Mari
Jungstedt jest znaną szwedzką pisarką, autorką serii o komisarzu
Knutasie, którą po polsku wydaje Bellona. Ja czytałam jej książki w
przekładzie angielskim i jak do tej pory miałam o nich dobre zdanie.
Sięgnęłam więc po kolejną powieść Mari Jungstedt, „The Dead of Summer”
(polskie tłumaczenie „Słodkie lato”) z zaciekawieniem, oczekując dobrej
zabawy.
W
czasie upalnego lata na wyspę Gotland, podczas porannego joggingu po
plaży, zostaje zamordowany Peter Bovide, przebywający z rodziną na
urlopie na jednych z kempingów. Inspektor Knutas jest akurat na urlopie,
więc sprawę przejmuje jego zastępczyni, Karin Jacobsson. Śledztwo toczy
się powoli, okazuje się, że ofiara mogła być zamieszana w sprzedaż
nielegalnego alkoholu, a jego firma zatrudniała nielegalnych
pracowników. Wątki się gmatwają, policja nie może znaleźć
podejrzanego... Czy morderstwo powiązane jest z pracą Petera? Czy to
możliwe, że ten z pozoru zwykły człowiek skrywa jakąś tajemnicę z
przeszłości?
Wydawać by się mogło, że „The
Dead of Summer” to kolejna udana pozycja w dorobku Mari Jungstedt –
interesująca zbrodnia, nieco obyczajowego tła, ciekawe postacie.
Niestety tym razem autorka mnie nie zachwyciła. Poprzednie książki były
wciągające, interesująco napisane, z ciekawym wątkiem obyczajowym. Obok
morderstw czytelnik śledził sercowe perypetie jednego z bohaterów
książek, dziennikarza Johana... W „The Dead of Summer” przede wszystkim
znużyło mnie to, co podobało mi się wcześniej – romans pomiędzy Johanem a
Emmą, nieustanne powtarzanie tych samych motywów, rozważania bohaterów i
ich niezdecydowanie. Do tego przerażająco wolny rozwój akcji - może
sprawiło to upalne lato, ale w tej książce wszystko działo się strasznie
powoli.
Może
odczuwam po prostu przesyt książkami Jungstedt, może jestem wyjątkowo
niezdecydowana, ale ta książka moim zdaniem była słabsza niż poprzednie.
Uratowało ja w moich oczach tylko dość nieoczekiwane (jak dla mnie)
zakończenie i to, że czytelnik ma okazję poznać lepiej postać Karin.
Wprawdzie nie spodziewałam się po autorce specjalnych wstrząsów, ale
"The Dead of Summer" to dla mnie pozycja baaaardzo przeciętna. Mam
nadzieję, że kolejna książka Jungstedt spodoba mi się bardziej. Jeśli
nie, to chyba się na autorkę obrażę...
Już jest! Dziś ogłoszono listę
książek nominowanych do nagrody Bookera 2011 - "Bookerowy Tuzin" (Man
Booker Dozen), jak go tu pieszczotliwie nazywają.
Nominowane tytuły to: Julian Barnes, „The Sense of an Ending”
- krótka nowela o mężczyźnie, który w kwiecie wieku rozlicza się z
przeszłością i wspomnieniami. Krótka, licząca 160 stron książka. Kto
wie, może jej długość (a raczej krótkość) mnie zachęci? Sebastian Barry, „On Canaan's Side”
- historia życia Irlandki zmuszonej do opuszczenia kraju po I wojnie
światowej i ułożenia sobie życia na nowo w Stanach, krainie możliwości.
Czuję się zaciekawiona, chociaż autora tego nic jeszcze nie czytałam...
Carol Birch, „Jamrach's Menagerie” – książka nominowana już do Orange Prize. Więcej tu. Patrick deWitt, „The Sisters Brothers”
- czarna komedia w stylu westernu, rozgrywająca się w Ameryce w czasie
gorączki złota. Intrygująca, raczej nie dla mnie, ze ale świetną
okładką. Esi Edugyan, „Half Blood Blues”
- przyuważona wcześniej w księgarniach powieść o czarnoskórych
niemieckich muzyków jazzowych w Niemczech w latach trzydziestych
ubiegłego wieku. Moja ciekawość wzrosła. Yvvette Edwards, „A Cupboard Full of Coats”
- historia tocząca się w Hackney, dzielnicy wschodniego Londynu, skąd
pochodzi autorka tej debiutanckiej powieści. Głowna bohaterka po śmierci
matki boryka się z ciężarem smutku, bólu i straty, które mogą zniszczyć
jej przyszłość. Alan Hollinghurst, „The Stranger's Child”
- jak na razie faworyt, Hollinghurst napisał książkę będącą historią
życia pewnej kobiety od młodości do wieku podeszłego, historią dwóch
rodzin i ich zmiennych fortun i historią samej Anglii, w czasie
najważniejszych zmian społecznych. Ciągnie mnie ten okres, ciągnie... Stephen Kelman, „ Pigeon English” - pisałam o tym debiucie tutaj. Patrick McGuinness, „The Last Hundred Days”
- literacki thriller szpiegowski portretujący życie w czasach upadku
reżimu Ceaucescu, intrygujący debiut, ale nie w moim stylu... A.D. Miller, „Snowdrops”
- intrygujący debiut, psychologiczny dramat rozgrywający się w czasie
moskiewskiej zimy, podczas której młody Anglik kuszony jest
możliwościami, jakie odkrywa przed nim nowa Rosja. Też nie moja
działka. Alison Pick, „Far to Go”
- epicka historia ucieczki pewnej żydowskiej rodziny przed nazistowską
okupacją, opowieść o walce o ocalenie sześcioletniego chłopca.
Intrygująca książka... kto wie, może właśnie dla mnie? Jane Rogers, „The Testament of Jessie Lamb”
- rozgrywająca się w bardzo niedalekiej, apokaliptycznej przyszłości
historia zwykłej młodej dziewczyny, która może dokonać aktu
nadzwyczajnego bohaterstwa. Ale czy Jessie jest bohaterką, czy po prostu
nie rozumie, do czego może doprowadzić jej cpostępowanie? D.J. Taylor, „Derby Day”-
bogaty w szczegóły kryminał portretujący wiktoriańską Anglię i jej
przedstawicieli z różnych klas społecznych, zrównanych na czas wielkiego
wydarzenia, corocznego wyścigu Derby, który dla wielu może oznaczać
obrót koła fortuny.
Wśród książek nominowanych do tegorocznej nagrody pojawiają się
nazwiska znane i całkiem nowe. Przede wszystkim mamy tu zdobywcę Bookera
- Alana Hollingursta, który nagrodę otrzymał za „The Line of Beauty” w
2004 roku, a nominowany był też za inną książkę, „The Folding Star”.
Jest kilka nazwisk wcześniej już nominowanych do Bookera - finaliści:
Sebastian Barry z dwoma książkami „The Secret Scripture” i „A Long Long
Way”, Julian Barnes z trzema tytułami: „Arthur and George”, „England,
England” i „Flaubert's Parrot”, a także nominowana wcześniej Carol Birch
(za książkę „Turn Again Home”). Wśród książek nominowanych są też
cztery debiuty (Stephen Kelman, A.D. Miller, Yvvette Edwards i Patrick
McGuinness).
A co ja myślę o tych nominacjach? Znam kilka nazwisk, kilka książek
znam niejako „z widzenia”, z księgarń i bibliotek, część to kompletne
niewiadome. Dwie z tych książek zostały już wcześniej wspomniane na moim
blogu. Wspomniane, nie przeczytane, zaznaczam. Czy coś z tej listy
przeczytam? Hmmm. Są tacy, co czytają wszystkie nominowane książki,
uczestnicząc w tak zwanych Bookerthonach. Jak już wspomniałam, Booker to
nie jest moja ulubiona nagroda. Finalistów jury ogłosi 6 września, a
zwycięzcę 18 października. Czasu mało. Ale... Nigdy nie mów nigdy,
prawda? A wy co sądzicie o tej liście?
Słyszeliście
o najnowszym wynalazku na rynku księgarskim? Od 2009 roku są popularne w
Holandii, a w tym roku zawitały i do Wielkiej Brytanii.
Flipback - nowy format książki, o którym pisał kilka miesięcy temu angielski Guardian.
Mała książka, która mieści się w dłoni, a strony przerzuca się w niej
nie z prawej do lewej, a do góry. Poza tym flipback wygląda jak zwykła
książka, wydrukowana na cieniutkim papierze, dość małym drukiem. Dzięki
temu można w jednej niewielkiej objętościowo masie pomieścić całkiem
sporą powieść. Cóż, nie jest to Kindle, nie mieści na dysku kilku
tysięcy bestsellerów, ale jest to ciekawy sposób na odchudzenie
wakacyjnych walizek książkochłonów. Póki co wydawnictwo
Hodder&Stoughton wydało dwanaście tytułów popularnych książek.
Widziałam je dziś w księgarni Waterstones i myślę, że książki są po
prostu śliczne. Jedyne co mnie powstrzymało przed zakupieniem jednej na
próbę to cena: £9.99. Sporo.... Myślę jednak, że kiedyś się
skuszę na zakup flipbacka. Być może jest to rozwiązanie moich
odwiecznych problemów związanych z brakiem miejsca na nałogowo skupowane
książki... Tu można o nich więcej przeczytać.
A skoro już o nałogowym skupowaniu książek mowa, to zobaczcie, co mi się ostatnio zrobiło:
Na dowody rzeczowe można
kliknąć, to się powiększą. Muszę się usprawiedliwić, że za zakup
większości tych książek jest odpowiedzialna Padma. To z nią utkwiłam dwa
razy w księgarniach, w maniackim szczęściu przeszukując półki,
półeczki, stosy i stosiki w kilku księgarniach z używanymi książkami...
Ba! Kilka z tych książek sama mi znalazła! (Dowody rzeczowe 1 i 2). To
ona przywiozła mi z Polski trzy książki (dowód rzeczowy nr 3)... W
drodze na spotkanie z nią zakupiłam kilka innych pozycji (dowód rzeczowy
nr 4). A dziś... A dziś, sama się wypuściłam na zakupy, czego dowodem
jest ostatni stos, za który winę ponoszę tylko ja sama... Natomiast
pocieszam się tym, że książkę Catherine Ryan Hyde „The Hardest Part of
Love” (nie pokazaną na stosach) wygrałam w konkursie na Facebooku...
Ech. Pocieszam się czytając książki... Oby do sierpnia! Szykuje mi się cały tydzień wolnego...
Stosy w szczególe składają się z:
Marcel Pagnol, „My Father's Glory” & „My Mother's Castle” („Chwała mojego ojca” i „Zamek mojej matki”) - prowansalskie wspomnienia Pagnola, znanego francuskiego autora, tłumaczone też na polski.
Julian Fellowes, „Snobs” - od kiedy obejrzałam „Downton Abbey”, chcę przeczytać też powieści Fellowesa. „Snobs” to satyra na angielską arystokrację, podobno świetna książka.
Joanna Trollope, „Britannia's Daughters. Women of the British Empire” - polecona przez Padmę książka o roli kobiet w tworzeniu Imperium Brytyjskiego.
Emily Giffin, „Something Borrowed” („Coś pożyczonego”) - typowy chicklit, odkryty w taniej książce, nie do dostania w bibliotekach. Już jedna książka tej pani mi się spodobała.
Herbjorg Wassmo, „Dina's Book”
(„Księga Diny”) - wynaleziona przez Padmę na półce, wyrwałam ją z
okrzykiem radości. Na tę książkę polowałam od dawna, nie mogłam znaleźć
ani angielskiego, ani polskiego wydania. A podobno jest to fenomenalna
opowieść o losach kobiety w XIX wiecznej Norwegii.
Christina Schwarz, „Drowning Ruth”(„Tonąca
Ruth”) - psychologiczny thriller, też z polecenia Padmy. Wisconsin w
początku XX wieku, śmierć kobiety i rodzinne tajemnice. Za grosze. Nie
oparłam się.
Christina Schwarz, „Drowning Ruth”
(„Tonąca Ruth”) - psychologiczny thriller, też z polecenia Padmy.
Wisconsin w początku XX wieku, śmierć kobiety i rodzinne tajemnice. Za
grosze. Nie oparłam się.
Anna Fryczkowska, „Kobieta bez twarzy” - Młoda Pisarka zachwalała ten kryminał tak skutecznie, że musiałam mieć!
Hakan Nesser, „Człowiek bez psa”
- Hakan Nesser, szwedzki pisarz, jest autorem dwóch serii kryminałów –
tę o komisarzu Van Veeterenie i o inspektorze Gunnarze Barbarottim. Van
Veeterena mam, ale Barbarottiego na angielski jeszcze nie
przetłumaczono. A tu Jane Doe o nim pisała i narobiła mi smaku...
