niedziela, 31 lipca 2011

"The Dead of Summer" - Mari Jungstedt

Mari Jungstedt jest znaną szwedzką pisarką, autorką serii o komisarzu Knutasie, którą po polsku wydaje Bellona. Ja czytałam jej książki w przekładzie angielskim i jak do tej pory miałam o nich dobre zdanie. Sięgnęłam więc po kolejną powieść Mari Jungstedt, „The Dead of Summer” (polskie tłumaczenie „Słodkie lato”) z zaciekawieniem, oczekując dobrej zabawy. 

W czasie upalnego lata na wyspę Gotland, podczas porannego joggingu po plaży, zostaje zamordowany Peter Bovide, przebywający z rodziną na urlopie na jednych z kempingów. Inspektor Knutas jest akurat na urlopie, więc sprawę przejmuje jego zastępczyni, Karin Jacobsson. Śledztwo toczy się powoli, okazuje się, że ofiara mogła być zamieszana w sprzedaż nielegalnego alkoholu, a jego firma zatrudniała nielegalnych pracowników. Wątki się gmatwają, policja nie może znaleźć podejrzanego... Czy morderstwo powiązane jest z pracą Petera? Czy to możliwe, że ten z pozoru zwykły człowiek skrywa jakąś tajemnicę z przeszłości?

Wydawać by się mogło, że „The Dead of Summer” to kolejna udana pozycja w dorobku Mari Jungstedt – interesująca zbrodnia, nieco obyczajowego tła, ciekawe postacie. Niestety tym razem autorka mnie nie zachwyciła. Poprzednie książki były wciągające, interesująco napisane, z ciekawym wątkiem obyczajowym. Obok morderstw czytelnik śledził sercowe perypetie jednego z bohaterów książek, dziennikarza Johana... W „The Dead of Summer” przede wszystkim znużyło mnie to, co podobało mi się wcześniej – romans pomiędzy Johanem a Emmą, nieustanne powtarzanie tych samych motywów, rozważania bohaterów i ich niezdecydowanie. Do tego przerażająco wolny rozwój akcji - może sprawiło to upalne lato, ale w tej książce wszystko działo się strasznie powoli.

Może odczuwam po prostu przesyt książkami Jungstedt, może jestem wyjątkowo niezdecydowana, ale ta książka moim zdaniem była słabsza niż poprzednie. Uratowało ja w moich oczach tylko dość nieoczekiwane (jak dla mnie) zakończenie i to, że czytelnik ma okazję poznać lepiej postać Karin. Wprawdzie nie spodziewałam się po autorce specjalnych wstrząsów, ale "The Dead of Summer" to dla mnie pozycja baaaardzo przeciętna. Mam nadzieję, że kolejna książka Jungstedt spodoba mi się bardziej. Jeśli nie, to chyba się na autorkę obrażę...

