czwartek, 30 czerwca 2011

"One day" - David Nicholls

Miałam mieszane uczucia przed przeczytaniem „One Day” Davida Nichollsa. Czytałam o książce różnorodne opinie, zarówno pochlebne jak i negatywne i nie byłam pewna, czy mi się spodoba, czy też ją odrzucę ze wstrętem. Poza tym nic jeszcze tego autora nie czytałam, więc nie wiedziałam, czego się spodziewać. Przyznam się, że języczkiem u wagi okazała się pochlebna recenzja Moniki z Kroniki Błękitnej Biblioteczki. Książkę wypożyczyłam, przeczytałam i teraz usiłuję mój zachwyt przelać na papier. A raczej na komputer. David Nicholls napisał bowiem książkę, która mnie poruszyła, rozśmieszyła, wzruszyła i dała mi do myślenia.

„One Day” („Jeden dzień”) to historia Emmy i Dextera, którzy poznają się 15 lipca 1988 roku tuż po zakończeniu studiów. On chce podróżować, ona chce zmienić świat. Następnego dnia, po wspólnie spędzonej nocy, rozstaną się by zacząć dorosłe życie. Co tak naprawdę kryje przed nimi kolejne lata? Czy jest w niej miejsce na wspólną przyszłość? Em i Dex, Dex i Em – ta książka to nie jest kolejna banalna historia miłosna. To opowieść o drodze przez życie, jaką pokonują bohaterowie, pozornie na dwóch osobnych torach, które nieustannie się ze sobą schodzą, rozchodzą, przecinają, zawsze świadome swojej obecności.

Każdy z rozdziałów książki przedstawia nam jeden dzień. Rok po roku poznajemy w krótkich, przelotnych migawkach życie Emmy i Dextera. Zwyczajne zdarzenia, które stanowią część ich historii – wzloty, upadki, radości, smutki, nowe znajomości, miłość, samotność, dorastanie, dojrzewanie. Czytałam recenzje tej książki, w których zarzucano jej zupełny brak akcji. „Nic się nie dzieje!” - podało oskarżenie. Ale ja myślę, że chociaż „One Day” to nie książka, która zaczyna się od trzęsienia ziemi, a potem robi się coraz ciekawiej, to jednak jest to wciągająca opowieść o tym, co jest nam wszystkim bliskie. Ośmielę się napisać, mimo obaw, że zabrzmi to pompatycznie, że czasem zwykłe życie może być jak najciekawsza opowieść. Autor świadomie nie koncentruje się na wydarzeniach ważnych, monumentalnych – te są celowo wspomniane mimochodem, gdzieś w tle. „One Day” to kalejdoskop codziennych spraw, które ukazują kim tak naprawdę są bohaterowie książki. Kim my jesteśmy. W jaki sposób nasze decyzje i wybory zmieniają nasze przyszłość. W jaki sposób zmieniamy się, jak siebie widzimy, jak widzą nas inni. Jak toczy się życie. Poprzez szalone lata, stateczne lata, smutne lata, szczęśliwe lata, poznajemy czyjąś historię.

Nie mogę znaleźć w tej książce żadnych słabych punktów. Nie mam jej nic do zarzucenia. Emma i Dexter okazali się wspaniale nakreślonymi postaciami, których rozwój i historię śledziłam na stronach tej książki. Czasem w napięciu, czasem z uśmiechem na twarzy. Często wybuchając śmiechem, bo „One Day” pełna jest dowcipnych dialogów, interesujących spostrzeżeń i fragmentów, które spowodowały, że kręciłam głową z zażenowaniem... (Nie do uwierzenia, ale niektóre fragmenty były takie prawdziwe..!) W dodatku w tej opowieści nie było nic sztucznego, nic napuszonego. „One Day” to książka, w której wielu z nas może odnaleźć samych siebie.

W dodatku bardzo się cieszę, że Świat Książki wydał jakiś czas temu tę książkę. Polecam „Jeden dzień” tym bardziej, że podoba mi się okładka. Bardzo się cieszę, że więcej osób będzie miało okazję przeczytać powieść Davida Nichollsa. Zaręczam, naprawdę warto! „One Day” to gorzko-słodka, zabawna opowieść o zwykłym życiu, która pozostanie na długo w mojej pamięci. Dla mnie książka na szóstkę. Gorąco polecam.

sobota, 25 czerwca 2011

"Dziecioodporna" - Emily Giffin

Amerykańska pisarka Emily Giffin jest chyba bardziej popularna w Polsce niż a Wielkiej Brytanii. Nie widziałam jej książek na półkach w księgarniach, nie rzuciła mi się w oczy w bibliotekach... Znam ją bardziej z polskich tłumaczeń i recenzji na blogach. Aha, i czytała ją też moja mama. Tak właściwie chciałam przeczytać (zachęcona blogowymi recenzjami) albo „Siedem lat później” („Heart of the matter” w oryginale) albo jej pierwszą książkę - „Coś pożyczonego” („Something borrowed”). Uznałam bowiem, że się idealnie wpisują w mój nastrój, który (przypominam) w dalszym ciągu preferuje książki leciutkie, czytadła i ewentualnie jakiś thriller czy kryminał. Nie było. Nic to. Wzięłam „Baby Proof”.

„Baby Proof” (zgrabnie przetłumaczona na polski „Dziecioodporna”) to zabawna i lekko napisana powieść o Claudii i Benie, szczęśliwych trzydziestoparolatach, którzy dzieci mieć nie planują. Nie chcą być bezdzietni, chcą być po prostu bez dzieci, wolni i szczęśliwi w swoim własnym towarzystwie, bez dodatkowego bagażu, jakim jest rodzicielstwo. Do czasu, kiedy ich przyjaciele oznajmiają znienacka, że spodziewają się potomka, a Ben równie nieoczekiwanie zmienia zdanie i oznajmia, że właściwie to chciałby zostać ojcem. Claudia zupełnie nie potrafi zrozumieć jego postępowania i każe mu wybierać – ona lub dziecko...

Nie tylko Claudia boryka się w tej powieści z problemami macierzyństwa i małżeństwa. Jej przyjaciółka Jess, jej siostry Maura i Daphne - każda z nich ma to, czego chce inna, każda kwestię posiadania dzieci widzi w inny sposób. Jess, uwikłana w romans z żonatym mężczyzną, rozważa świadome zajście w ciążę bez jego wiedzy. Maura, zdradzana przez męża żona, widzi kwestię małżeńskiej wierności zupełnie inaczej. Daphne zrobiłaby wszystko, by zajść w ciążę, a Claudia zaczyna się zastanawiać, czy nie popełniła największego błędu swego życia. Mało jest w tej książce męskich głosów, kobiety są sprawczyniami i motorami wydarzeń. No cóż, jest to przecież bardzo kobieca książka....

Historia opowiedziana przez Emily Giffin jest prosta i przewidywalna. „Baby Proof” nie odkrywa żadnych nowych prawd. Na pewno nie należy do tych książek, po lekturze których czytelnik zamyśla się głęboko. Ale czyta się ją z zainteresowaniem i odkłada z uśmiechem na twarzy. O dziwo, nie drażniła mnie nawet pierwszoosobowa narracja w czasie teraźniejszym, która zwykle mi bardzo przeszkadza. Nie denerwowała mnie główna bohaterka (co często się zdarza w przypadku chick lit). Emily Giffin pisze lekko i ciekawie o zwykłych codziennych sprawach, które wiele z nas zna i rozumie. Tak, może i zakończenie jest banalne, ale chyba to autorce przebaczę. Ciągnie mnie ostatnio do happy endów. Nie polecam jej czytelniczkom, które od książki wymagają czegoś więcej. Ale polecę ją tym, które potrzebują oderwania od rzeczywistości, kilku godzin spędzonych na leżaku, na trawie, małego przerywnika w życiu. Książki na raz, na letnie popołudnie. „Baby Proof” nadaje się do tego idealnie.

Ps. Chyba po raz pierwszy polska okładka podoba mi się bardziej niż angielska! Gdybym nie to, że słyszałam o książce wcześniej, na pewno bym po nią nie sięgnęła...

piątek, 24 czerwca 2011

Na dywaniku...