Wiktor Hagen, „Długi Weekend” - pierwsza część przygód komisarza Nemhausera „Granatowa krew” zrobiła na mnie nadzwyczaj dobre wrażenie. Musiałam mieć i drugą, prawda?
Araminta Hall, „Everything and Nothing”
- debiutancki thriller o tym, że czasem niebezpieczeństwo czyha na nas
tam, gdzie się go nie spodziewamy i gdzie czujemy się najbezpieczniej –
we własnym domu.
Marjolijn Februari, „The Book Club”
- książka, która zaintrygowała mnie swoim tytułem daaawno temu. Czy
mieszkańcy wioski, w której wychowała się Ruth Ackermann, autorka
bestsellerowej książki, ukrywają jakiś sekret? Koleżanka Ruth ze
szkolnej ławy usiłuje odkryć prawdę...
Aminatta Forna, „Memory of love” - nominowana do Orange Prize, zwyciężczyni nagrody Commonwealth, zachwalana przez Chihiro. Ech.
Mary Renault, „The Friendly Young Ladies” - wydana
w 1943 roku powieść znanej autorki powieści historycznych o związku
pomiędzy pisarką a pielęgniarką, być może zainspirowana związkiem samej
autorki z panną Mullard. Prowokująca i dowcipna komedia społeczna.
Jan Struther, „Mrs Miniver” - przed
drugą wojną światową w The Times ukazywały się felietony „Mrs Miniver”,
opowiadające o codziennym życiu rodziny angielskiej klasy średniej
mieszkającej w Chelsea. Felietony te podtrzymywały na duchu naród w
trudnych czasach po wybuchu drugiej wojny światowej. W 1939 roku
opublikowano je jako książkę.
Molly Keane, „Good Behaviour” - Molly
Keane, „Good Behaviour” - nominowana do nagrody Bookera historia
irlandzkiej arystokratycznej rodziny St Charles, w której najważniejsze
są pozory i dobre wychowanie.
Daisy Goodwin, „My Last Duchess” - bogata arystokracja XIX wiecznego Nowego Jorku w zderzeniu ze snobistyczną, arystokratyczną Wielką Brytanią.
Maj Sjowall & Per Wahloo, Roseanna” - klasyka szwedzkiej powieści kryminalnej. Koniecznie.
G.W.Kent, „Devil-Devil” - kryminał osadzony w ciekawej i oryginalnej scenerii Wysp Salomona (Solomon Islands)
– państwa wyspiarskiego w południowo-wschodniej Oceanii, na wschód od
Nowej Gwinei, którego bohaterami są policjant Kella and siostra
Conchita. Intrygujące, prawda?
Jutro spodziewajcie się wpisu o nominacjach do Bookera!
W zeszłym roku przeczytałam z zainteresowaniem debiutancki thriller Jane Casey „The Missing”
(„Zaginieni”). Niedawno w moje ręce wpadła druga powieść tej samej
autorki, „The Burning”, w której pojawia się nowa bohaterka, detektyw
Meave Kerrigan – jak rozumiem jest to pierwsza część większej serii, bo
bohaterka powraca w trzeciej powieści Casey, „The Reconing”, która lada
chwila ukaże się na rynku. Muszę przyznać, że polubiłam główną
bohaterkę, cieszę się, że będę miała okazję jeszcze o niej przeczytać.
Meave Kerrigan okazała się interesującą, sympatyczną policjantką, której
postać, mam nadzieję, będzie się cały czas rozwijać.
W „The
Burning” Meave pracuje w ekipie policyjnej zajmującej się sprawą
„Podpalacza”, brutalnego seryjnego mordercy, który swoje ofiary najpierw
katuje, a potem podpala ich ciała. Zabił w ten sposób już cztery
kobiety i jak do tej pory jest dla policji nieuchwytny – nie tylko nie
zostawia żadnych śladów, ale i ofiary wydają się być całkowicie
przypadkowe, nic ich ze sobą nie łączy... Wkrótce odkryte zostają
kolejne zwłoki. Meave ma jednak wątpliwości, czy najnowsza ofiara,
Rebecca, naprawdę została zamordowana przez „Podpalacza”... Rozmowy z
jej przyjaciółmi i rodziną powoli odsłaniają poplątane życie Rebecki, a
Meave stopniowo nabiera podejrzeń....