wtorek, 26 lipca 2011

Man Booker Dozen 2011

Już jest! Dziś ogłoszono listę książek nominowanych do nagrody Bookera 2011 - "Bookerowy Tuzin" (Man Booker Dozen), jak go tu pieszczotliwie nazywają.
Nominowane tytuły to:
Julian Barnes, „The Sense of an Ending” - krótka nowela o mężczyźnie, który w kwiecie wieku rozlicza się z przeszłością i wspomnieniami. Krótka, licząca 160 stron książka. Kto wie, może jej długość (a raczej krótkość) mnie zachęci?
Sebastian Barry, „On Canaan's Side” - historia życia Irlandki zmuszonej do opuszczenia kraju po I wojnie światowej i ułożenia sobie życia na nowo w Stanach, krainie możliwości. Czuję się zaciekawiona, chociaż autora tego nic jeszcze nie czytałam...  
Carol Birch, „Jamrach's Menagerie” – książka nominowana już do Orange Prize. Więcej tu.
Patrick deWitt, „The Sisters Brothers” - czarna komedia w stylu westernu, rozgrywająca się w Ameryce w czasie gorączki złota. Intrygująca, raczej nie dla mnie, ze ale świetną okładką.
Esi Edugyan, „Half Blood Blues” - przyuważona wcześniej w księgarniach powieść o czarnoskórych niemieckich muzyków jazzowych w Niemczech w latach trzydziestych ubiegłego wieku. Moja ciekawość wzrosła.
Yvvette Edwards, „A Cupboard Full of Coats” - historia tocząca się w Hackney, dzielnicy wschodniego Londynu, skąd pochodzi autorka tej debiutanckiej powieści. Głowna bohaterka po śmierci matki boryka się z ciężarem smutku, bólu i straty, które mogą zniszczyć jej przyszłość. 
Alan Hollinghurst, „The Stranger's Child” - jak na razie faworyt, Hollinghurst napisał książkę będącą historią życia pewnej kobiety od młodości do wieku podeszłego, historią dwóch rodzin i ich zmiennych fortun i historią samej Anglii, w czasie najważniejszych zmian społecznych. Ciągnie mnie ten okres, ciągnie...
Stephen Kelman, „ Pigeon English” - pisałam o tym debiucie tutaj.
Patrick McGuinness, „The Last Hundred Days” - literacki thriller szpiegowski portretujący życie w czasach upadku reżimu Ceaucescu, intrygujący debiut, ale nie w moim stylu... 
A.D. Miller, „Snowdrops” - intrygujący debiut, psychologiczny dramat rozgrywający się w czasie moskiewskiej zimy, podczas której młody Anglik kuszony jest możliwościami, jakie odkrywa przed nim nowa Rosja. Też nie moja działka.  
Alison Pick, „Far to Go” - epicka historia ucieczki pewnej żydowskiej rodziny przed nazistowską okupacją, opowieść o walce o ocalenie sześcioletniego chłopca. Intrygująca książka... kto wie, może właśnie dla mnie?
Jane Rogers, „The Testament of Jessie Lamb” - rozgrywająca się w bardzo niedalekiej, apokaliptycznej przyszłości historia zwykłej młodej dziewczyny, która może dokonać aktu nadzwyczajnego bohaterstwa. Ale czy Jessie jest bohaterką, czy po prostu nie rozumie, do czego może doprowadzić jej cpostępowanie? 
D.J. Taylor, „Derby Day”- bogaty w szczegóły kryminał portretujący wiktoriańską Anglię i jej przedstawicieli z różnych klas społecznych, zrównanych na czas wielkiego wydarzenia, corocznego wyścigu Derby, który dla wielu może oznaczać obrót koła fortuny.

Wśród książek nominowanych do tegorocznej nagrody pojawiają się nazwiska znane i całkiem nowe. Przede wszystkim mamy tu zdobywcę Bookera - Alana Hollingursta, który nagrodę otrzymał za „The Line of Beauty” w 2004 roku, a nominowany był też za inną książkę, „The Folding Star”. Jest kilka nazwisk wcześniej już nominowanych do Bookera - finaliści: Sebastian Barry z dwoma książkami „The Secret Scripture” i „A Long Long Way”, Julian Barnes z trzema tytułami: „Arthur and George”, „England, England” i „Flaubert's Parrot”, a także nominowana wcześniej Carol Birch (za książkę „Turn Again Home”). Wśród książek nominowanych są też cztery debiuty (Stephen Kelman, A.D. Miller, Yvvette Edwards i Patrick McGuinness).
A co ja myślę o tych nominacjach? Znam kilka nazwisk, kilka książek znam niejako „z widzenia”, z księgarń i bibliotek, część to kompletne niewiadome. Dwie z tych książek zostały już wcześniej wspomniane na moim blogu. Wspomniane, nie przeczytane, zaznaczam. Czy coś z tej listy przeczytam? Hmmm. Są tacy, co czytają wszystkie nominowane książki, uczestnicząc w tak zwanych Bookerthonach. Jak już wspomniałam, Booker to nie jest moja ulubiona nagroda. Finalistów jury ogłosi 6 września, a zwycięzcę 18 października. Czasu mało. Ale... Nigdy nie mów nigdy, prawda? A wy co sądzicie o tej liście?

poniedziałek, 25 lipca 2011

Hardback, paperback, flipback...

Słyszeliście o najnowszym wynalazku na rynku księgarskim? Od 2009 roku są popularne w Holandii, a w tym roku zawitały i do Wielkiej Brytanii.

Flipback - nowy format książki, o którym pisał kilka miesięcy temu angielski Guardian. Mała książka, która mieści się w dłoni, a strony przerzuca się w niej nie z prawej do lewej, a do góry. Poza tym flipback wygląda jak zwykła książka, wydrukowana na cieniutkim papierze, dość małym drukiem. Dzięki temu można w jednej niewielkiej objętościowo masie pomieścić całkiem sporą powieść. Cóż, nie jest to Kindle, nie mieści na dysku kilku tysięcy bestsellerów, ale jest to ciekawy sposób na odchudzenie wakacyjnych walizek książkochłonów. Póki co wydawnictwo Hodder&Stoughton wydało dwanaście tytułów popularnych książek. Widziałam je dziś w księgarni Waterstones i myślę, że książki są po prostu śliczne. Jedyne co mnie powstrzymało przed zakupieniem jednej na próbę to cena: £9.99. Sporo.... Myślę jednak, że kiedyś się skuszę na zakup flipbacka. Być może jest to rozwiązanie moich odwiecznych problemów związanych z brakiem miejsca na nałogowo skupowane książki... Tu można o nich więcej przeczytać.

A skoro już o nałogowym skupowaniu książek mowa, to zobaczcie, co mi się ostatnio zrobiło:

Na dowody rzeczowe można kliknąć, to się powiększą. Muszę się usprawiedliwić, że za zakup większości tych książek jest odpowiedzialna Padma. To z nią utkwiłam dwa razy w księgarniach, w maniackim szczęściu przeszukując półki, półeczki, stosy i stosiki w kilku księgarniach z używanymi książkami... Ba! Kilka z tych książek sama mi znalazła! (Dowody rzeczowe 1 i 2). To ona przywiozła mi z Polski trzy książki (dowód rzeczowy nr 3)... W drodze na spotkanie z nią zakupiłam kilka innych pozycji (dowód rzeczowy nr 4). A dziś... A dziś, sama się wypuściłam na zakupy, czego dowodem jest ostatni stos, za który winę ponoszę tylko ja sama... Natomiast pocieszam się tym, że książkę Catherine Ryan Hyde „The Hardest Part of Love” (nie pokazaną na stosach) wygrałam w konkursie na Facebooku...
Ech. Pocieszam się czytając książki... Oby do sierpnia! Szykuje mi się cały tydzień wolnego...
Stosy w szczególe składają się z:
Marcel Pagnol, „My Father's Glory” & „My Mother's Castle” („Chwała mojego ojca” i „Zamek mojej matki”) - prowansalskie wspomnienia Pagnola, znanego francuskiego autora, tłumaczone też na polski.
Julian Fellowes, „Snobs” - od kiedy obejrzałam „Downton Abbey”, chcę przeczytać też powieści Fellowesa. „Snobs” to satyra na angielską arystokrację, podobno świetna książka.
Joanna Trollope, „Britannia's Daughters. Women of the British Empire” - polecona przez Padmę książka o roli kobiet w tworzeniu Imperium Brytyjskiego.
Emily Giffin, „Something Borrowed” („Coś pożyczonego”) - typowy chicklit, odkryty w taniej książce, nie do dostania w bibliotekach. Już jedna książka tej pani mi się spodobała.
Herbjorg Wassmo, „Dina's Book” („Księga Diny”) - wynaleziona przez Padmę na półce, wyrwałam ją z okrzykiem radości. Na tę książkę polowałam od dawna, nie mogłam znaleźć ani angielskiego, ani polskiego wydania. A podobno jest to fenomenalna opowieść o losach kobiety w XIX wiecznej Norwegii.
Christina Schwarz, „Drowning Ruth”(„Tonąca Ruth”) - psychologiczny thriller, też z polecenia Padmy. Wisconsin w początku XX wieku, śmierć kobiety i rodzinne tajemnice. Za grosze. Nie oparłam się.
Christina Schwarz, „Drowning Ruth” („Tonąca Ruth”) - psychologiczny thriller, też z polecenia Padmy. Wisconsin w początku XX wieku, śmierć kobiety i rodzinne tajemnice. Za grosze. Nie oparłam się.
Anna Fryczkowska, „Kobieta bez twarzy” - Młoda Pisarka zachwalała ten kryminał tak skutecznie, że musiałam mieć!
Hakan Nesser, „Człowiek bez psa” - Hakan Nesser, szwedzki pisarz, jest autorem dwóch serii kryminałów – tę o komisarzu Van Veeterenie i o inspektorze Gunnarze Barbarottim. Van Veeterena mam, ale Barbarottiego na angielski jeszcze nie przetłumaczono. A tu Jane Doe o nim pisała i narobiła mi smaku...
Wiktor Hagen, „Długi Weekend” - pierwsza część przygód komisarza Nemhausera „Granatowa krew” zrobiła na mnie nadzwyczaj dobre wrażenie. Musiałam mieć i drugą, prawda?
Araminta Hall, „Everything and Nothing” - debiutancki thriller o tym, że czasem niebezpieczeństwo czyha na nas tam, gdzie się go nie spodziewamy i gdzie czujemy się najbezpieczniej – we własnym domu.
Marjolijn Februari, „The Book Club” - książka, która zaintrygowała mnie swoim tytułem daaawno temu. Czy mieszkańcy wioski, w której wychowała się Ruth Ackermann, autorka bestsellerowej książki, ukrywają jakiś sekret? Koleżanka Ruth ze szkolnej ławy usiłuje odkryć prawdę...
Aminatta Forna, „Memory of love” - nominowana do Orange Prize, zwyciężczyni nagrody Commonwealth, zachwalana przez Chihiro. Ech.
Mary Renault, „The Friendly Young Ladies” - wydana w 1943 roku powieść znanej autorki powieści historycznych o związku pomiędzy pisarką a pielęgniarką, być może zainspirowana związkiem samej autorki z panną Mullard. Prowokująca i dowcipna komedia społeczna. 
Jan Struther, „Mrs Miniver” - przed drugą wojną światową w The Times ukazywały się felietony „Mrs Miniver”, opowiadające o codziennym życiu rodziny angielskiej klasy średniej mieszkającej w Chelsea. Felietony te podtrzymywały na duchu naród w trudnych czasach po wybuchu drugiej wojny światowej. W 1939 roku opublikowano je jako książkę. 
Molly Keane, „Good Behaviour” - Molly Keane, „Good Behaviour” - nominowana do nagrody Bookera historia irlandzkiej arystokratycznej rodziny St Charles, w której najważniejsze są pozory i dobre wychowanie. 
Daisy Goodwin, „My Last Duchess” - bogata arystokracja XIX wiecznego Nowego Jorku w zderzeniu ze snobistyczną, arystokratyczną Wielką Brytanią.
Maj Sjowall & Per Wahloo, Roseanna” -  klasyka szwedzkiej powieści kryminalnej. Koniecznie.
G.W.Kent, „Devil-Devil” - kryminał osadzony w ciekawej i oryginalnej scenerii Wysp Salomona (Solomon Islands) – państwa wyspiarskiego w południowo-wschodniej Oceanii, na wschód od Nowej Gwinei, którego bohaterami są policjant Kella and siostra Conchita. Intrygujące, prawda?
Jutro spodziewajcie się wpisu o nominacjach do Bookera!

środa, 20 lipca 2011

"The Burning" - Jane Casey

W zeszłym roku przeczytałam z zainteresowaniem debiutancki thriller Jane Casey „The Missing” („Zaginieni”). Niedawno w moje ręce wpadła druga powieść tej samej autorki, „The Burning”, w której pojawia się nowa bohaterka, detektyw Meave Kerrigan – jak rozumiem jest to pierwsza część większej serii, bo bohaterka powraca w trzeciej powieści Casey, „The Reconing”, która lada chwila ukaże się na rynku. Muszę przyznać, że polubiłam główną bohaterkę, cieszę się, że będę miała okazję jeszcze o niej przeczytać. Meave Kerrigan okazała się interesującą, sympatyczną policjantką, której postać, mam nadzieję, będzie się cały czas rozwijać.

W „The Burning” Meave pracuje w ekipie policyjnej zajmującej się sprawą „Podpalacza”, brutalnego seryjnego mordercy, który swoje ofiary najpierw katuje, a potem podpala ich ciała. Zabił w ten sposób już cztery kobiety i jak do tej pory jest dla policji nieuchwytny –  nie tylko nie zostawia żadnych śladów, ale i ofiary wydają się być całkowicie przypadkowe, nic ich ze sobą nie łączy... Wkrótce odkryte zostają kolejne zwłoki. Meave ma jednak wątpliwości, czy najnowsza ofiara, Rebecca, naprawdę została zamordowana przez „Podpalacza”... Rozmowy z jej przyjaciółmi i rodziną powoli odsłaniają poplątane życie Rebecki, a Meave stopniowo nabiera podejrzeń....