Zdecydowanie niewiele mam sekretów.... Zaproszona do podzielenia się z czytelnikami bloga osobistymi ciekawostkami, postanowiłam je wypunktować. Może coś kogoś zainteresuje...
  • Na fotografiach z mojego dzieciństwa można mnie poznać po tym, że zwykle mam przy sobie jakąś torebkę. O dziwo, nie książkę! Chociaż książki czytałam od zawsze. Pamiętam jak dziś – przynosiłam babci dwie lub trzy książki i mówiłam: „wybierz sobie, którą chcesz mi poczytać”...
  • Obecnie jestem kobietą w wieku, który jeszcze niedawno nazywano średnim. Czuję się (i zachowuję się czasem też...) jak nastolatka.
  • Siwieję i nie chce mi się farbować włosów. Wolę się łudzić, że wyglądam dystyngowanie.
  • Jestem Szczecinianką, ale od prawie siedmiu lat mieszkam w Londynie, od ponad sześciu jestem z tym samym Ulubionym Anglikiem.
  • Często odbija mi tak zwana szajba.
  • Kiedyś, kiedy przegrywałam z UA w scrabble, rzuciłam planszą i z literami przez pół pokoju, żeby dobitnie pokazać, że więcej grać nie będę.
  • W niektórych sytuacjach cechuje mnie tak zwany ośli upór, chociaż wolę nazywać go stanowczością. Kiedyś usiłowałam przyciągnąć wannę z łazienki do pokoju, bo ktoś nie chciał ruszyć się z fotela, żeby ją zobaczyć.
  • Płaczę na „Małej syrence” i „Love Actually”.
  • Kilka razy zdarzyło się nam z Ulubionym Anglikiem spontanicznie zacząć śpiewać – ostatnio jakiś własnego tworu musical o kawie.... Poza tym, czasem, chociaż mam dobry głos a i słoń mi na ucho nie nadepnął, lubię się powydzierać pod prysznicem. Bez umiaru i melodii.
  • Uwielbiam gotować a jeszcze bardziej piec. Mimo to w domu gotuje głównie UA, z tego prostego powodu, że wraca wcześniej z pracy. Jego sałatka w stylu japońskim nie ma sobie równych...
  • Od lipca zaczynam pracę na wymarzonym stanowisku zawodowym, co jest dla mnie powodem do dumy i radości.
  • Kocham książki. A nie, to już wiecie....
Jeśli ktoś nie jest usatysfakcjonowany moimi „sekretami”, mogę też odpowiedzieć na pytanie zadane w komentarzach...
Za zaproszenie dziękuję Jane Doe. Mówisz i masz. No, trochę masz. :)
Pozdrawiam,

niedziela, 19 czerwca 2011

Dobra dieta to podstawa....