Jane
Casey mistrzowsko buduje napięcie, sprawnie prowadzi narrację
posługując się dwiema narratorkami – rozdziały opowiadane przez Meave
przeplatają się z tymi relacjonowanymi przez Louise, przyjaciółką
ofiary... Niby wszystko wydaje się w porządku, a jednak po przeczytaniu
'The Burning” mam mieszane uczucia... Po świetnym starcie, kiedy to
napięcie rosło, postacie dojrzewały i zyskiwały coraz więcej
indywidualnych cech, nagle, pod sam koniec, książka straciła dla mnie
urok. Domyśliłam się, jakie będzie zakończenie i przez ostatnie
czterdzieści stron nudziłam się jak mops czekając na ewentualny zwrot
akcji, który nigdy nie nadszedł. Na internecie znalazłam wiele
pozytywnych recenzji, wychwalających zaskakującą końcówkę i już sama nie
wiem, czy to ja się czepiam, czy rzeczywiście końcówka jest mdła...
Najlepiej, jeśli się o tym przekonacie sami.
Mimo
wszystko „The Burning Jane Casey polecam, bo myślę, pomysł jest
ciekawy, historia ciekawie przedstawiona, a w dodatku bardzo dobrze
opisana – Jane Casey pisze sprawnie i zajmująco! Mimo nieciekawej
końcówki myślę, że autorką warto się zainteresować, zwłaszcza, że
kolejna książka już niedługo w księgarniach, mam nadzieję, że będzie
jeszcze lepsza. Nie wiem, czy jakieś polskie wydawnictwo planuje wydanie
drugiej powieści Jane Casey. Na razie zachęcam do czytania wersji
angielskiej. W sam raz na deszczowe dni.
Podstawowe utwory Williama
Szekspira, przystępnym sposobem streszczone i dla celów
mnemotechnicznych w formę wierszowaną przyodziane (według Stanisława
Barańczaka):
"HAMLET"
Duch:brat jad wlał do ucha.
Syn ducha:o, psiajucha!
Stryja w ryj?Drastyczny krok.
Zwłoka.Jej finał:stos zwłok.
"ROMEO I JULIA"
Rody Werony:wraży raban.
Młodzi:hormony.Starzy:szlaban.
Mnich:lekarstwem zielarstwo?
Finał:trup grubą warstwą.
"OTELLO"
Tło:gondole i doże.
Centrum uwagi:łoże.
Wąż:Jago.Mąż:"Ja go!..."Duszona:
Żona.Finał:obsada kona.
"MAKBET"
Szkot:bestia bitna.
Żona:ambitna.
Ręce umywa.Ma gdzieś.
Bór:marsz na mur! Finał:rzeź.
"KRÓL LEAR"
Król ojciec:lebiega.
Błazen:go ostrzega.
Córki:dwie złe, jedna lepsza.
Finał:wszystko się rozpieprza.
Tak mi się jakoś przypomniały te teksty. Świetne są. Najlepszy chyba Romeo i Julia...
Teksty znalazłam, dość niespodziewanie, tutaj. A opublikowane zostały chyba w "Biografiołach", które baaardzo chciałabym mieć....
„Downton Abbey”, siedmioodcinkowy serial wyprodukowany przez ITV, brytyjski kanał telewizyjny, który najczęściej omijam szerokim łukiem, to jeden z najlepszych seriali kostiumowych, jakie ostatnio oglądałam.
Chociaż zwykle nie piszę na blogu o oglądanych filmach czy serialach, o
tym napisać musiałam. Świetna obsada, fantastyczne dialogi, piękne
ujęcia, kostiumy godne pozazdroszczenia i trzymający w napięciu,
wciągający scenariusz - wszystko to sprawiło, że pokochałam Downton
Abbey i jego mieszkańców, zarówno tych bawiących się w pięknych
salonach, jak i tych pracujących na dole.
Akcja serialu toczy się w
początkach dwudziestego wieku, w latach poprzedzających wybuch
pierwszej wojny światowej, która na zawsze zmieniła życie angielskiej
arystokracji. Portretuje on życie arystokratycznej rodziny Roberta
Crawley, earla Grantham (w tej roli świetny Hugh Bonneville), jego żony,
Cory (Elizabeth McGovern), oraz ich trzech córek, mieszkańców
wiejskiego majątku, Downton Abbey. Rodzina właśnie dowiaduje się, że
kuzyn lorda Crawley i spadkobierca jego majątku i tytułu, oraz jego syn,
zginęli w katastrofie Titanica... Dziedzicem earla ma zatem zostać
daleki, nieznany im krewny, Matthew.
