliśmy klika antykwariatów i księgarni, w których oprócz prezentów dla kilku znajomych osób zakupiłam też cztery książki:
Historia o bibliotekarce i ucieczce w książki, współczesna powieść o uczuciach i małżeństwie w XXI wieku, książka o niesamowitych kobietach ubiegłego stulecia i historia o miłości i wojnie. Do czytania w upalne dni. 

A jak wam upływa weekend?


poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Krystyna Nepomucka - "Małżeństwo niedoskonałe"

Pierwszy raz sięgnęłam po „Małżeństwo niedoskonałe” Krystyny Nepomuckiej dawno temu, chyba jeszcze jako nastolatka, bo zachwalała mi ją moja mama. Zapamiętałam tylko pierwsze zdanie – ale któż by nie zapamiętał, skoro brzmiało: „Cnotę straciłam o piątej rano”? Co było dalej, jakoś mi zupełnie umknęło z pamięci, co jest dowodem na to, że niektóre książki muszą na nas po prostu poczekać... Ponownie przypomniałam sobie o autorce w tym roku, kiedy zaczęłam grzebać się w starociach, czyli poszukiwać książek, które nowościami nie są, a których czytanie dawno sobie już obiecywałam, bo słyszałam o nich same superlatywy. Obecnie stwierdzam, że będę musiała pożyczyć od mamy ciąg dalszy serii i może i kilka innych książek, bo mi apetyt na Nepomucką rośnie. 

Małżeństwo niedoskonałe” powstało (według źródeł internetowych) w 1945 roku jako opowieść w odcinkach publikowana w „Wiadomościach Londyńskich” pod tytułem „Romans z Busiem”, a po raz pierwszy wydano tę książkę dopiero w roku 1960. Powieść zdobyła ogromną popularność i zapoczątkowała sześciotomową sagę, wciąż cieszącą się popularnością wśród czytelników. 

Jeśli po książce Nepomuckiej spodziewacie się romantycznej opowieści o pięknej dziewczynie z dobrego domu, ale biednego skrzywdzonej przez los i obowiązkowego szczęśliwego zakończenia, czeka was rozczarowanie. Jest to co prawda opowieść o niedopasowanym i pełnym problemów życiu głównej bohaterki i jej nieudanym małżeństwie z ukochanym Busiem, ale nie ma nic wspólnego z ckliwymi romansami. Zamiast tego czytelnik dostaje w swoje ręce świetnie napisaną powieść obyczajową, która w jednej chwili pobudza do śmiechu, a za chwilę powoduje zniecierpliwienie przeraźliwą głupotą, lub obrzydliwością bohaterów. „Małżeństwo...” to tragikomedia, powieść obyczajowa, w której szpetota biedy pokazana jest z naturalistyczną drobiazgowością, brzydota ludzi, ta wewnętrzna i ta zewnętrzna, w niczym jej nie ustępuje, a wszystko to przyprawione jest satyryczną nutą, dzięki której książka nabiera szczególnego smaczku i traci patetyczny wydźwięk.

Perypetie bezimiennej narratorki (jakoś nie zauważyłam, żeby padło gdzieś jej imię?), zwanej przez męża i rodziców przeważnie „dzieckiem”, to kalejdoskop niespełnionych marzeń, zawiedzionych złudzeń i rozczarowań, których źródłem jest nie tylko mąż, ale też bliższa i dalsza rodzina. Główna bohaterka opowiada o swoim życiu, poszukiwaniu szczęściu i dobrobytu, po dziecięcemu obserwując świat wokół niej, z czasem bardziej dorosła, ale wciąż łatwowierna i naiwna. Autorka nie oszczędza zresztą swoich bohaterów – ojciec to pijak i uwodziciel, matka – pełnia niespełnionych ambicji, marząca o lepszym życiu i zadzierająca nosa przed jeszcze biedniejszymi sąsiadami. Do tego ciotki – jedna chorująca na solitera, inna często zmieniająca „przyszłych wujków”, jest i rodzina matki, składająca się przede wszystkim z leniów, obiboków i naciągaczy. Bohaterowie „Małżeństwa niedoskonałego” są pełni wad i przywar, a przy tym tak po dziecinnemu ufni w odmianę losu, w lepszą przyszłość, że czasem ich naiwność rozśmiesza do łez, a czasem jeży włos na głowie. 