Zrównoważona dieta literacka to podstawa. Staram się utrzymać zdrowy bilans, który pozwoli mi utrzymać równowagę psychiczną w trudnych ostatnio dniach i doda mi sił w nadchodzących tygodniach rozgardiaszu emocjonalno-zawodowego. (Tu od razu dodam, że ten właśnie rozgardiasz emocjonalno-zawodowy towarzyszy mi już od kilku miesięcy i jest przyczyną długich przerw na blogu. Ale już widać światełko w tunelu!) Wobec tego czytam ostatnio li i jedynie lektury rześkie, łatwe w odbiorze i nie wymagające specjalnego wysiłku umysłowego. W ten sposób przeczytałam ostatnio:
  • kilka romansów historycznych pani Mary Balogh (Mary Bollocks, jak ja nazywa Ulubiony Anglik) – autorki, którą lubię i polecam tym, którzy szukają dobrych romansów Regencyjnych. O samych książkach nie ma po co pisać, bo i tak wiadomo, kto z kim i tak dalej. Ale przyznam, że język autorki, która ma pióro lekkie i barwne, bardzo mi do gustu przypadł. Dodatkowo niektóre jej książki kilka razy mnie wzruszyły, bo ja lubię happy endy regencyjne... Potrafią mnie zrelaksować czasem jak żadna inna książka.
  • książkę angielskiej autorki Marcii Willett zatytułowaną „The Summer House”, która mnie najpierw szybko wciągnęła, a potem znudziła. Powieść o rodzinnych komplikacjach i sekretach, domach skrywających tajemnice, tocząca się w hrabstwie Exmoor zapowiadała się obiecująco, a zakończyła zupełnie nijako. Domyśliłam się szybko, jaką zagadkę przyszykowała dla czytelników autorka, nie przywiązałam się do bohaterów, miałam gdzieś ich problemy, a jedyne co mi się podobało, to opisy krajobrazów i widoków. Ale książka zadanie spełniła, była niewymagająca i czytając ją, nie miałam problemów z odkładaniem na później.
  • autobiografię popularnego komika Michaela McIntyre'a „Life and Laughing”, która chociaż dowcipna i lekko napisana, była książką o NICZYM. Bo też i w życiu tego artysty nic się ciekawego nie działo, a sama autobiografia napisana była chyba tylko po to, by zarobić na własnej popularności
  • książkę dla młodzieży Emmy Craigie pod tytułem „Chocolate Cake with Hitler”, o ostatnich dniach życia Helgi Goebbels i jej rodziny. Powieść o upadku Trzeciej Rzeszy i Wujku Wodzu oraz cioci Evie opowiedziana z punktu widzenia dwunastoletniej dziewczynki była lekturą wciągającą i przejmującą. Zdecydowanie odmienną od innych i godna polecenia.
Obecnie zaś kończę (między innymi) kolejną książkę dla młodzieży, która mam nadzieję zostanie przetłumaczona na polski, bo jest tego zdecydowanie warta! Mowa o „The Emerald Atlas” Johna Stephensa, pierwszej części trylogii The Books of Beginning. Książka o trojgu rodzeństwa, które odkrywa, że magia istnieje. Jak ją skończę, to czuję, że będę polecać, bo wciągnęła mnie od pierwszych stron i cały czas właściwie trzyma tempo. Oryginalna opowieść, w której spotkać można wiedźmy, stare księgi i krasnoludy.
Jak widać, rozrzut lektur całkiem szeroki. Dieta zbilansowana i zawierająca wszystkie niezbędne składniki plus dużo kawy, herbaty i czekolady. A wy jakie diety książkowe polecacie?

wtorek, 14 czerwca 2011

Jussi Adler-Olsen - "Mercy" ("Kobieta w klatce")