Równorzędnymi bohaterami
serialu są też służący mieszkający i pracujący w Downton –
ochmistrzyni, pani Hughes, kamerdyner Carson, kucharka, lokaje i
pokojówki... Każdy z nich ma własną historię do opowiedzenia. Pozornie
bohaterów dzieli wszystko - pochodzenie, aspiracje, zajęcia, ale jednak
można się także doszukać wielu podobieństw – chociażby takich jak
hierarchia społeczna, która odgrywa ważną rolę tak na górze” jak i na
„dole”. Zarówno państwo jak i służba poszukują w życiu szczęścia,
miłości, spełnienia, przeżywają ludzkie troski i problemy. Ich światy,
chociaż zupełnie osobne, nieustannie się ze sobą zderzają, przeplatają i
łączą.
Nie można też zapomnieć o
postaciach drugoplanowych. Wśród nich na szczególną uwagę i oklaski
zasługuje Maggie Smith, grająca rolę hrabiny wdowy, matki lorda
Crawleya. Jej chyba przypadły w całym serialu najlepsze kwestie, zawsze
wypowiadane ze śmiertelną powagą i przyprawiające widza o ataki śmiechu.
Poza tym wszyscy bohaterowie „Downton Abbey” to postacie z krwi i
kości, z którymi oglądający identyfikuje się niemal natychmiast i
bezustannie przeżywa ich każde wzloty i upadki.
Bohaterem jest też sam majątek, Downton
Abbey, portretowany w filmie przez Highclere Castle w hrabstwie
Berkshire, od siedemnastego wieku znajdujący się w posiadaniu rodziny
Carnarvon. Zwykle nie zachwycam się przesadnie pięknymi planami i
ujęciami, ale tym razem nawet ja (kompletna ignorantka w tej dziedzinie)
potrafiłam je docenić. Cóż, jeśli ma się do dyspozycji tak przepięknie
umeblowane pokoje i plenery, nie sposób nie wykorzystać ich
potencjału... To właśnie one tworzą niezapomnianą atmosferę serialu, na
tle której postacie wydają się jeszcze bardziej wyraziste – szczególnie,
że dbałość o historyczne szczegóły, dekoracje i stroje noszone przez
bohaterów aż zapiera dech w piersiach. (Na co dzień nie interesuję się
modą, ale oglądając serial co rusz wznosiłam okrzyki zachwytu na widok
kreacji noszonych przez bohaterki...)
Twórcą i scenarzystą
„Downton Abbey” jest Julian Fellowes, znany także jako aktor i autor
dwóch książek - „Snobes” i „Past Imperfect”. Jako można się było
domyśleć, kupiłam już jedną z nich, „Snobes”, i zamierzam się przekonać,
czy powieści pisze Fellowes równie dobrze jak scenariusze... Muszę
bowiem przyznać, że scenariusz jest rewelacyjny, nie tylko pełen
nieoczekiwanych zwrotów akcji i interesujących wątków, ale przede
wszystkim obfitujący w fantastyczne dialogi, które na przemian iskrzą
humorem lub doprowadzają widza niemal do łez...
Jak widać serial
spodobał mi się szalenie – nie tylko obsada, scenariusz i plenery, ale
też historyczne tło. Pierwsza połowa dwudziestego wieku to fascynujący
okres - czas zmian społecznych, nowinek technicznych, a równocześnie to
koniec pewnej epoki, okresu świetności angielskiej arystokracji, który
odszedł na zawsze wraz z wybuchem pierwszej wojny światowej. I chociaż
za nic w świecie nie zamieniłabym współczesnych udogodnień na krępujący
ruchy gorset, niską pozycję społeczną kobiet i brak perspektyw innych
niż zamążpójście, to jednak wzdycham z przyjemnością oglądając serial,
który tak pięknie sportretował miniony wiek.
Pięć godzin spędzonych w miłym towarzystwie, głównie na rozmowach o książkach.
Cztery talerze pełne chilli con carne roboty Ulubionego Anglika.
Trzy książki przywiezione z Polski.
Dwie koleżanki przybyłe z wizytą.
Jeden szczęśliwy książkochłon.