Polecam „Małżeństwo niedoskonałe” jako odtrutkę na powieści pełne lukru i happy endów, dla tych, którzy mają ochotę na świetną powieść satyryczno-obyczajową, przy której można się zaśmiać, ale i zadumać.

niedziela, 12 sierpnia 2012

Dzisiaj czytam... (44)

Na dwa tygodnie pochłonęły mnie Igrzyska Olimpijskie – natychmiast po powrocie z pracy zasiadałam przed telewizorem, by wraz z milionami widzów przeżywać sukcesy sportowców. Książki czytałam w przerwach na lunch i późnym wieczorem, tuż przed zaśnięciem, bez pośpiechu, we fragmentach... Dziś pewnie też niewiele uda mi się przeczytać, bo przecież właśnie trwa maraton, a dziś wieczorem czeka nas ceremonia zamknięcia Igrzysk. Ale jutro...! Jutro zamierzam czytać dalej „Stenogramy Anny Jambor” (jestem na trzecim tomie wydania sześciotomowego), dokończyć wreszcie „Wyznania gorszycielki” Ireny Krzywickiej, zabrać się porządnie za „Małżeństwo niedoskonałe” Nepomuckiej i odwiedzić bibliotekę POSKu, by tam wyszukać jeszcze jakieś perełki. Zacznę też myśleć nad tym, w jaki sposób zapakować wszystkie książki, które za tydzień chcę zabrać ze sobą do Polski – kilka prezentów, kilka powieści, które chce pożyczyć moja mama, coś do czytania na drogę, bo przecież mam co prawda kindla, ale bez papieru jakoś tak nijak... Mam co prawda tydzień na przygotowania, ale wiadomo, że takie decyzje to rezultat wielu godzin przemyśleń i prób! Doczekać się nie mogę mojego urlopu, mam nadzieję, że uda mi się porządnie odetchnąć, przeczytać kilka książek na zapas, odświeżyć znajomość z kilkoma powieściami, przejrzeć półki w poszukiwaniu nowych inspiracji i po prostu porządnie odpocząć i zrelaksować. Czego i wam życzę. 

A na koniec tradycyjne pytanie - a co wy teraz czytacie? 

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Janina Fedorowicz, Joanna Konopińska - "Marianna i róże"


Wszystko zaczęło się od kufra z rodzinnymi pamiątkami, należącego do prababki jednej z autorek, Róży Malinowskiej. Kufer ten, pełen rodzinnych zapisków, dokumentów i listów, stał się kanwą tej niezwykłej opowieści o życiu ziemiańskiej rodziny z Wielkiego Księstwa Poznańskiego, toczącej się na przełomie XIX i XX wieku. Napisana w formie pamiętnika powieść „Marianna i róże” Janiny Fedorowicz i Joanny Konopińskiej, to zapis codziennego życia zwyczajnej rodziny, której przyszło żyć w burzliwych czasach.

W 1891 roku Marianna i Michał Jasieńscy przeprowadzili się wraz z piątką dzieci do Polwicy, w powiecie średzkim w Wielskopolsce. Majątek ten został zakupiony przez Michała po latach pracy w majątku znanej polskiej działaczki, Emilii Szczanieckiej, w Pakosławiu. Pamiętnik Marianny zaczyna się w 1892 roku od odwiedzin jej starszej siostry, Józi, a kończy w 1914 roku, w przededniu wojny, która, jak napisały we wstępie autorki, częściowo zniszczyła, a częściowo na zawsze zmieniła świat, w którym żyła rodzina Marianny.