Jane Casey mistrzowsko buduje napięcie, sprawnie prowadzi narrację posługując się dwiema narratorkami – rozdziały opowiadane przez Meave przeplatają się z tymi relacjonowanymi przez Louise, przyjaciółką ofiary... Niby wszystko wydaje się w porządku, a jednak po przeczytaniu 'The Burning” mam mieszane uczucia... Po świetnym starcie, kiedy to napięcie rosło, postacie dojrzewały i zyskiwały coraz więcej indywidualnych cech, nagle, pod sam koniec, książka straciła dla mnie urok. Domyśliłam się, jakie będzie zakończenie i przez ostatnie czterdzieści stron nudziłam się jak mops czekając na ewentualny zwrot akcji, który nigdy nie nadszedł. Na internecie znalazłam wiele pozytywnych recenzji, wychwalających zaskakującą końcówkę i już sama nie wiem, czy to ja się czepiam, czy rzeczywiście końcówka jest mdła... Najlepiej, jeśli się o tym przekonacie sami.

Mimo wszystko „The Burning Jane Casey polecam, bo myślę, pomysł jest ciekawy, historia ciekawie przedstawiona, a w dodatku bardzo dobrze opisana – Jane Casey pisze sprawnie i zajmująco! Mimo nieciekawej końcówki myślę, że autorką warto się zainteresować, zwłaszcza, że kolejna książka już niedługo w księgarniach, mam nadzieję, że będzie jeszcze lepsza. Nie wiem, czy jakieś polskie wydawnictwo planuje wydanie drugiej powieści Jane Casey. Na razie zachęcam do czytania wersji angielskiej. W sam raz na deszczowe dni.

poniedziałek, 18 lipca 2011

Szekspir według Barańczaka

Podstawowe utwory Williama Szekspira, przystępnym sposobem streszczone i dla celów mnemotechnicznych w formę wierszowaną przyodziane (według Stanisława Barańczaka):

"HAMLET"
Duch:brat jad wlał do ucha.
Syn ducha:o, psiajucha!
Stryja w ryj?Drastyczny krok.
Zwłoka.Jej finał:stos zwłok.
 
"ROMEO I JULIA"
Rody Werony:wraży raban.
Młodzi:hormony.Starzy:szlaban.
Mnich:lekarstwem zielarstwo?
Finał:trup grubą warstwą.
 
"OTELLO"
Tło:gondole i doże.
Centrum uwagi:łoże.
Wąż:Jago.Mąż:"Ja go!..."Duszona:
Żona.Finał:obsada kona.
 
"MAKBET"
Szkot:bestia bitna.
Żona:ambitna.
Ręce umywa.Ma gdzieś.
Bór:marsz na mur! Finał:rzeź.
 
"KRÓL LEAR"
Król ojciec:lebiega.
Błazen:go ostrzega.
Córki:dwie złe, jedna lepsza.
Finał:wszystko się rozpieprza.
Tak mi się jakoś przypomniały te teksty. Świetne są. Najlepszy chyba Romeo i Julia...
Teksty znalazłam, dość niespodziewanie, tutaj. A opublikowane zostały chyba w "Biografiołach", które baaardzo chciałabym mieć....

"Downton Abbey", czyli tęskonota za dawnymi czasami...


„Downton Abbey”, siedmioodcinkowy serial wyprodukowany przez ITV, brytyjski kanał telewizyjny, który najczęściej omijam szerokim łukiem, to jeden z najlepszych seriali kostiumowych, jakie ostatnio oglądałam. Chociaż zwykle nie piszę na blogu o oglądanych filmach czy serialach, o tym napisać musiałam. Świetna obsada, fantastyczne dialogi, piękne ujęcia, kostiumy godne pozazdroszczenia i trzymający w napięciu, wciągający scenariusz - wszystko to sprawiło, że pokochałam Downton Abbey i jego mieszkańców, zarówno tych bawiących się w pięknych salonach, jak i tych pracujących na dole.

Akcja serialu toczy się w początkach dwudziestego wieku, w latach poprzedzających wybuch pierwszej wojny światowej, która na zawsze zmieniła życie angielskiej arystokracji. Portretuje on życie arystokratycznej rodziny Roberta Crawley, earla Grantham (w tej roli świetny Hugh Bonneville), jego żony, Cory (Elizabeth McGovern), oraz ich trzech córek, mieszkańców wiejskiego majątku, Downton Abbey. Rodzina właśnie dowiaduje się, że kuzyn lorda Crawley i spadkobierca jego majątku i tytułu, oraz jego syn, zginęli w katastrofie Titanica... Dziedzicem earla ma zatem zostać daleki, nieznany im krewny, Matthew.

Równorzędnymi bohaterami serialu są też służący mieszkający i pracujący w Downton – ochmistrzyni, pani Hughes, kamerdyner Carson, kucharka, lokaje i pokojówki... Każdy z nich ma własną historię do opowiedzenia. Pozornie bohaterów dzieli wszystko - pochodzenie, aspiracje, zajęcia, ale jednak można się także doszukać wielu podobieństw – chociażby takich jak hierarchia społeczna, która odgrywa ważną rolę tak na górze” jak i na „dole”. Zarówno państwo jak i służba poszukują w życiu szczęścia, miłości, spełnienia, przeżywają ludzkie troski i problemy. Ich światy, chociaż zupełnie osobne, nieustannie się ze sobą zderzają, przeplatają i łączą.

Nie można też zapomnieć o postaciach drugoplanowych. Wśród nich na szczególną uwagę i oklaski zasługuje Maggie Smith, grająca rolę hrabiny wdowy, matki lorda Crawleya. Jej chyba przypadły w całym serialu najlepsze kwestie, zawsze wypowiadane ze śmiertelną powagą i przyprawiające widza o ataki śmiechu. Poza tym wszyscy bohaterowie „Downton Abbey” to postacie z krwi i kości, z którymi oglądający identyfikuje się niemal natychmiast i bezustannie przeżywa ich każde wzloty i upadki.

Bohaterem jest też sam majątek, Downton Abbey, portretowany w filmie przez Highclere Castle w hrabstwie Berkshire, od siedemnastego wieku znajdujący się w posiadaniu rodziny Carnarvon. Zwykle nie zachwycam się przesadnie pięknymi planami i ujęciami, ale tym razem nawet ja (kompletna ignorantka w tej dziedzinie) potrafiłam je docenić. Cóż, jeśli ma się do dyspozycji tak przepięknie umeblowane pokoje i plenery, nie sposób nie wykorzystać ich potencjału... To właśnie one tworzą niezapomnianą atmosferę serialu, na tle której postacie wydają się jeszcze bardziej wyraziste – szczególnie, że dbałość o historyczne szczegóły, dekoracje i stroje noszone przez bohaterów aż zapiera dech w piersiach. (Na co dzień nie interesuję się modą, ale oglądając serial co rusz wznosiłam okrzyki zachwytu na widok kreacji noszonych przez bohaterki...)

Twórcą i scenarzystą „Downton Abbey” jest Julian Fellowes, znany także jako aktor i autor dwóch książek - „Snobes” i „Past Imperfect”. Jako można się było domyśleć, kupiłam już jedną z nich, „Snobes”, i zamierzam się przekonać, czy powieści pisze Fellowes równie dobrze jak scenariusze... Muszę bowiem przyznać, że scenariusz jest rewelacyjny, nie tylko pełen nieoczekiwanych zwrotów akcji i interesujących wątków, ale przede wszystkim obfitujący w fantastyczne dialogi, które na przemian iskrzą humorem lub doprowadzają widza niemal do łez...

Jak widać serial spodobał mi się szalenie – nie tylko obsada, scenariusz i plenery, ale też historyczne tło. Pierwsza połowa dwudziestego wieku to fascynujący okres - czas zmian społecznych, nowinek technicznych, a równocześnie to koniec pewnej epoki, okresu świetności angielskiej arystokracji, który odszedł na zawsze wraz z wybuchem pierwszej wojny światowej. I chociaż za nic w świecie nie zamieniłabym współczesnych udogodnień na krępujący ruchy gorset, niską pozycję społeczną kobiet i brak perspektyw innych niż zamążpójście, to jednak wzdycham z przyjemnością oglądając serial, który tak pięknie sportretował miniony wiek.

niedziela, 17 lipca 2011

Wyliczanka

Pięć godzin spędzonych w miłym towarzystwie, głównie na rozmowach o książkach.
Cztery talerze pełne chilli con carne roboty Ulubionego Anglika.
Trzy książki przywiezione z Polski.
Dwie koleżanki przybyłe z wizytą.
Jeden szczęśliwy książkochłon.