Jeśli nie macie jeszcze dosyć skandynawskich kryminałów i thrillerów, sięgnijcie po moje najnowsze odkrycie z Danii – pierwszą powieść Jussi Adler-Olsena, „Mercy”. W Polsce książka właśnie się ukazała pod tytułem „Kobieta w klatce”. I właściwie nie jest moim odkryciem, tylko Jane Doe i Padmy, bo to one o niej pisały w takich superlatywach, że po prostu musiałam ją przeczytać. Też tak czasem macie? Nagłą potrzebę zdobycia książki, która napada was znienacka i nie pozwala się skupić na innych książkach, dopóki w ręce nie wpadnie nam ta Jedyna Pożądana Pozycja? No właśnie. Dlatego kurcgalopkiem pognałam do księgarni, nabyłam i na szczęście wsiąkłam. Na szczęście, bo nie ma chyba nic bardziej denerwującego niż książka która nie spełnia pokładanych w niej oczekiwań. Tu jednak nie groziła mi wpadka – nie dość, że podobała się dwóm osobom, którym podobają się Dobre Książki, to jeszcze ta Skandynawia, interesująca intryga, ciekawi bohaterowie... Już płaczę na myśl, że kolejne książki jeszcze nie przetłumaczone...!
„Mercy” już od początku zapowiada się na kawał porządnego kryminału. Młoda kobieta uwięziona w zimnej, betonowej celi, nie wiadomo przez kogo, ani dlaczego. Doświadczony policjant, który zostaje skierowany do pracy w nowo utworzonym Departamencie Q, wydziale, który ma się zajmować rozwiązywaniem spraw umorzonych, lecz wciąż jeszcze nierozwikłanych.
Carl Morck, to kolejny policjant, z którym chętnie nawiążę bliższą znajomość. Morck to człowiek z bagażem doświadczeń, który po fatalnej strzelaninie, w której zginął jeden z jego bliskich współpracowników, a drugi został sparaliżowany, stracił iskrę, która w przeszłości czyniła z niego doskonałego detektywa. Teraz nie potrafi dogadać się ani ze współpracownikami ani z przełożonymi. Zostaje więc zesłany do podziemi wydziału policji, by w samotności dojść do siebie, zejść przełożonym z oczu, a przy okazji spróbować rozwiązać kilka beznadziejnych spraw i zyskać przychylność polityków. Do pomocy (a właściwie do sprzątania) zostaje mu przydzielony człowiek-enigma, Assad – uchodźca z Syrii, który parzy wstrząsająco mocną kawę, jeździ samochodem jak szaleniec, potrafi obłaskawić groźne sekretarki i właściwie zna się na wszystkim. Morck ma co prawda dosyć pracy i bardziej jest zainteresowany układaniem pasjansów na komputerze oraz unikaniem telefonów od żony, ale przełożeni zaczynają się interesować postępami. W ten sposób w jako pierwsza trafia w jego ręce sprawa młodej parlamentarzystki, Merete Lynggaard, która pięć lat temu zaginęła bez śladu. Morck niechętnie zaczyna przeglądać akta, analizować znane fakty, powoli i metodycznie badać poszlaki. Ani przez chwilę nie przypuszcza, że kobieta wciąż żyje i już od pięciu lat przetrzymywana jest w zamkniętym szczelnie pokoju.
 „Mercy” to kryminał elektryzujący. Już od samego początku zdajemy sobie sprawę, kim jest więziona kobieta. Fragmenty, w których poznajemy losy Merete są bardzo przejmujące i często mrożące krew w żyłach. To sprawia, że mocno angażujemy się w powoli toczące się śledztwo, pragnąc, by zagadka została rozwiązana jak najszybciej. Powieść jest odpowiednio wciągająca i pełna napięcia, a historia kobiety i jej uwięzienia wpleciona sprawnie w główny wątek śledztwa. Autor zgrabnie unika patosu i zbytniego epatowania przemocą, a zamiast tego ubarwia powieść humorem. Niewiele czytałam dotąd powieści, w których chichotałam w przerwach pomiędzy nerwowym obgryzaniem paznokci...! Moją sympatię  wzbudziła też para bohaterów – Morck, który bez Assada byłby kolejnym nudnym detektywem po przejściach, przy swoim asystencie staje się bardziej ludzki. Assad od początku rozbroił mnie swoim urokiem i umiłowaniem policyjnej pracy, a poza tym wydaje mi się, że ten niepozorny z pozoru pracownik sam skrywa niejedną tajemnicę. Mam nadzieję, że w kolejnych powieściach dowiem się o nim czegoś więcej!
Jedynym minusem powieści był fakt, że szybko domyśliłam się, kto i (częściowo) dlaczego więzi Merete, ale wcale nie odebrało mi to przyjemności czytania. Była to jedna z tych książek od których nie mogłam się wprost oderwać, wciągnęła mnie od pierwszych stron do satysfakcjonującego zakończenia. Jussi Adler-Olsen zastaje oficjalnie wpisany na listę ulubionych i oryginalnych autorów skandynawskich kryminałów a ja już nie mogę się doczekać kolejnych części. 

środa, 8 czerwca 2011

Orange Prize 2011 - and the winner is....



Tegorocznej Orange Prize nie zdobyła ani obstawiana u bukmacherów  Donoghue i jej "Room" ani Forna za "Memory of Love"! Dość niespodziewanie zwyciężczynią została młoda, stosunkowo nieznana pisarka pochodząca z Jugosławi - Tea Obreht za powieść "Tiger's Wife". Dwudziestosześcioletnia Obreht jest najmłodszą w historii zdobywczynią tej nagrody. A jej książki (ha ha ha - nic nowego!) oczywiście jeszcze nie przeczytałam...

wtorek, 7 czerwca 2011

"The Novel in the Viola" - Natasha Solomons


Od jakiś kilku tygodni czas nie biegnie, czas gna jak szalony, przeskakuje po kilka godzin na raz, przysięgam, że kilka dni mi się ostatnio po prostu zgubiło! Dlatego nie mam siły, energii, ani cierpliwości na książki wymagające. Najlepiej czyta mi się najzwyklejsze dobre czytadła. Książki, które nie wymagają ode mnie większego skupienia i uwagi, które dostarczają mi kilku lub kilkunastu godzin dobrej rozrywki, oderwania od zabieganej codzienności i które czytają się właściwie same, za to z przyjemnością. Książki wierne i oddane czytelnikowi, które się na niego nie obrażą, jeśli zostaną odłożone na półkę na jakiś czas. Książki czasem przewidywalne, z fabułą która się układa przed naszymi oczami jak dobrze znany wzór, a jednak pomimo tej przewidywalności czasem potrafiące nas zaskoczyć czymś nowym, chwytające za serce, czy tak wciągające, że po zakończeniu ma się czasem ochotę zacząć czytać od nowa. Na szczęście ostatnio sporo takich książek zjawiło się u mnie, więc czas najwyższy zacząć je czytać. A jest w czym wybierać...!