„Marianna i róże” to książka o fascynująco zwyczajnym życiu średniozamożnej ziemiańskiej rodziny, to pieczołowicie i z pietyzmem zrekonstruowany wycinek nieistniejącego już świata ze swymi tradycjami i zwyczajami, pełen szczegółów zapis życia jakie wiodła rodzina Jasieńskich. „Marianna i róże” to przede wszystkim zapis życia ziemiańskiego domu – chociaż rodzina podróżowała czasem w odwiedziny do krewnych, nad morze lub w góry, w celu podreperowania zdrowia matki Marianny, Róży (zwanej Busią), to życie toczyło się głównie w domu, wokół spraw powszednich. Mamy więc w książce opisy ślubów, pogrzebów, chrzcin, imienin, opisy świątecznych uroczystości, dożynek i innych uroczystości rodzinnych. Są też i opowieści o miłości, rodzinne dramaty, i codzienne drobne sprawy domowe, problemy z nauczycielkami, przygotowania do wyjazdów panienek na pensję, zakupy w poznańskich składach... Są interesujące opisy sukien, ślubnych wypraw, wystroju wnętrz. Na głowie pani domu leżało sprawowanie pieczy nad domowym gospodarstwem, służbą, wychowanie siódemki dzieci, obowiązki towarzyskie. Do tego Marianna wraz z mężem angażowała się w działalność społeczną, mającą na celu krzewienie polskiej kultury, pomoc najbiedniejszym i poprawę stanu polskich majątków, sporo jest więc w książce rozważań na temat wzorowego prowadzenia gospodarstwa, wspomnień o znanych wielkopolskich działaczach i ich pracy. Wszystko to splata się w niesamowicie wciągającą, pełną fascynujących detali i momentami wzruszającą opowieść.

W tle powieści – równie fascynująca historia. Przełom XIX i XX wieku to ostatnie lata zaborów, które dla mieszkańców Wielkiego Księstwa Poznańskiego były szczególnie dotkliwe – postępujące wysiłki władz pruskich zmierzające do germanizacji polskiego społeczeństwa, szczególnie usunięcia języka polskiego ze szkół, napotykały na opór Polaków, wciąż toczyła się walka o zachowanie polskości. Jasieńscy utrzymują kontakty tylko z polskimi sąsiadami, zakupy robią tylko w polskich sklepach. Uczą dzieci – zwłaszcza jedynego syna, Stasia, który musiał uczyć się w szkole w języku niemieckim – poszanowania ojczystego języka i historii. Wśród kart tej opowieści przewijają się też postacie wybitnych i zasłużonych Polaków, których Marianna i Michał znali, lub mieli okazję spotkać. Wzruszają się więc wystąpieniami Henryka Sienkiewicza, Ignacego Padarewskiego, podziwiają prace czołowych polskich społeczników, takich jak Emilia Szczaniecka, biorą udział w przedstawieniach teatralnych, chodzą na odczyty. 

Chociaż „Mariannaróże” to nie jest prawdziwy pamiętnik, nie można zapomnieć o tym, że bohaterowie książki to postacie prawdziwe. Zapiski Marianny przybliżają czytelnikowi nie tylko życie mieszkańców dworku, ale i ich charaktery, osobowości i osobiste problemy. Córki Jasieńskich po kolei dorastają, wychodzą za mąż, rodzą dzieci, Marianna i Michał starzeją się, ich życie zwalnia tempo – posłowie książki to zapisek z 1926 roku, kiedy to państwo Jasieńscy szykują się do przeprowadzki do Poznania. O ich dalszych losach, sprzedaży Ostrowieczka, kupnie mniejszego majątku Żelazno koło Kościana, o przekazaniu majątku synowi, o losach ich dzieci i wnuków w skrócie opowiada sporządzona przez autorki notatka na końcu książki. Można tylko pokręcić z podziwem głową nad gospodarnością Michała, któremu ciężką pracą udało się nie tylko zapewnić dostatnie życie licznej rodzinie, ale i zakupić w 1904 roku większą posiadłość, Ostrowieczko, nad pracowitością i zapobiegliwością Marianny, której udało się szczęśliwie wydać za mąż wszystkie córki. A potem można tylko zamknąć książkę i z westchnieniem żalu odłożyć ją na półkę.

