No dobrze, czas, żeby coś wreszcie napisać o „A Little Life”, czyli „Małym Życiu” Hanyi
Yanagihary, powieści, o której wszyscy już chyba słyszeli, która wzbudza
kontrowersyjne opinie i dzieli krytyków. Siedzę, gapię się w komputer i nie ma
pojęcia, od czego zacząć.
Zabierając się za
lekturę powieści Yanagihary nie wiedziałam, czego się mam właściwie spodziewać.
I bardzo dobrze. Szczerze wam radzę, im mniej wiecie o tej książce, tym lepiej.
To co powinniście wiedzieć to po pierwsze – rzecz dzieje się w Nowym Jorku i
dotyczy czterech przyjaciół. JB, Malcolm, Willem i Jude. Czterech przyjaciół ze
studiów razem wchodzi w dorosłość. Każdy z bohaterów chce odnieść sukces, każdy
z nich zmaga się z własną drogą, która ich do tego prowadzi – JB jest malarzem,
Malcolm pracuje w firmie architektonicznej, Willem chce zostać aktorem, Jude
jest prawnikiem. Ale nie spodziewajcie się kolejnej książki o dorastaniu i
mierzeniu się z dojrzałością. To nie jest taka książka.
Po drugie – to
książka o przyjaźni i miłości. Ale nie oczekujcie po niej romansu, bo to też
nie jest to. „Małe życie” jest powieścią wybitnie męską – skupiającą się na męskich
bohaterach, męskich związkach i więzach – zarówno krwi (między braćmi, między
ojcem a synem), jak i przyjaźni. I to właśnie przyjaźń jest tu postrzegana jako
nadrzędna relacja między bohaterami.
Po trzecie – „Małe
życie” to powieść poruszająca tematy tabu, nie tylko związane z cielesnością, seksualnością,
ale też zdrowiem, także tym psychicznym. „Małe życie” to też studium choroby, zapis powolnego zmagania się z
organizmem, który się powoli poddaje.
Długie dywagacje
nie nadają się do opisu „Małego życia” – to jest raczej książka, która jak
szkatułka otwiera się przed czytelnikiem sama. Yanahigara pisze o sztuce, o
potrzebie uznania, ale też i prywatności. „A Little Life” to powieść o
przeszłości, od której nie udaje nam się uciec i o tym, w jaki sposób sobie z
nimi radzimy. To powieść o zagadkach, których nie chcemy nikomu ujawniać i o bliznach
które nosimy. Ale to też książka o tym, co piękne i dobre, o małych radościach
i szczęściu. Z jednej strony opowieść bardzo smutna i pełna bólu, z drugiej –
pełna nieoczekiwanych momentów zabawnych lub wzruszających.
Nie wiem, co
jeszcze mogę napisać, żeby was zachęcić do lektury, ale też i nie popsuć wam
przyjemności odkrywania powieści samodzielnie. Według wielu osób „A Little Life”
to powieść przegadana, przejaskrawiona, pełna teatralnych gestów i postaci,
które są albo przerysowane, albo zbyt pobieżnie nakreślone. Zarzuca się autorce
epatowanie przemocą, dyrygowanie czytelnikiem. Ale według mnie „Małe życie” to
powieść monumentalna i napisana z rozmachem. Przeczytanie tej książki zajęło mi
ponad dwa tygodnie – w sumie nic dziwnego, bo liczy ona sobie ponad siedemset
stron. Zwykle czytam książki szybko, ale tym razem powieść musiałam sobie
dawkować. „A Little Life” to książka miejscami brutalna, miejscami przejmująco
niewygodna, a pewne fragmenty są po prostu bardzo, ale to bardzo ciężkie do
przełknięcia. Ja normalnie nie należę do osób specjalnie sentymentalnych, nie
wzruszam się łatwo, nie płaczę przy łzawych (pardon) romansach, ani nie czytam
książek z gatunku Misery Lit. Jak to się więc stało, że „A Little Life”
przeczytałam poruszona po koniuszki palców, że książka zrobiła na mnie aż takie
wrażenie, że złamałam własną zasadę i zajrzałam na koniec książki, bo nie byłam
w stanie znieść tego napięcia. Tak, zabrzmi to właściwie nieco dziwnie, ale
książka „A Little Life” mnie pokonała, przeżuła i wypluła samą skorupę… I
wiecie co? Warto było.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz