wtorek, 25 lipca 2017
Blogowa nicość
Hm, hm. Chyba tu już nikt nie zagląda, ale gdyby jednak, to informuję, że jestem właściwie tylko na Instagramie... Szukajcie mnie tam jako EX_LIBRIS_DABARAI, będzie mi miło porozmawiać o książkach!
czwartek, 7 lipca 2016
Świętosława, harda królowa (Elżbieta Cherezińska - "Harda")
Co bym nie napisała
o „Hardej” Elżbiety Cherezińskiej, i tak zdawać mi się będzie, że nie potrafię
oddać wystarczająco swojego zachwytu. Jej powieści od kilku lat sprawiają, że
szybciej bije mi serce – a od pierwszego spotkania z „Koroną...” Piastowie
zawładnęli moją wyobraźnią i po prostu nie dość mi książek o pierwszych
władcach Polski. Kiedy więc jakiś czas temu ukazała się ekscytująca wiadomość,
że Elżbieta Cherezińska napisała kolejną książkę, podstępnie namówiłam moją
biedną rodzicielkę do kupienia książki w dniu jej premiery (ach, za to właśnie
uwielbiam mojego kindelka!), niecierpliwie przeczekałam dzień pełen
przeszkadzaczy i wieczorem wsiąkłam w lekturę. Nie wychynęłam ze świata „Hardej”
dopóki jej nie skończyłam. Szkoda, że te 600 stron minęło tak szybko, ale za to
pocieszam się tym, że we wrześniu wyjdzie jej kontynuacja, czyli „Królowa”.
Ad rem, zatem,
spróbujmy opisać to, co mi się w tej książce podobało… Po pierwsze to, że
dotyczy okresu w historii Polski, o którym właściwie mało wiadomo, a większość informacji
pochodzi niejako z drugiej ręki – a mimo tego autorce udało się utkać z
pojedynczych nici piękną opowieść – tu i ówdzie wypełnioną własnymi
wyobrażeniami, tu i tam wymyśloną na nowo, ale w każdym względzie porywającą. Początki
naszego państwa, rosnąca potęga księstwa leśnych polan (a propos, piękna jest ta
interpretacja pochodzenia nazwy naszego państwa), polityczne machinacje Mieszka i Bolesława
– takie powieści sprawiają, że można być dumnym z naszej historii. A czego w
tej opowieści nie ma – jest chrzest, którego przyjęcie jednym ruchem
przestawiło pionki na szachownicy politycznej naszego zakątka Europy, są i
ambicje polityczne ojca i syna, którzy odważyli się sięgnąć dalej, niż ich
przodkowie, są i polityczne przymierza, w których targuje się własną rodziną, a
przede wszystkim największym atutem – córkami. Dzięki córkom, traktowanym
właściwie jako część ruchomego majątku, można osiągnąć wiele, można umocnić
swoją pozycję na granicy kraju, zadbać o zbrojne wsparcie i pomoc przeciwko wspólnemu
wrogowi. Nic więc dziwnego, że Cherezińska poświęca najwięcej miejsca tym,
którym dedykuje swoją powieść – „bezimiennym zapomnianym księżniczkom
piastowskim”.
Świętosława i Olav? |
Tak więc po
drugie – bohaterowie. Mimo iż tytuł zakłada, że główną bohaterką jest
Świętosława, to ucieszyło mnie wielce to, że historia zaczyna się od Mieszka, a
głos zabiera w niej także Bolesław (od razu stwierdziłam, że muszę znowu przeczytać
„Grę w kości”, żeby sobie odświeżyć jego historię i rolę odegraną w historii Polski
– wszak niektórzy bohaterowie pojawiają się w obu książkach, a Piastów nigdy nie
za wiele!), jego dwie przyrodnie siostry (licentia poetica, być może, ale
bardzo wiarygodna i jak najbardziej dodająca historii smaczku), Olav, Sven i
oczywiście Świętosława. Ach, ta Świętosława! Żałuję, że mało (zupełnie nic?)
mówi się o niej na szkolnych lekcjach historii. A przecież to właśnie opowieści o interesujących
postaciach mogą sprawić, że nasza historia wyda się wreszcie ciekawsza, łatwiejsza
do zapamiętania, bardziej swojska a jednocześnie jak najbardziej fascynująca.
Świętosława to właśnie taka postać – córka i siostra władcy Polski, która
znalazła sobie miejsce w skandynawskich sagach, jako królowa Szwecji, Norwegii,
Danii i Anglii. Wielka szkoda, że właściwie wiadomo o niej tak mało, że wśród
historyków trwają spory, czy w ogóle istniała, czy nie pomylono jej z innymi
kobietami z tamtego okresu, czy jej imię naprawdę brzmiało Świętosława, Sigrida
Storrada, Harda Królowa. Cherezińska daje Świętosławie głos, a także ciało z
krwi i kości. Daje jej siostry, mężów, dzieci i dwa dzikie rysie, każe kochać, nienawidzić,
buntować i godzić się z losem. Czyni ją zatem w oczach czytelników tak wielce
prawdziwą, jakby jej pochodzenie nie pozostawiało ani cienia wątpliwości, jakby
była to jedna z najlepiej znanych postaci średniowiecza. I chwała jej za to, bo
dzięki temu powieść ma (tak jak i pozostałe!) ten nieuchwytny i jeden w swoim
rodzaju klimat.
No i wreszcie po
trzecie - klimat. Najtrudniejsze do
opisania w recenzji książki nieuchwytne coś, co sprawia, że po książki Elżbiety
Cherezińskiej będę sięgać w ciemno. Klimat, czyli sposób, w jaki autorka wciąga
czytelnika w sam środek fabuły, w środek akcji, stawia mu przed oczami rząd
postaci i mówi: „Wybieraj. Kto ci się najbardziej
podoba? Na kogo głos będziesz niecierpliwie czekać? Kto cię urzecze? Kto
zasmuci? Które sceny i dialogi cię zachwycą, które rozbawią? Uważaj na
jastrzębia i rysie, bo mogą cię podrapać.” Jest coś w tych piastowskich
opowieściach takiego, że oderwać się od nich nie można. Nie ma tu co prawda
obecnego w Odrodzonym Królestwie pierwiastka magicznego, ale kto wie? Wszak to
dopiero początek historii Polski, a nuż jastrząb Mieszka i rysie Świętosławy
to zapowiedź czegoś więcej?
Należałoby jakoś zakończyć ten pochwalny elaborat, żeby było i
konstruktywnie i z puentą i zachęcająco. Ni jak nie potrafię. Czytajcie książkę, sami
przyznajcie mi rację. A ja będę teraz czekać do września na „Królową”, żeby po
raz kolejny zanurzyć się w piastowskiej historii. Odświeżę sobie też zapewne znajomość
z resztą dynastii z Odrodzonego Królestwa. A potem to już mi tylko jedno
pozostanie, będę dręczyć autorkę. Pani Elżbieto, ja bardzo proszę się
pospieszyć z pisaniem. Pani książki mi się kończą, co ja będę czytać, jak już
przeczytam te trzy co mi zostały???
niedziela, 12 czerwca 2016
"Eligible" Curtis Sittenfeld, czyli Jane Austen wiecznie żywa
-->
-->
Kiedy prawie trzy
lata temu wydawnictwo Harper Collins ogłosiło, że planuje wydanie powieści Jane
Austen w nowych, współczesnych aranżacjach, niemalże spadłam z fotela z
wrażenia. Projekt zakładał, że każda z powieści ma być napisana przez inną,
uznaną autorkę (bądź autora), być ich wersją powieści, w unikalnym stylu
swojego twórcy. Do tej pory wydano cztery z planowanych sześciu powieści i mój
entuzjazm nieco już ostygł. „Sense and Sensibility” („Rozważna i romantyczna”) Joanny Trollope
i „Northanger Abbey” Val McDermid (tak,
to ta sama autorka, która pisze powieści kryminalne!) przeczytałam, z czego ta
pierwsza podobała mi się bardziej, choć mnie nie powaliła na kolana, a ta druga
była moim zdaniem głupiutka, natomiast „Emmę” Alexandra McCall Smitha zaczęłam,
westchnęłam i odłożyłam, bo McCall Smith i ja mamy sobie wybitnie nie po
drodze. Za to najnowszą powieść w serii, czyli „Eligible” Curtis Sittenfeld,
uważam za zdecydowanie najciekawszą z dotychczas wydanych w tym projekcie
książek. To prawda, oryginałowi nic i tak nie dorówna, ale moim zdaniem, można
się przy tej książce nieźle zabawić.
„Eligible” to
współczesna wersja „Dumy i uprzedzenia”, jednej z najlepszych (i najlepiej
znanych) książek Jane Austen. To też zdecydowanie najciekawsza uwspółcześniona
z dotychczas wydanych powieści – Sittenfeld właściwie zostawiła sobie postacie
i szkielet powieści, przeniosła akcję do
Stanów i wypełniła ją w zasadzie po swojemu. Poznajcie zatem głównych bohaterów
– rodzinę Bennetów, mieszkańców Cincinnati! Oto matka, która zajmuje się
głównie udzielaniem się w klubie, organizacją dobroczynnych przyjęć i
nałogowymi zakupami, ojciec, powracający do zdrowia po operacji. Oto pięć
córek, z których trzy młodsze tkwią w rodzinnym domu (starym, podupadającym i
pełnym rupieci domu), zajmując się treningiem Crossfit (Kitty i Lydia) albo
studiami (Mary), a dwie starsze mieszkają w Nowym Jorku i jako jedyne pracują:
Jane jako instruktorka jogi, Liz jako dziennikarka. Oto potencjalny kandydat na
męża którejś z córek pani Bennet (najlepiej Jane, która dobiega czterdziestki i
– szok horror! – jeszcze nie jest mężatką): doktor Chip (!) Bingley, gwiazda
programu typu reality show po tytułem Eligible,
w którym miał sobie znaleźć żonę, ale zamiast tego rozpłakał się na oczach
widzów. Oto najlepszy przyjaciel potencjonalnego męża: przystojny, wściekle
bogaty i nieprzystępny neurochirurg, Fitzwilliam Darcy. Są też i bohaterowie
drugoplanowi: Jasper Wick, tu występujący jako długoletni znajomy i kochanek
Liz, kuzyn Willie (zna się jak nikt na internecie, ale jest beznadziejny w
kontaktach z innymi), przyjaciółka Liz, Charlotte… W „Eligible” pojawiają się właściwie wszystkie
znaczące postacie z „Dumy i uprzedzenia” (moja ulubiona to reinkarnacja lady
Catharine de Burgh!), także kilka
nowych, a ich historie czasem są opowiedziane zupełnie na nowo, czasem
nabierają innego niż u Austen tonu. Oczywiście jeśli czytaliście „Dumę i uprzedzenie”
to wiecie zapewne, jak się to wszystko skończy. Natomiast mnie zaskoczyło nieco
inne poprowadzenie pobocznych wątków – zaskoczyło i ucieszyło, bo w ten sposób
książka stała się nieco bardziej współczesna, a także trochę inna od oryginału.
Również przeniesienie akcji do Cincinnati wcale powieści nie zaszkodziło, bo
prowincja amerykańska jest chyba lepszym tłem dla powieści – jakoś nie mogę sobie
wyobrazić Panów Bingley i Darcy jako dwóch Londyńczyków przyjeżdżających do
Norwich…
Jedynym elementem
powieści, który spowodował, że najpierw westchnęłam, a potem przewróciłam oczami,
był wątek reality show, ale to głównie dlatego, że po prostu ja takich
programów nie trawię. Zresztą wątek ten występuje w książce jako część
satyrycznego spojrzenia autorki na współczesne społeczeństwo i jego problemy. Sittenfeld
zamiast o problemach niezamężnych dziewcząt bez majątku, porusza wiele współczesnych
zagadnień –
społeczną niedojrzałość młodych ludzi, problemy finansowe, późne macierzyństwo,
czy też jego brak, a także homofobię, rasizm, szczególnie w osobie pani Bennet.
Wiele osób uznało tę postać za przesadnie niesympatyczną (i wygłaszającą
rasistowskie komentarze), ale według mnie Sitternfeld po prostu „uwspółcześniła”
postacie z powieści „Dumy i uprzedzenia”, obdarowując je równie nieprzyjemnymi cechami,
jak ich Austenowskie odpowiedniki. Natomiast nieco zawiodło mnie zbyt „zamknięte”
zakończenie powieści – Jane Austen słusznie jednak zostawiła pewne rzeczy niedopowiedziane, kończąc w ten,
a nie inny sposób swoją książkę. We współczesnej romantycznej literaturze czytelnicy
zbyt bardzo jednak lubią wszystko pozapinane na ostatni guzik. Być może też
Curtis Sittenfeld czuła potrzebę zakończenia niektórych wątków i wyjaśnienia,
co się stało ze wszystkimi bohaterkami „Dumy i uprzedzenia” (Austen pozostawiła
dwie siostry Bennet na zawsze w stanie zawieszenia), bo pojawia się w książce
nawet rozdział poświęcony Mary, najmniej znanej z sióstr.
Podsumowując,
cieszę się, ze przeczytałam „Eligible” Curtis Sittenfeld, bo już straciłam
nadzieję na to, że znajdzie się w projekcie Austen coś oryginalnego. Tak, „Dumy i uprzedzenia” nie można napisać
ponownie, natomiast można książkę rozebrać na czynniki pierwsze i złożyć na
nowo. W ten sposób do rąk czytelnika trafia „Eligible” – książka, która nie próbuje
być tym, czym na pewno nie jest i w ten sposób nabiera własnego, autonomicznego
charakteru.
wtorek, 31 maja 2016
Tydzień z nosem w książce (2)
Nic
się na blogu nie
dzieje, ale to nie znaczy, że nie czytam! Pisanie wciąż idzie mi ciężko,
wybiłam się bezdyskusyjnie z rytmu i nie wiem, jak tu mam znaleźć czas na pisanie, kiedy go boleśnie nieraz brak na
czytanie... Cóż, pogodziłam się z tym, że czasem jedyną lekturą jaką przeczytam
przez cały dzień jest „Pan Brumm jedzie
pociągiem” Daniela Nappa (swoją drogą świetna książka, jedna z ulubionych
Mini lektur). Więcej mnie na Instagramie,
gdzie albo cieszę się, że coś mi się uda w danym dniu przeczytać (no dobrze, głównie zacząć),
albo snobuję się, pokazując swoją biblioteczkę... Mimo
tego udało mi się ostatnio skończyć kilka
książek, głównie dlatego, że większość z nich przeczytałam na telefonie,
korzystając z kindlowskiej aplikacji, bo tylko tak mogę być pewna, że czas na
czytanie wykorzystam maksymalnie. (Tak przy okazji, to zaczynam się zastanawiać po raz
pierwszy nad sensem kupienia kindla z podświetlaczem - żeby się dało czytać po ciemku - ale
zdecydowana jeszcze nie jestem).
Ad rem zatem! Po
pierwsze przeczytałam „Only Beloved”, romans Mary Balogh, mojej ulubionej autorki
regencyjnych romansów "z głową", kończących jej serię The Survivors
Club. Ta seria to siedmioksiąg, bo autorka ma niezły zamach i naprawdę potrafi
pisać, a historie przez nią opisywane w niej dotyczą ludzi, którzy przeżyli
różne traumy w czasie wojen napoleońskich i podczas wieloletniej kuracji w domu
jednego z bohaterów stworzyli „grupę wsparcia” i zostali przyjaciółmi. W każdej książce śledzimy losy jednego z nich i,
jak to zwykle w romansach bywa, jest tu miłość, niekiedy taka, co przychodzi z
czasem i nad którą trzeba pracować, jest i jakaś intryga i jest nieodzowne
szczęśliwe zakończenie, wcale nie przesłodzone, na szczęście, bo jak już
wspomniałam, według mnie autorka ma klasę i pisze świetnie. Polecam Mary Balogh miłośnikom romansów z czasów regencji, ale i nie tylko.
Po
drugie, skończyłam czytać kilka książek, za których polecenie odpowiada chiara. Otóż to właśnie ona tak
skutecznie zachwalała serię Stacja
Jagodno Karoliny Wilczyńskiej, że z rozpędu przeczytałam obie dostępne
części – „Zaplątana miłość” i „Marzenia szyte na miarę”. Po trzecią,
która właśnie dopiero co wyszła, też pewnie sięgnę. Kiedyś przeczytałam książkę
„Ta druga” Karoliny Wilczyńskiej i spodobało
mi się to, że za tym tytułem nie skrywała się sztampowa opowieść jakiej by się można
spodziewać, ale coś zupełnie innego i nietypowego. Podobnie i w Stacji Jagodno,
autorka na szczęście nie idzie utartym szlakiem w kierunku „zmęczona życiem
kobieta przeprowadza się na wieś i tam poznaje rodzinne historie lub/i miłość
swego życia”. Bohaterka „Zaplątanej miłości”, Tamara, nie przeprowadza się na
wieś, ale tam jeździ, najpierw przygotowując kampanię wyborczą, potem
powodowana ciekawością, wreszcie poszukując zrozumienia i rozwiązania swoich
problemów. Owszem romans jest, ale jakoś raczej zepchnięty na boczny tor, a więcej
uwagi poświęca Wilczyńska relacjom między trzema pokoleniami kobiet – matką,
babką i córką. Do tego dochodzi tajemnica małego białego domku i jego
mieszkanki, babci Róży, i już mamy ciekawą powieść obyczajową, która opiera się
stereotypom, a ponieważ nie wszystko zostaje wyjaśnione, czytelnik (czytaj:
ja), chętnie sięga po drugą część. W tej drugiej części poznajemy nowych bohaterów,
nowe tajemnice – tylko główny wątek moim zdaniem nieco rozpływa się pomiędzy tymi
wszystkimi sekretami. Nie ma już romansu, jest tylko domek Róży i nowe
mieszkanki posiadłości ukrytej w lesie. Mam nadzieję, że kolejna część serii
przyniesie nam więcej interesujących wątków i rozwiązań i że autorce uda się
podtrzymać ciekawość czytelników (czytaj: moją). Kolejny plus za dalszy brak oczywistego romansu i podjęcie zupełnie innych wątków, głownie tych dotyczących relacji między rodzicami a dorosłymi dziećmi.
Ostatnia
książka to „Rzeka zimna” Magdaleny Kawki
– pierwsza książka tej autorki i na pewno nie ostatnia. Zdecydowanie nie
kolejna opowieść o pięknym i szczęśliwym miasteczku, gdzie wszyscy się kochają.
Zamiast tego Magdalena Kawka serwuje nam tajemnicę zaginionej pisarki, na
której poszukiwanie wyrusza jej córka, która od wielu lat nie może się z matką
porozumieć. Zamiast opowieści o wybaczaniu, tajemnicach z dzieciństwa, autorka podaje nam zimny thriller, osadzony w małej, zaśnieżonej miejscowości Grzmoty.
Mamy więc i sekrety, które rozgrzebuje Tamara, mamy i bezwzględne typy, wszędobylskie
baby, wiejskie plotki i nawet ducha. Nie
jest to może wstrząsająca historia, której nie można zapomnieć, ale jest to
zgrabnie napisana książka, która jest dowodem na to, że wsi spokojna i wesoła
jest tylko od czasu do czasu.
No proszę,
okazuje się, że z tego wszystkiego zrobił się (niezamierzenie) długaśny wpis. Ja
zatem wracam do czytania (jestem w połowie „Eligible” Curtis Sittenfeld –
obiecuję notkę jak tylko skończę czytać, słowo harcerza!), a wszystkich
czytelników Ex Librisa zapraszam do komentowania i rekomendowania nowych
polskich autorów i autorek. Do przeczytania!
czwartek, 26 maja 2016
"A LIttle Life" - Hanya Yanagihara
-->
No dobrze, czas, żeby coś wreszcie napisać o „A Little Life”, czyli „Małym Życiu” Hanyi
Yanagihary, powieści, o której wszyscy już chyba słyszeli, która wzbudza
kontrowersyjne opinie i dzieli krytyków. Siedzę, gapię się w komputer i nie ma
pojęcia, od czego zacząć.
Zabierając się za
lekturę powieści Yanagihary nie wiedziałam, czego się mam właściwie spodziewać.
I bardzo dobrze. Szczerze wam radzę, im mniej wiecie o tej książce, tym lepiej.
To co powinniście wiedzieć to po pierwsze – rzecz dzieje się w Nowym Jorku i
dotyczy czterech przyjaciół. JB, Malcolm, Willem i Jude. Czterech przyjaciół ze
studiów razem wchodzi w dorosłość. Każdy z bohaterów chce odnieść sukces, każdy
z nich zmaga się z własną drogą, która ich do tego prowadzi – JB jest malarzem,
Malcolm pracuje w firmie architektonicznej, Willem chce zostać aktorem, Jude
jest prawnikiem. Ale nie spodziewajcie się kolejnej książki o dorastaniu i
mierzeniu się z dojrzałością. To nie jest taka książka.
Po drugie – to
książka o przyjaźni i miłości. Ale nie oczekujcie po niej romansu, bo to też
nie jest to. „Małe życie” jest powieścią wybitnie męską – skupiającą się na męskich
bohaterach, męskich związkach i więzach – zarówno krwi (między braćmi, między
ojcem a synem), jak i przyjaźni. I to właśnie przyjaźń jest tu postrzegana jako
nadrzędna relacja między bohaterami.