„Marianna i róże” to książka którą gorąco polecam tym, którzy jak ja uwielbiają czytać o życiu prawdziwych ludzi, o dawno minionych latach, o zapomnianych zwyczajach i codziennym życiu. Znajdziecie w niej nie tylko wspaniale nakreślone tło historyczne, stanowiące społeczną kronikę życia pod zaborami na przełomie XIX i XX wieku, wciągające opowieści, ale i fascynujące szczegóły i detale, wycinki z życia zwykłych ludzi, tę niecodzienną codzienność, czyli to, co sama lubię chyba w podobnych książkach najbardziej.

czwartek, 2 sierpnia 2012

Emily Giffin, "Siedem lat później"


Czy może mi się spodobać książka, której bohaterów nie polubiłam? Okazuje się, że tak. Po zakończeniu lektury „Siedmiu lat później” Emilii Giffin z pewnym zaskoczeniem stwierdziłam, że chociaż bohaterowie mnie przede wszystkim denerwowali, to okazało się, że była to ciekawa, a czasem nawet skłaniająca do przemyśleń powieść.

Bohaterki powieści to dwie kobiety – Tess i Valerie. Jest i mężczyzna, trzeci narożnik trójkąta. Tess jest żoną Nicka, wziętego chirurga plastycznego, matką dwojga małych dzieci, która zrezygnowała z pracy, by stworzyć swojej rodzinie prawdziwy, ciepły dom. Siedem lat temu porzuciła tuż przed ślubem swego ówczesnego narzeczonego i poślubiła Nicka Russo, miłość swojego życia. W siódmą rocznicę ślubu jej mąż zostaje wezwany do szpitala, w którym pracuje, by pomóc w leczeniu poparzonego chłopca, Charliego. W ten sposób Nick poznaje Valerie, samotną matkę, przerażoną o los swojego dziecka kobietę. Zawiązuje się między nimi nić porozumienia, która na zawsze zmienia życie bohaterów powieści. 

Przeczytałam kilka recenzji „Siedmiu lat później” i okazuje się, że każda z osób czytających powieść Giffin odebrała ja inaczej. Jedni żałowali biednej Tess, inni współczuli też Valerie, niektórzy przypatrywali się ze wzruszeniem rodzącemu się uczuciu, jeszcze inni kręcili niechętnie głowami krytykując postępowanie Nicka. Jeśli chodzi o mnie, to co rusz miałam ochotę potrząsnąć obiema kobietami i kazać im przestać się wygłupiać, dać sobie spokój z próżnymi, pustymi przyjaciółkami, nie uganiać się za czyimś mężem, zacząć umawiać się z innymi facetami... Natomiast najbardziej spodobało się w „Siedem lat później” to, że właściwie nic w tej powieści nie było czarno-białe, co chwilę pojawiało się jakieś „ale”, nic nie było proste i oczywiste. Skrzywdzona Tess, która po urodzeniu synka wpadła w depresję i oddaliła się od męża. Valerie, która zakochuje się po raz kolejny w niewłaściwym człowieku i cierpi. Nick, mąż jednak nie idealny, który okazuje się nieco zarozumiałym, ale też i wrażliwym mężczyzną. Do tego denerwujące przyjaciółki bohaterki, które jak się okazało, wcale nie były takie idealne.

Giffin w swojej powieści zgrabnie zderza ze sobą dwa stereotypy kobiet – pracującej, samotnej matki i niepracującej żony, spędzającej dni w domowym kieracie. Każda z kobiet przedstawia historię ze swojego punktu widzenia, dzięki czemu czytelnik ma okazję skonfrontować obie strony opowieści. Jedyne czego mi tu zabrakło, to punkt widzenia Nicka – ale myślę, że w ten sposób autorka zbyt wiele by odkryła, nie pozwalając czytelnikom na różne spekulacje i domysły.

Do tej pory przeczytałam tylko dwie powieści Emily Giffin, ale myślę, że warto się z jej książkami zapoznać bliżej. Giffin pisze bardzo zajmująco, wciągająco i niegłupio. „Siedem lat później” porusza co prawda znany i ograny temat monotonii małżeńskiej, zdrady i powtarzania błędów swoich rodziców, ale autorce udało się przykuć moja uwagę, podtrzymać zainteresowanie do końca i uniknąć typowego przesłodzonego zakończenia. Uprzedzam, nie jest to żadna fantastyczna i wybitna powieść, ale wydaje mi się, że „Siedem lat później” Giffin odbiega nieco od stereotypowych chick-lit. Udało jej się zainteresować mnie na tyle, że teraz mam ochotę sięgnąć po kolejne jej powieści. A to jest chyba najlepsza rekomendacja.