The Novel in the Viola” Natashy Solomons to właśnie jedna z takich książek. Poprzednia powieść tej autorki, „Lista pana Rosenbluma”, zebrała pozytywne recenzje, a u mnie wciąż czeka bidulka na półce... Ale teraz powinna zostać przeczytana szybciej, bo „The Novel in the Viola” spodobała mi się i mam ochotę na więcej książek tej autorki...

Fabułę książki można uznać za oklepaną i wykorzystywaną wielokrotnie przez pisarzy – młoda dziewczyna z dobrego domu, wychowana w luksusach, nieco rozpieszczona przez rodziców i siostrę, nagle musi dorosnąć. Jest rok 1938, a młoda Wiedenka, Elise Landau, pochodząca z dobrej, żydowskiej rodziny, córka sławnego pisarza i śpiewaczki, zostaje zmuszona do wyjazdu do deszczowej Anglii, by w uroczym Tyneford w nadmorskim Dorset podjąć pracę pokojówki. Wojna zbliża się bowiem nieuchronnie, a pozostała w Wiedniu rodzina Elise czyni starania by uciec przed coraz częstszymi prześladowaniami Żydów. W Tyneford jednak życie wciąż toczy się niespiesznym, powolnym rytmem, służba poleruje rodowe srebra, podaje herbatę w ogrodzie, a wydarzenia na kontynencie wydają się rozgrywać gdzieś bardzo daleko... Elise szczerze niecierpi swojej pracy, nie chce podawać do stołu, za to wywołuje skandal towarzyski tańcząc z Kitem Riversem, synem właściciela posiadłości i obiektem westchnień okolicznych panien z dobrych domów. Wojna jednak nadchodzi, niosąc ze sobą nieuchronne zmiany.

Czytając powieść Natashy Solomons przeniosłam się do minionego już świata, gdzie posiłki celebrowano w jadalni, a lokaj w białych rękawiczkach codziennie rano przynosił panu domu świeżo wyprasowaną gazetę. To świat, w którym młodzi mężczyźni całowali dziewczyny na pożegnanie, by wyruszyć na wojnę, która miała potrwać tylko kilka miesięcy, czasem traktując walkę jako największa przygodę w ich życiu. Przeniosłam się do Dorset, by wraz z Elise podziwiać piękne krajobrazy zmieniające się wraz z porami roku. Zaprzyjaźniłam się nie tylko z główną bohaterką, ale i z Wrexhamem, panem Riversem, Poppy i z Margot, bo postaci wykreowane przez autorkę są tak wyraziste, że niemal można usłyszeć, jak poruszają się na kartach książki.

„The Novel in the Viola” to powieść o odchodzeniu starego świata, o nieuchronnych zmianach jakie niesie ze sobą wojna i o tym, w jaki sposób zmieniają się ludzie. To opowieść o poszukiwaniu własnego miejsca na ziemi, kiedy straciło się swój dom i dawne życie. To powieść o tym, że można mimo smutku i tęsknoty odnaleźć szczęście, które zwykle jednak przyprawione jest szczyptą goryczy. To też opowieść o miłości. Być może ten wątek jest przewidywalny i nieco naiwny, ale mimo wszystko wzruszający i pełen ciepła.

Natasha Solomons potrafi pisać! Jej opowieść snuje się bez wysiłku, urzeka pięknym, barwnym językiem i przyciąga plastycznymi opisami. Jednak mnie wciągnęła przede wszystkim opowiadana przez autorkę historia. Może i niezbyt oryginalna, ale na pewno poruszająca. Polecam jako idealną książkę na leniwe popołudnie w ogrodzie, najlepiej w towarzystwie lokaja, który będzie nam donosił orzeźwiające napoje...