Po trzecie – „Małe
życie” to powieść poruszająca tematy tabu, nie tylko związane z cielesnością, seksualnością,
ale też zdrowiem, także tym psychicznym. „Małe życie” to też studium choroby, zapis powolnego zmagania się z
organizmem, który się powoli poddaje.
Długie dywagacje
nie nadają się do opisu „Małego życia” – to jest raczej książka, która jak
szkatułka otwiera się przed czytelnikiem sama. Yanahigara pisze o sztuce, o
potrzebie uznania, ale też i prywatności. „A Little Life” to powieść o
przeszłości, od której nie udaje nam się uciec i o tym, w jaki sposób sobie z
nimi radzimy. To powieść o zagadkach, których nie chcemy nikomu ujawniać i o bliznach
które nosimy. Ale to też książka o tym, co piękne i dobre, o małych radościach
i szczęściu. Z jednej strony opowieść bardzo smutna i pełna bólu, z drugiej –
pełna nieoczekiwanych momentów zabawnych lub wzruszających.
Nie wiem, co
jeszcze mogę napisać, żeby was zachęcić do lektury, ale też i nie popsuć wam
przyjemności odkrywania powieści samodzielnie. Według wielu osób „A Little Life”
to powieść przegadana, przejaskrawiona, pełna teatralnych gestów i postaci,
które są albo przerysowane, albo zbyt pobieżnie nakreślone. Zarzuca się autorce
epatowanie przemocą, dyrygowanie czytelnikiem. Ale według mnie „Małe życie” to
powieść monumentalna i napisana z rozmachem. Przeczytanie tej książki zajęło mi
ponad dwa tygodnie – w sumie nic dziwnego, bo liczy ona sobie ponad siedemset
stron. Zwykle czytam książki szybko, ale tym razem powieść musiałam sobie
dawkować. „A Little Life” to książka miejscami brutalna, miejscami przejmująco
niewygodna, a pewne fragmenty są po prostu bardzo, ale to bardzo ciężkie do
przełknięcia. Ja normalnie nie należę do osób specjalnie sentymentalnych, nie
wzruszam się łatwo, nie płaczę przy łzawych (pardon) romansach, ani nie czytam
książek z gatunku Misery Lit. Jak to się więc stało, że „A Little Life”
przeczytałam poruszona po koniuszki palców, że książka zrobiła na mnie aż takie
wrażenie, że złamałam własną zasadę i zajrzałam na koniec książki, bo nie byłam
w stanie znieść tego napięcia. Tak, zabrzmi to właściwie nieco dziwnie, ale
książka „A Little Life” mnie pokonała, przeżuła i wypluła samą skorupę… I
wiecie co? Warto było.
niedziela, 22 maja 2016
Baśniowy debiut - "Dziewczyna z ogrodu" Parnaz Foroutan
W domu z ogrodem,
na wybrzeżach Los Angeles mieszka Mahbube Malakuti, starsza pani, która
rozmawia z roślinami w swoim ogrodzie, i która zna wiele opowieści. Ostatnia z
rodu Malakutich, perskich Żydów, mieszkających w Iranie jeszcze przed
rewolucją, kobieta żyje jakby na pograniczu jawy i snu, pełna historii, które
nie ma komu opowiadać. Główną bohaterką jej wspomnień jest Rachel, młodziutka
żona kupca Aszera, która nie może spełnić najważniejszej małżeńskiej powinności
wobec swojego męża i dać mu upragnionego syna, który by kontynuował pomnażanie
rodzinnego majątku, poniósł dalej ojcowskie nazwisko, był chlubą rodziców.
Wkrótce potrzeba posiadania potomstwa przeradza się u Rachel w obsesję, która
wiedzie ją ku szaleństwu i ku decyzjom, które zaważą na losach całej rodziny.
Jeśli choć trochę
zaciekawił was ten opis, sięgnijcie po książkę, którą niedawno przeczytałam. „Dziewczyna
z ogrodu” Parnaz Foroutan to powieść zanurzona we wspomnieniach, zainspirowana
historiami rodzinnymi autorki. Ciśnie mi się na ustach wyrażenie „baśniowy debiut”,
bo powieść o rodzie Malakutich czyta się jak opowieść, którą snuje starsza
kobieta, która spieszy się, żeby komuś zdążyć opowiedzieć wszystkie wspomnienia,
żeby komuś przekazać echa przeszłości, która odeszła na zawsze. Jej narracja
jest właśnie tak lekko oniryczno-baśniowa, nie trzymająca się specjalnie
chronologii – pewnych faktów z życia własnej rodziny Mahbube właściwie nie zna, innych się domyśle,
jeszcze inne wspomina. Nie poznajemy też w całości historii jej rodu, a jedynie
wycinki, z których najważniejszy, opowieść o Rachel i jej nieustępliwej
obsesji, jaką staje się chęć posiadania dziecka, staje się późniejszą wypadkową
dalszych zdarzeń.
Ta krótka powieść
niesie w sobie potężną dawkę emocji – jest w niej i kobieca solidarność, miłość,
ale też i rywalizacja, społeczne oczekiwania i szaleństwo. Jest i miłość braterska,
zdolna do poświęceń, jest zazdrość i upadek. Jest i gładko wplecione w powieść kanwa
społeczna – rodzina Malakutich to bogaci Żydzi perscy, mieszkający w
muzułmańskim kraju i, pomimo swego bogactwa i wpływów traktowani jako „nieczyści”,
ktoś, kogo można bez konsekwencji znieważyć.
„Dziewczyna z
ogrodu” wciąga, ale też zasmuca. Życie Rachel i jej szwagierki Chorszid, jak
zresztą i innych kobiet – a właściwie dziewczynek, bo Rachel ma w chwili
zamążpójścia dwanaście lat – jest pomimo pozornego bogactwa i szczęścia podszyte
lękiem i niepewnością. Ich wartość mierzy się za pomocą ilości urodzonych
synów, a ich świat jest zamknięty w murach andaruni, prywatnej, kobiecej części
domu. Tak naprawdę dopiero Mahbube udaje się wyrwać poza hermetyczny świat oddzielający
kobiety i mężczyzn, Żydów i Muzułmanów. Smutna jest też historia samej Mahbube,
która wychowuje się bez matki, starając się za wszelką cenę dowiedzieć czegoś o
jej śmierci, według jej ojca spowodowanej powikłaniami kobiecymi. Smuci wizja
świata, w której kobiety można się pozbyć jak zbędnego balastu pod byle
pretekstem, w którym matce zostaje odebrane dziecko i absolutnie nic nie można
na to poradzić, w którym kobiety są postrzegane jako naczynia, które można
potłuc, wypełnić, lub odłożyć na potem, do póki znów nie będą przydatne. Ale jest
to też piękna powieść, pewna poetyckich opisów
nieistniejącego już świat, na chwilę tylko przywróconego do życia opowieściami narratorki
książki.
poniedziałek, 9 maja 2016
Lisa Owen, "Not Working", czyli o książce, która nie jest podobna do "Pamiętników Bridget Jones"
Po raz pierwszy
natknęłam się na wzmiankę o debiutanckiej powieści Lisy Owen, „Not Working”
przeglądając listę autorów debiutujących w 2016 roku, którą opublikował The
Guardian. Jej autorka rzuciła pracę w wydawnictwie, zapisała się na kurs
kreatywnego i pisania i zanim jeszcze swoją książkę skończyła pisać, miała już
swoją agentkę, a rok później o prawa do wydania jej książki walczyło aż osiem
wydawnictw. Podobnie jak jej twórczyni, bohaterka książki,
Claire Flannery, również decyduje się rzucić swoją posadę w agencji marketingowej,
żeby odnaleźć siebie, sens życia i nową, bardziej ciekawą pracę, która będzie
jej prawdziwym powołaniem. W przeciwieństwie do swojej kreatorki Claire nie
bardzo to wychodzi, gdyż okazuje się, że poszukiwanie wymarzonego zajęcia jest
trudniejsze niż się to nam wydaje. Zamiast tego Claire spędza zbyt wiele czasu
przed telewizorem czy ekranem komputera, spotyka z przyjaciółmi, kłóci ze swoim
chłopakiem i przeżywa zerwanie stosunków z własną matką.
„Not Working” jest
opisywane jako dowcipny głos naszego pokolenia ludzi prokrastynujacych, pełna humoru i ciepła, ale też i nieco melancholijna
książka. Całkowicie się z tym zgadzam! Natomiast spotkałam się też gdzieś się z
określeniem „Bridget Jones naszego
pokolenia”. I chyba to właśnie porównanie nieco zepsuło mi lekturę tej książki.
Po pierwsze – Claire w niczym nie przypomina roztrzepanej, sympatycznej Bridget,
a książka nie jest opowieścią o poszukiwaniu miłości i drugiej połówki. Claire
już ma swoją drugą połówkę – bardzo cierpliwego i dobrze zapowiadającego się
neurochirurga (nic dziwnego, że może sobie pozwolić na odejście z pracy!), ale
gdzieś się w swoim życiu pogubiła i nie za bardzo wie, co z nim zrobić. To
raczej książka o poszukiwaniu własnej tożsamości, którą łatwo czasem zgubić, o
odwadze, której potrzeba, by coś wokół siebie zmienić, a także o tym, że tak
naprawdę wcale niełatwo jest odkryć, co chce się zrobić z własnym życiem.
Kolejna zdecydowana
różnica – przy „Bridget Jones” płakałam momentami ze śmiechu, natomiast „Not
Working” wydawało mi się miejscami wręcz smutne. Od razu dodam, że humor w tej książce
jest, ale zupełnie innego rodzaju, zdecydowanie nie na taką skalę, jakiej można
by się spodziewać z entuzjastycznych recenzji i cytatów na okładce… Tu wspomnę
jeszcze, że zdecydowany plus należy się właśnie za okładkę, która zdecydowanie
przyciąga oko i odróżnia książkę od stosów innych.
Po trzecie - mimo
iż styl też może z początku wydawać się podobny do książki Helen Fielding, to
jednak „Not Working” jest książką mniej spójną – zamiast pamiętnika mamy tu zapis
luźnych przemyśleń, krótkich scenek i dłuższych rozdziałów. Zastanawiałam się
nawet, czy powieść nie miała swojego początku gdzieś w sieci, bo niektóre
obserwacje przypominają mi tweety czy podpisy na instagramowych fotkach. Ten
sposób narracji, chociaż ułatwiał mi czytanie, (bo łatwo jest połykać
króciutkie akapity i nieco dłuższe scenki), sprawił jednak, że z początku trudno
mi się było wciągnąć w tę książkę, a co za tym idzie, zaprzyjaźnić z główną
bohaterką. Większą sympatię czułam do matki Claire, która zresztą przez większą
część książki jest nieobecna, czy do reszty członków jej rodziny. Claire czasem
mnie denerwowała (ile czasu można spędzać w piżamie, pijąc wino na obiad!!!), z
drugiej strony budziła sympatię i pewnego rodzaju współczucie swoim zagubieniem
i niepewnością.
Mam nadzieję, że
moje porównania nie zniechęciły was kompletnie do tej książki. Większość moich narzekań
wynika z tego, że po prostu spodziewałam się po niej czegoś innego. „Not
Working” to debiut udany, chociaż zdecydowanie nie wybitny. Czekam też na szum
w mediach wokół tej książki, który by mi powiedział, że to ja jedna się mylę, a
nie osiem wydawnictw, które wcześniej konkurowały między sobą o prawa do
wydania tego debiutu – ale na razie takiego szumu jakoś nie widzę, co mi
podpowiada, że może mam rację i „Not Working” to książka na ocenę dobrą. Natomiast
chętnie przeczytam kolejną książkę Lisy Owens, chociaż wydaje mi się, że jako
iż autorka niedawno urodziła dziecko, to napisanie kolejnej może zabrać jej
zdecydowanie więcej czasu.
niedziela, 24 kwietnia 2016
Tydzień z nosem w książce (1)
Stało się tak, jak to przewidywałam. Książki czytają mi się o wiele wolniej
niż kiedyś. Zamiast połykania książek co drugi dzień, przechodzę fazy. Jestem wybredna.
Jestem leniwa. Czasem wcale mi się nie chce czytać. To, co kiedyś było
nałogowym pochłanianiem słowa pisanego zamieniło się w jeden ze sposobów
spędzenia wolnego czasu – czasu, którego coraz mniej na własne przyjemności.
Nadal czytam dużo, więcej być może niż statystyczny Polak, ale czytam nierówno.
Z niektórymi książkami czasem mi zupełnie pod górkę. Inne co rusz odkładam na
potem. Jeszcze inne czytam tylko w łóżku albo tylko w autobusie. Obecnie rozdzielam się
na czworo. Z jednej strony: Locke Lamora po raz drugi, czyli „Red Seas Under Red Skies” („Na szkarłatnych
morzach”) Scotta Lyncha . Wiadomo – ciągnie. Z drugiej – „Not Working” Lisy Owen – debiut, który
ktoś porównał do „Dziennika Bridget Jones” – nie wiem, czy słusznie, chyba nie.
Być może bohaterka jest taką właśnie współczesną Bridget, skondensowaną w
formie, żeby pasowała do dzisiejszych realiów i mediów społecznościowych, tak
samo niepewną tego, jak właściwie ma wyglądać jej życie, ale to zdecydowanie
inna książka, inny humor, inne problemy. Nie sądzę, żeby stała się symbolem
kolejnego pokolenia, wypromowała nowy
rodzaj literatury, tak jak to się stało z książką Helen Fielding, ale to dobry
debiut moim zdaniem. Do dokończenia w autobusach. Trzeci „włos” to kryminał
islandzkiego autora, Ragnara Jonassona, „Snowblind”.
Właściwie to zainteresował mnie kolejny tom z tej serii, ale nie lubię zaczynać
od środka, więc zabrałam się za pierwszy… Tu mamy morderstwo, niedoświadczonego
policjanta i długie polarne noce. Klimatycznie i ciekawie. Czwarta i ostatnia
książka z tego tygodnia to dopiero co zaczęta powieść „A Little Life” („Małe życie”) Hanyi Yanagihary, która właśnie została
wydana przez Wydawnictwo WAB. Nominowana do Bookera, do Baileys Prize, do US National
Book Awards, zbiera same pochwały. U mnie na swoją kolejkę czekała już długo,
ale skoro wychodzi polskie wydanie, postanowiłam dłużej nie czekać. Początek zapowiada
się wyśmienicie, nieco zagadkowo, świetnie się czyta, strony po prostu same się
przewracają. Jedyny minus to rozmiar – 720 stron małego druku (ach, wiem,
powinna na kindla, ale cóż..) – ale na szczęście jestem przyzwyczajona do
dźwigania ciężarów.
Cóż, dość tego gadania, czas wracać do czytania, choć coś czuję, że przerwa
zaraz się skończy. Życzę wszystkim miłej niedzieli – mam nadzieję, że napiszecie,
co wy teraz czytacie.
PS. Ex Libris dorobił się swojego konta na Instagramie – chętnych zapraszam
tutaj i na
Facebookowy profil, gdzie jest mnie zdecydowanie więcej…
poniedziałek, 11 kwietnia 2016
Baileys Women's Prize for Fiction 2016 - finalistki
Dziś wieczorem ogłoszono listę sześciu finalistek tegoroczej Baileys Women's Prize for Fiction. Niestety w trakcie ogłaszania jechałam sobie metrem na spotkanie z Padmą z Miasta Książek i o wynikach poinformowano mnie dopiero na miejscu. A tak chciałam sprawdzić wszystko od razu...! Oto lista:
Cynthia Bond: Ruby
Anne Enright: The Green Road
Lisa McInerney: The Glorious Heresies
Elizabeth McKenzie: The Portable Veblen
Hannah Rothschild: The Improbability of Love
Hanya Yanagihara: A Little Life
Anne Enright: The Green Road
Lisa McInerney: The Glorious Heresies
Elizabeth McKenzie: The Portable Veblen
Hannah Rothschild: The Improbability of Love
Hanya Yanagihara: A Little Life
O książkach możecie poczytać sobie więcej tutaj, a ja mam nadzieję przeczytać przynajmniej dwie książki z listy finalistek...
niedziela, 10 kwietnia 2016
Złodziej, który skradł mi serce (Scott Lynch, "Kłamstwa Locke'a Lamory")
Dziś będzie
krótko, acz treściwie. Skończyłam czytać „Kłamstwa Locke’a Lamory” Scotta
Lyncha i świerzbią mnie palce, żeby coś o tej książce napisać. Od razu uczciwie
zaznaczam, że w nosie mam, co inni mają na jej temat do powiedzenia, chyba, że
tak jak ja uważają, że książka jest po prostu fantastyczna. Locke Lamora i
reszta jego gangu zawładnęła moim sercem i uczciwie przyznaję, że tak dobrze
napisanej powieści łotrzykowskiej daawno już nie czytałam…
Dla tych, którzy
o książce nie wiedzą nic, kilka słów zachęty. Oto Camorra, państwo-miasto na
wzór Wenecji składające się z samych wysepek i mostów, władane prawomocnie przez
księcia Nicovante i (nielegalnie) przez capo Barsaviego, któremu podlega półświatek
przestępczy. Camorra to dom Locke’a Lamory i Niecnych Dżentelmenów (Gentleman
Bastards), grupy pewnych bardzo utalentowanych i pomysłowych złodziei, których
poznajemy w trakcie kolejnego, bardzo skomplikowanego skoku. Locke specjalizuje
się w zabieraniu pieniędzy bogatym i nieoddawaniu ubogim i jest w swoim fachu,
tak dobry, że nazywają go Cieniem Camorry, ku jego utrapieniu zresztą, bo do
legendy mu bardzo brakuje – słabej postury Locke fechmistrzem jest miernym, ale
to mu wcale nie przeszkadza w układaniu skomplikowanych planów, które Niecnym
Dżentelmenom przynoszą krocie. Znakomitym fechmistrzem zresztą wcale być nie
musi, bo jest nim Jean Tanner, jego przyjaciel i prawa ręka, a reszta jego
gangu – bracia Sanza i Pędrak, który dopiero kształci się na złodzieja, też
potrafi wyjść cało z przeróżnych tarapatów. I tylko kiedy na scenie pojawia się
na poły mityczny Szary Król, Locke i Niecni Dżentelmeni wciągnięci zostaną w
rozgrywkę, która może się okazać dla nich fatalna w skutkach…
Co mogę napisać o
„Kłamstwach Locke’a Lamory”? Że to jedna z najlepiej zapowiadających się serii
fantasy jakie ostatnio czytałam. Że po interesującym początku nagle akcja
zaczyna galopować w takim tempie, że nie można się od książki oderwać. Że
zdarzyło mi się przy jej czytaniu parsknąć śmiechem, a przy końcu także zakrzyknąć,
triumfalnie wymachując pięściami. Że skok stulecia Locke’a można pod względem
zawiłości porównać do „Ocean’s Eleven”, co jest pochwałą wielką, jako że film
bardzo ale to bardzo mi się podobał. Że pod koniec i tak udało mi się autorowi
mnie zaskoczyć, co się w cyklach fantasy często nie zdarza, bo przecież zwykle
od początku wiadomo, że to biedny żebrak zabije smoka i poślubi księżniczkę. Że
pełno w tej książce humoru rubasznego, przekleństw i dosadnych porównań, a do
tego Scott Lynch potrafi tak pisać, że czytelnik może sobie całą Camorrę
doskonale wyobrazić – razem z jej zapachami i kolorami. Że „Kłamstwa…” to
sprawnie skonstruowany świat, subtelnie fantastyczny (i chwała Bogu, bo chociaż
uwielbiam Davida Eddingsa i Mercedes Lackey, nadmierne nagromadzenie czynników
magicznych zaczyna mi po trochu wychodzić bokiem) i bardziej podobny do
powieści łotrzykowskiej niż do heroic fantasy. I w dodatku Locke. Locke Lamora,
ten łotr, skradł moje serce i chyba już go nie odda, złodziej przebrzydły.
Scott Lynch
zadebiutował swoją powieścią dziesięć lat temu. Na szczęście nie wiedziałam
wtedy jak bardzo mi się ta książka spodoba, bo na kolejne części cyklu trzeba
by mi było czekać latami. Natomiast ja już niebawem sięgnę po „Na szkarłatnych
morzach” i „Republikę złodziei”. Byle tylko doczekać do lata, kiedy to wydana
zostanie czwarta część cyklu, „The Thorn of Emberlain”. Latem zresztą będę
miała co czytać, mam nadzieję, bo właśnie wtedy ma wyjść kolejna książka Bena
Aaronovitcha, “The Hanging Tree”. I żeby
tylko jeszcze Patrick Rothfuss napisał kolejną część Kronik Królobójcy, posmarkałabym
się ze szczęścia…
PS. Tym którzy jeszcze go nie czytali, polecam z całego serca Patricka
Rothfussa i jego cykl, który rozpoczyna „Cień wiatru” i apeluję do autora, by go
skończył i przestał trzymać nas w napięciu, bo jak to tak można. Tym zaś,
którzy chcieliby przeczytać porządny (skończony!) cykl fantasy, z bohaterem,
który od zabijających smoki magią cnotliwych rycerzy odstaje jak kaktus od
pachnących róż, polecam „Z mgły zrodzony”,
pierwszą część cyklu Ostatnie Imperium Brandona Sandersona, czyli moje kolejne
odkrycie z ubiegłego roku.
Subskrybuj:
Posty (Atom)