Jakiś
czas temu przeczytałam kilka bardzo zachęcających recenzji tej książki
na blogach. Zakupiłam wraz z innymi polskimi książkami i położyłam na
półce, chyba po to, żeby dojrzała. Wreszcie i na „Nikt nie widział, nikt
nie słyszał” Małgorzaty Wardy przyszedł czas. Książka została z półki
zdjęta, odkurzona i pochłonięta prawie w jeden dzień. Teraz siedzę i
rozmyślam. Co mogę o niej napisać? Świetna. Zaskakująca. Ta książka to
jeszcze jeden dowód na to, że polscy autorzy i autorki nie mają się
czego wstydzić, że polskie powieści trzeba czytać, bo są tego warte!
„Nikt
nie widział, nikt nie słyszał” to niebanalna, poruszająca powieść
psychologiczna o tragicznych doświadczeniach, które chociaż przeżyte w
dzieciństwie, zostają z nami na zawsze. To wciągająca historia o
zniewoleniu, nieszczęściu, urazach psychicznych i tym, w jaki sposób
uczymy się z nimi żyć.
Życie
Leny na zawsze zmieniło się, kiedy osiemnaście lat temu zaginęła jej
młodsza siostra, Sara. Ich ojciec nigdy nie wyprowadził się z ich
starego mieszania, Lena spędza czas szukając informacji o zaginionych
osobach na internetowych forach. Lena to jedna z narratorek powieści.
Agnieszka to młoda Polka, początkująca piosenkarka, która mieszka w
Paryżu i boryka się z niezrównoważoną matką i własną przeszłością. Męczą
ją wspomnienia, których nie może zrozumieć. Agnieszka to druga
narratorka powieści. Czy coś je łączy?
Małgorzacie
Wardzie należą się duże brawa. „Nikt nie widział, nikt nie słyszał” to
książka trzymająca w napięciu, wciągająca i pełna zagadek. Duszna, gęsta
atmosfera przesiąka kartki powieści, oplatając czytelnika lepkimi
mackami strachu, zwątpienia, desperacji. Kobiety w książce Wardy nie
wiodą lekkiego życia: Lena, Agnieszka, Monika, maman – każda z nich
dźwiga na swoich barkach bagaż bolesnych doświadczeń, każda na swój
sposób stara się ułożyć swoje życie. Żadna nie odnajduje spokoju.
Powieść
porusza trudny temat losów osób zaginionych i dramatu, jaki jest
udziałem tysięcy rodzin pozostawionych bez wieści o losach swych
bliskich, z wyczuciem dotykając także innego kontrowersyjnego tematu –
zjawiska tak zwanego „syndromu sztokholmskiego”. Jak pisze sama
Małgorzata Warda: „Pomysł tej książki zrodził się z medialnego
spektaklu, jaki stal się udziałem Natashy Kampusch, młodej Austriaczki,
która spędziła osiem lat w domu porywacza”. Trzeba przyznać, że pomysł
ten wykorzystała autorka w bardzo ciekawy i oryginalny sposób, tworząc
wielogłosową, wielowątkową układankę. Nie tylko udało jej się wciągnąć
mnie od początku, utrzymać w napięciu i zaciekawić, ale i zaskoczyć, gdy
do starannie ułożonych elementów układanki dochodziły nowe fragmenty.
Wśród
zalewu książek lekkich, łatwych i szybko zapominanych, „Nikt nie
widział, nikt nie słyszał” to powieść zupełnie inna, oryginalna,
zapadająca w pamięć. Bardzo się cieszę, że przeczytałam tę książkę.
Bardo się cieszę, że Małgorzata Warda ją napisała. Już teraz z
niecierpliwością czekam na kolejną powieść, zapowiadaną na razie na blogu autorki.
Debiutancka
powieść Jenn Ashworth, "A Kind of Intimacy" zdobyła nagrodę imienia
Betty Trask, a sama autorka została wymieniona jako jedna z dziesięciu
obiecujących debiutantów w programie, o którym pisałam tutaj.
Muszę przyznać, że była to jedna z bardziej poruszających,
niepokojących powieści, jakie ostatnio czytałam. W dodatku kiedy już
niemal skończyłam ją czytać, książka mi zginęła. Musiałam wypożyczyć
drugi egzemplarz z biblioteki, przeklinając, że nie mogę od razu
kontynuować takiej wciągającej lektury.
Narratorką "A Kind of
Intimacy" jest Annie, która właśnie wprowadziła się do nowego domu i
próbuje ułożyć sobie życie na nowo. Annie jest samotna, otyła i
obsesyjnie zainteresowana swoim najbliższym sąsiadem, Neilem. Wierzy, że
pomiędzy nimi istnieje specjalna więź, że już niedługo ich znajomość
przerodzi się w coś poważniejszego. Tymczasem Annie stara się poznać
swój obiekt westchnień, dowiedzieć się o nim jak najwięcej, pozyskać
jego względy. Co prawda Neil ma już dziewczynę, Lucy, a nawet z nią
mieszka, ale nasza bohaterka jest przekonana, że gdy tylko poznają się
lepiej, Lucy odejdzie w niepamięć. Póki co, Annie studiuje romanse i
poradniki, które mają jej pomóc w osiągnięciu "pewnego rodzaju
zażyłości" z jej wybrankiem...
Jenn Ashworth powołała
do życia pełnokrwistą, ciekawą bohaterkę, która nie tylko potrafi
zaskoczyć czytelnika, ale też zmusić go do myślenia – jak cienka granica
dzieli żałosną, godną współczucia postać od okrutnej socjopatki?
Czytelnik musi sam odpowiedzieć na to pytanie...
Annie jest naiwna,
szokująco błędna w interpretacjach ludzkich działań i gestów, a do tego
zupełnie nieprzystosowana społecznie. Nie potrafi się odnaleźć w
zwykłych, codziennych sytuacjach – z rozmów z innymi ludźmi wyciąga
zupełnie błędne wnioski, ignoruje oczywiste sygnały, a ponadto
przypisuje słowom i czynom innych zbyt wielkie znacznie – uprzejmość i
życzliwość odbiera jako dowody uczucia, jest nietaktowna, głucha na
uprzejme aluzje... Zupełnie brakuje jej empatii, umiejętności spojrzenia
na pewne sprawy z perspektywy drugiego człowieka.
Ponieważ całą historię
czytelnik poznaje właściwie tylko z punktu widzenia Annie, początkowo
współczująco potakuje głową, słuchając jej opowieści o trudnym
dzieciństwie, nieudanym związku... Po jakimś czasie jednak, pojawiają
się drobne szczegóły, które każą czytającemu wątpić nie tylko w
prawdomówność bohaterki, ale i w jej intencje. Pojawiają się zgrzyty,
nagle okazuje się, że pewne rzeczy zostały przemilczane, ominięte,
niedomówione... Zadziwionemu czytelnikowi ukazuje się nagle zupełnie
inny obraz Annie – już nie osoby, której należy współczuć, ale
bohaterki, której nie powinno się ufać, której można się obawiać...
Annie to niezwykle
ciekawa postać – narratorka, która od początku narzuca czytelnikowi swój
sposób widzenia, i która okazuje się do tego pełna tajemnic, kłamstw i
przemocy. Inne postacie widzimy tylko z jej skrzywionej perspektywy,
więc nie zawsze potrafimy od razu odkryć ich motywy... Swoją własną
historię Annie opowiada we fragmentach, przeplatając narrację
wspomnieniami z przeszłości, które stopniowo wyjaśniają czytelnikowi
postępowanie Annie, jej motywy i bodźce.
Zastanawiam się jak
opisać tę powieść, by pozostawić wszystkim przyjemność jej odkrywania, a
jednocześnie zachęcić do lektury? „A Kind of Intimacy” wciąga, porusza,
zastanawia, zaskakuje. Ashworth napisała nie tylko książkę mroczną, ale
też i momentami dowcipną, pełną czarnego humoru. Gorzki to jednak
humor, zmuszający do refleksji. Dlaczego z niektórych dzieci wyrastają
nieprzystosowane społecznie jednostki? Gdzie w społeczeństwie dążącym do
perfekcjonizmu i zuniformowania znajdzie się miejsce dla tych nieco
odmiennych? Czy każdy z nas nosi w sobie potwora, który tylko czeka na
to, by wyleźć na zewnątrz, jeśli tylko mu na to pozwolimy, czy może
nieszczęśliwe zbiegi okoliczności, brak odpowiednich wzorców, nasze
dzieciństwo i przeżycia decydują o tym, kim jesteśmy?
Mam nadzieję, że „A Kind
of Intimacy” zostanie przetłumaczona na polski – na pewno warto ją
przeczytać. Polecam wszystkim debiutancką powieść Jenn Ashworth, a sama
już ostrzę sobie zęby na jej drugą książkę, „Cold Light”. Mam nadzieję,
że okaże się równie ciekawa...