Dla tych, którzy
o książce nie wiedzą nic, kilka słów zachęty. Oto Camorra, państwo-miasto na
wzór Wenecji składające się z samych wysepek i mostów, władane prawomocnie przez
księcia Nicovante i (nielegalnie) przez capo Barsaviego, któremu podlega półświatek
przestępczy. Camorra to dom Locke’a Lamory i Niecnych Dżentelmenów (Gentleman
Bastards), grupy pewnych bardzo utalentowanych i pomysłowych złodziei, których
poznajemy w trakcie kolejnego, bardzo skomplikowanego skoku. Locke specjalizuje
się w zabieraniu pieniędzy bogatym i nieoddawaniu ubogim i jest w swoim fachu,
tak dobry, że nazywają go Cieniem Camorry, ku jego utrapieniu zresztą, bo do
legendy mu bardzo brakuje – słabej postury Locke fechmistrzem jest miernym, ale
to mu wcale nie przeszkadza w układaniu skomplikowanych planów, które Niecnym
Dżentelmenom przynoszą krocie. Znakomitym fechmistrzem zresztą wcale być nie
musi, bo jest nim Jean Tanner, jego przyjaciel i prawa ręka, a reszta jego
gangu – bracia Sanza i Pędrak, który dopiero kształci się na złodzieja, też
potrafi wyjść cało z przeróżnych tarapatów. I tylko kiedy na scenie pojawia się
na poły mityczny Szary Król, Locke i Niecni Dżentelmeni wciągnięci zostaną w
rozgrywkę, która może się okazać dla nich fatalna w skutkach…
Co mogę napisać o
„Kłamstwach Locke’a Lamory”? Że to jedna z najlepiej zapowiadających się serii
fantasy jakie ostatnio czytałam. Że po interesującym początku nagle akcja
zaczyna galopować w takim tempie, że nie można się od książki oderwać. Że
zdarzyło mi się przy jej czytaniu parsknąć śmiechem, a przy końcu także zakrzyknąć,
triumfalnie wymachując pięściami. Że skok stulecia Locke’a można pod względem
zawiłości porównać do „Ocean’s Eleven”, co jest pochwałą wielką, jako że film
bardzo ale to bardzo mi się podobał. Że pod koniec i tak udało mi się autorowi
mnie zaskoczyć, co się w cyklach fantasy często nie zdarza, bo przecież zwykle
od początku wiadomo, że to biedny żebrak zabije smoka i poślubi księżniczkę. Że
pełno w tej książce humoru rubasznego, przekleństw i dosadnych porównań, a do
tego Scott Lynch potrafi tak pisać, że czytelnik może sobie całą Camorrę
doskonale wyobrazić – razem z jej zapachami i kolorami. Że „Kłamstwa…” to
sprawnie skonstruowany świat, subtelnie fantastyczny (i chwała Bogu, bo chociaż
uwielbiam Davida Eddingsa i Mercedes Lackey, nadmierne nagromadzenie czynników
magicznych zaczyna mi po trochu wychodzić bokiem) i bardziej podobny do
powieści łotrzykowskiej niż do heroic fantasy. I w dodatku Locke. Locke Lamora,
ten łotr, skradł moje serce i chyba już go nie odda, złodziej przebrzydły.
Scott Lynch
zadebiutował swoją powieścią dziesięć lat temu. Na szczęście nie wiedziałam
wtedy jak bardzo mi się ta książka spodoba, bo na kolejne części cyklu trzeba
by mi było czekać latami. Natomiast ja już niebawem sięgnę po „Na szkarłatnych
morzach” i „Republikę złodziei”. Byle tylko doczekać do lata, kiedy to wydana
zostanie czwarta część cyklu, „The Thorn of Emberlain”. Latem zresztą będę
miała co czytać, mam nadzieję, bo właśnie wtedy ma wyjść kolejna książka Bena
Aaronovitcha, “The Hanging Tree”. I żeby
tylko jeszcze Patrick Rothfuss napisał kolejną część Kronik Królobójcy, posmarkałabym
się ze szczęścia…
PS. Tym którzy jeszcze go nie czytali, polecam z całego serca Patricka
Rothfussa i jego cykl, który rozpoczyna „Cień wiatru” i apeluję do autora, by go
skończył i przestał trzymać nas w napięciu, bo jak to tak można. Tym zaś,
którzy chcieliby przeczytać porządny (skończony!) cykl fantasy, z bohaterem,
który od zabijających smoki magią cnotliwych rycerzy odstaje jak kaktus od
pachnących róż, polecam „Z mgły zrodzony”,
pierwszą część cyklu Ostatnie Imperium Brandona Sandersona, czyli moje kolejne
odkrycie z ubiegłego roku.
Och, Locke'a Lamorrę to ja też kocham :) I cykl Rotfussa również - ale na kontynuację to każą sobie autorzy czekać, oj każą... Chyba skorzystam z Twojej sugestii i sięgnę po Sandersona w międzyczasie. Tobie z kolei, jeśli nie czytałaś polecę cykl Robin Hobb o żywostatkach, bo czuję, że muszę wszystkim polecać tę trylogię ;) Mam nadzieję, że linkowanie własnego wpisu Ci nie przeszkadza? http://ksiazkimojejsiostry.blox.pl/2016/04/Gdy-fantasy-jest-kobieta-czyli-o-trylogii-Kupcy-i.html
OdpowiedzUsuńZ linku sama skorzystam, dzięki. Kiedyś usiłowałam czytać Skrytobójcę Hobb, ale coś mi nie szło. Myślisz, że Żywostatki lesze...?
UsuńLepsze, dużo lepsze :) W Skrytobójcy może trochę męczyć pierwszoosobowa narracja.
UsuńA to spróbuję...
UsuńJa też kocham tego łotra i teraz mamy dwa wyjścia - albo wydrapiemy sobie oczy, albo założymy fanklub.
UsuńI ja miałam gorzej, bo przeczytałam "Kłamstwa..." zaraz albo prawie zaraz po tym, jak wyszły. Potem musiałam przeczekiwać depresję autora, oj, długie to były lata, dłuuuugie.
Nie znam cyklu, ale będę mieć na uwadze skoro tak zachwalasz :)
OdpowiedzUsuńBookeaterreality
Koniecznie! I pozostałe też.
UsuńTo nie jest mój gatunek, ale książkę kiedyś nabyłem skuszony inną równie entuzjastyczną recenzją.. Pozostaje mi odszukać Lyncha wśród stosów zaległych lektur :)
OdpowiedzUsuńpozdrawiam
tommy z Samotni
Zdecydowanie warto, niezależnie od tego, czy się gatunek czytuje zwykle, czy nie.
Usuń