czwartek, 14 lipca 2011

"Nikt nie widział, nikt nie słyszał..." - Małgorzata Warda

Jakiś czas temu przeczytałam kilka bardzo zachęcających recenzji tej książki na blogach. Zakupiłam wraz z innymi polskimi książkami i położyłam na półce, chyba po to, żeby dojrzała. Wreszcie i na „Nikt nie widział, nikt nie słyszał” Małgorzaty Wardy przyszedł czas. Książka została z półki zdjęta, odkurzona i pochłonięta prawie w jeden dzień. Teraz siedzę i rozmyślam. Co mogę o niej napisać? Świetna. Zaskakująca. Ta książka to jeszcze jeden dowód na to, że polscy autorzy i autorki nie mają się czego wstydzić, że polskie powieści trzeba czytać, bo są tego warte!
„Nikt nie widział, nikt nie słyszał” to niebanalna, poruszająca powieść psychologiczna o tragicznych doświadczeniach, które chociaż przeżyte w dzieciństwie, zostają z nami na zawsze. To wciągająca historia o zniewoleniu, nieszczęściu, urazach psychicznych i tym, w jaki sposób uczymy się z nimi żyć.
Życie Leny na zawsze zmieniło się, kiedy osiemnaście lat temu zaginęła jej młodsza siostra, Sara. Ich ojciec nigdy nie wyprowadził się z ich starego mieszania, Lena spędza czas szukając informacji o zaginionych osobach na internetowych forach. Lena to jedna z narratorek powieści. Agnieszka to młoda Polka, początkująca piosenkarka, która mieszka w Paryżu i boryka się z niezrównoważoną matką i własną przeszłością. Męczą ją wspomnienia, których nie może zrozumieć. Agnieszka to druga narratorka powieści. Czy coś je łączy?
Małgorzacie Wardzie należą się duże brawa. „Nikt nie widział, nikt nie słyszał” to książka trzymająca w napięciu, wciągająca i pełna zagadek. Duszna, gęsta atmosfera przesiąka kartki powieści, oplatając czytelnika lepkimi mackami strachu, zwątpienia, desperacji. Kobiety w książce Wardy nie wiodą lekkiego życia: Lena, Agnieszka, Monika, maman – każda z nich dźwiga na swoich barkach bagaż bolesnych doświadczeń, każda na swój sposób stara się ułożyć swoje życie. Żadna nie odnajduje spokoju.
Powieść porusza trudny temat losów osób zaginionych i dramatu, jaki jest udziałem tysięcy rodzin pozostawionych bez wieści o losach swych bliskich, z wyczuciem dotykając także innego kontrowersyjnego tematu – zjawiska tak zwanego „syndromu sztokholmskiego”. Jak pisze sama Małgorzata Warda: „Pomysł tej książki zrodził się z medialnego spektaklu, jaki stal się udziałem Natashy Kampusch, młodej Austriaczki, która spędziła osiem lat w domu porywacza”. Trzeba przyznać, że pomysł ten wykorzystała autorka w bardzo ciekawy i oryginalny sposób, tworząc wielogłosową, wielowątkową układankę. Nie tylko udało jej się wciągnąć mnie od początku, utrzymać w napięciu i zaciekawić, ale i zaskoczyć, gdy do starannie ułożonych elementów układanki dochodziły nowe fragmenty.
Wśród zalewu książek lekkich, łatwych i szybko zapominanych, „Nikt nie widział, nikt nie słyszał” to powieść zupełnie inna, oryginalna, zapadająca w pamięć. Bardzo się cieszę, że przeczytałam tę książkę. Bardo się cieszę, że Małgorzata Warda ją napisała. Już teraz z niecierpliwością czekam na kolejną powieść, zapowiadaną na razie na blogu autorki.

niedziela, 10 lipca 2011

"A Kind of Intimacy" - Jenn Ashworth

Debiutancka powieść Jenn Ashworth, "A Kind of Intimacy" zdobyła nagrodę imienia Betty Trask, a sama autorka została wymieniona jako jedna z dziesięciu obiecujących debiutantów w programie, o którym pisałam tutaj. Muszę przyznać, że była to jedna z bardziej poruszających, niepokojących powieści, jakie ostatnio czytałam. W dodatku kiedy już niemal skończyłam ją czytać, książka mi zginęła. Musiałam wypożyczyć drugi egzemplarz z biblioteki, przeklinając, że nie mogę od razu kontynuować takiej wciągającej lektury.

Narratorką "A Kind of Intimacy" jest Annie, która właśnie wprowadziła się do nowego domu i próbuje ułożyć sobie życie na nowo. Annie jest samotna, otyła i obsesyjnie zainteresowana swoim najbliższym sąsiadem, Neilem. Wierzy, że pomiędzy nimi istnieje specjalna więź, że już niedługo ich znajomość przerodzi się w coś poważniejszego. Tymczasem Annie stara się poznać swój obiekt westchnień, dowiedzieć się o nim jak najwięcej, pozyskać jego względy. Co prawda Neil ma już dziewczynę, Lucy, a nawet z nią mieszka, ale nasza bohaterka jest przekonana, że gdy tylko poznają się lepiej, Lucy odejdzie w niepamięć. Póki co, Annie studiuje romanse i poradniki, które mają jej pomóc w osiągnięciu "pewnego rodzaju zażyłości" z jej wybrankiem...

Jenn Ashworth powołała do życia pełnokrwistą, ciekawą bohaterkę, która nie tylko potrafi zaskoczyć czytelnika, ale też zmusić go do myślenia – jak cienka granica dzieli żałosną, godną współczucia postać od okrutnej socjopatki? Czytelnik musi sam odpowiedzieć na to pytanie...

Annie jest naiwna, szokująco błędna w interpretacjach ludzkich działań i gestów, a do tego zupełnie nieprzystosowana społecznie. Nie potrafi się odnaleźć w zwykłych, codziennych sytuacjach – z rozmów z innymi ludźmi wyciąga zupełnie błędne wnioski, ignoruje oczywiste sygnały, a ponadto przypisuje słowom i czynom innych zbyt wielkie znacznie – uprzejmość i życzliwość odbiera jako dowody uczucia, jest nietaktowna, głucha na uprzejme aluzje... Zupełnie brakuje jej empatii, umiejętności spojrzenia na pewne sprawy z perspektywy drugiego człowieka.

Ponieważ całą historię czytelnik poznaje właściwie tylko z punktu widzenia Annie, początkowo współczująco potakuje głową, słuchając jej opowieści o trudnym dzieciństwie, nieudanym związku... Po jakimś czasie jednak, pojawiają się drobne szczegóły, które każą czytającemu wątpić nie tylko w prawdomówność bohaterki, ale i w jej intencje. Pojawiają się zgrzyty, nagle okazuje się, że pewne rzeczy zostały przemilczane, ominięte, niedomówione... Zadziwionemu czytelnikowi ukazuje się nagle zupełnie inny obraz Annie – już nie osoby, której należy współczuć, ale bohaterki, której nie powinno się ufać, której można się obawiać...

Annie to niezwykle ciekawa postać – narratorka, która od początku narzuca czytelnikowi swój sposób widzenia, i która okazuje się do tego pełna tajemnic, kłamstw i przemocy. Inne postacie widzimy tylko z jej skrzywionej perspektywy, więc nie zawsze potrafimy od razu odkryć ich motywy... Swoją własną historię Annie opowiada we fragmentach, przeplatając narrację wspomnieniami z przeszłości, które stopniowo wyjaśniają czytelnikowi postępowanie Annie, jej motywy i bodźce.

Zastanawiam się jak opisać tę powieść, by pozostawić wszystkim przyjemność jej odkrywania, a jednocześnie zachęcić do lektury? „A Kind of Intimacy” wciąga, porusza, zastanawia, zaskakuje. Ashworth napisała nie tylko książkę mroczną, ale też i momentami dowcipną, pełną czarnego humoru. Gorzki to jednak humor, zmuszający do refleksji. Dlaczego z niektórych dzieci wyrastają nieprzystosowane społecznie jednostki? Gdzie w społeczeństwie dążącym do perfekcjonizmu i zuniformowania znajdzie się miejsce dla tych nieco odmiennych? Czy każdy z nas nosi w sobie potwora, który tylko czeka na to, by wyleźć na zewnątrz, jeśli tylko mu na to pozwolimy, czy może nieszczęśliwe zbiegi okoliczności, brak odpowiednich wzorców, nasze dzieciństwo i przeżycia decydują o tym, kim jesteśmy?

Mam nadzieję, że „A Kind of Intimacy” zostanie przetłumaczona na polski – na pewno warto ją przeczytać. Polecam wszystkim debiutancką powieść Jenn Ashworth, a sama już ostrzę sobie zęby na jej drugą książkę, „Cold Light”. Mam nadzieję, że okaże się równie ciekawa...