„Czary w małym
miasteczku” Marty Stefaniak to opowieść o pewnym
miasteczku, które jest podobne do wielu innych miejsc, ma swoje
problemy, jest brudne, smutne i pełne strachu, a jego mieszkańcy
nie są szczęśliwi. Do tego skupiska nieszczęścia i
niezadowolenia przybywa jednak starsza pani, (prawie jak Mary
Poppins) z torbą niemalże dywanikową i odmienia los miasteczka i
jego mieszkańców. Przeczytałam ją na sam koniec mojego pobytu w
Polsce, bo szukałam czegoś szybkiego i krótkiego. Przeczytałam i
biję się z myślami.
Z jednej strony bardzo spodobał mi się styl
Marty Stefaniak, bo książkę czyta się tak płynnie i lekko, że
oko ślizga się po kartkach z przyjemnością, a kartki przewracają
się jak dobrze naoliwione drzwi. Część pierwsza powieści, ta
realistyczna, (zatytułowana „Troski”) to dobrze
przeprowadzona ekspozycja – autorka pisze o ludziach
nieszczęśliwych i niezadowolonych, dźwigających na swych barkach
ciężar codziennych trosk i zmartwień, nie oszczędza, nie lukruje,
a jednak jej proza jest subtelna i pełna wdzięku. Dalsze części -
„Zmiany” i „Wyzwanie”, to magiczna przemiana książki.
Nadciąga nowa mieszkanka, a jej przyjście zwiastuje zmiany i
przeobrażenia. Zmieniają się mieszkańcy, a dzięki nim zmienia
się i miasto, w którym żyją. Szara, brudna rzeczywistość nabiera
barw, nadchodzi wiosna, wszystko pięknieje, życie nagle przestaje
być nieznośnym ciężarem, pojawiają się nowe szanse na lepsze
jutro. Okazuje się jednak, że nic nie może trwać wiecznie i nawet
z takim trudem zbudowane szczęście może jak domek z kart rozsypać
się przy silniejszym podmuchu wiatru. Świetny to pomysł, pokazać,
że nawet magiczna ingerencja czasem może wyrządzić więcej
krzywdy niż pożytku, że właściwie ludzkie szczęście zależy
tylko od nas samych i tego w jaki sposób kierujemy naszym życiem.
A jednak, mimo wszystkich tych magicznych
składników, „Czary w małym
miasteczku” to chyba nie jest książka dla mnie.
Debiutancka
książka Marty Stefaniak to według okładki „powieść
zbyt realistyczna, by była magiczna, i zbyt magiczna, by była
realistyczna”. I chyba na tym, moim zdaniem, polega problem. Po
początkowym zaciekawieniu i zainteresowaniu nadeszło
zobojętnienie, a potem, na koniec, ulga, że zakończenie nie było
zbyt cukierkowe. Nie wiem, czy zawinił czas, miejsce, czy sama
książka, ale mnie akurat „Czary...” nie zaczarowały. Nie było żadnych królików wyciąganych z kapelusza, nie było fajerwerków, nie było nawet żadnego magicznego happy endu. Spodobał
mi się realizm, ale magia mnie jakoś nie ruszyła. Nie zrozumiałam
źródła konfliktu między Rosmondą a Mogierą, nie spodobały mi
się nawet ich imiona(!!) i jakoś po drodze przestało mnie
obchodzić, co stanie się dalej. Jednym słowem, straciłam do niej
serce. Przeczytałam książkę szybko i pewnie szybko zapomnę.
Mimo
wszystko polecam ją tym, którzy szukają w swoich
lekturach odrobiny magii. Mam też nadzieję, że Marta Stefaniak
napisze coś jeszcze, bo mimo wszystko ciekawa jestem kolejnych
książki tej autorki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz