piątek, 5 marca 2010

The Monday Night Cooking School (Szkola niezbednych skladnikow) - Erica Bauermeister

Lubie ksiazki, w ktorej wazna role odgrywa jedzenie, gotowanie, kulinarny rytual zblizajacy ludzi. Czytajac Zupe z granatow Marshy Mehran, Blogoslawieni, ktorzy robia ser Sarah- Kate Lynch, (uwielbiam jej ksiazki!), albo ksiazki o Prowansji Petera Mayle'a prawie czuje zapach potraw o ktorych pisza i robie sie glodna!
The Monday Night Cooking School, (polski tytul, Szkola niezbednych skladnikow jest tlumaczeniem tytulu pod jakim ksiazka ukazala sie w Stanach - The School of Essential Ingredients) to debiut Eriki Bauermeister, ktory w Polsce ukaze sie na dniach.
To streszcenie znalazlam na stronie Swiata Ksiazki:
Lillian, słynna szefowa kuchni, w poniedziałkowe wieczory prowadzi w swojej restauracji kursy doskonalenia umiejętności kulinarnych. Lillian nie jest kucharką, lecz kuchenną iluzjonistką i poetką: w jej wprawnych dłoniach składniki potraw, faktury i wonie zdają się ożywać i oddziaływać na otoczenie, w synestezyjny, iście magiczny sposób budząc ukryte wspomnienia, lęki, impresje, pragnienia i tęsknoty. W rezultacie lekcje gotowania stają się dla uczestników kursu nietypową szkołą życia, pełną smakowitych metafor, niezapomnianych wrażeń zmysłowych i nieoczekiwanie silnych emocji.
Fabula jest prosta i dosc oczywista - co miesiac, w poniedzialkowy wieczor, grupa nieznanych sobie ludzi spotyka sie, by razem uczyc sie gotowania. Osmioro poczatkowo obcych ludzi nie tylko poznaje sekrety kuchni, ale i odpowiedzi na wlasne dylematy i problemy. Jedzenie, a wlasciwie skladniki potraw, ktore przygotowuja pod nadzorem Lillian, kucharki i wlascicielki restauracji, w ktorej odbywaja sie lekcje, staja sie katalizatorami wspomnien a nawet pewnych zdarzen.
Kazdy rozdzial jest opowiedziany z perspektywy innej osoby, i kazdy opisuje inne spotkanie, inna potrawe i inna "zyciowa" lekcje, ktorej naucza sie uczestnicy kursu. Kwitna nowe przyjaznie, zycie odzyskuje sens i wlasciwy kierunek, a na koniec wszyscy cos cennego zyskuja.
Moze to "przeslodznie", zwlaszcza zakonczenia spowodowalo, ze choc jest to opowiesc przyjemna, lekka i mila, to jakos nie chcialo mi sie przy niej jesc. Spedzilam z nia dwa przyjemne wieczory i lunche, podobala mi sie bardziej, niz sie tego spodziewalam po jej opisie, ale czegos mi chyba w niej zabraklo. Moze dokladnych przepisow na potrawy wysokokaloryczne i smakowite, moze za malo bylo tu "prawdziwego" jedzenia a za duzo celebrowania kazdego skladnika potrawy? A moze po prostu nie bylam wtedy glodna?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz