niedziela, 16 czerwca 2013

Powroty do dawnych lektur (David Eddings - Belgariada)

Dawno, dawno, temu... W czasach chmurnej i durnej młodości (także tej powtórnej), uwielbiałam czytać przeróżne powieści fantasy, czym zaraziłam się od Pewnego Znajomego, który mi te książki pożyczał początkowo i doradzał. Czytałam więc Xanth Anthony'ego, czytałam i Andre Norton, czytałam i Anne McCaffrey, Mercedes Lackey i Davida Eddingsa. Po wielu latach okazało się, że niektóre książki były tylko na jeden raz, a niektóre zostały ze mną na dobre. Lubię sięgać po nie od czasu do czasu, czytać je wybiórczo, czasami ciągiem, mimo że wiem dokładnie, co się w każdej z nich stanie, jak się potoczą losy bohaterów, jak zakończą się ich przygody. Konia z rzędem temu, kto zna lepsze lekarstwo na smutki i stresy niż czytanie po raz kolejny ukochanych, dobrze znanych książek. Kiedy więc ostatnimi czasy potrzebowałam podleczyć skołatane nerwy i wiedziałam, że na byle czym się skupić nie będę mogła, na nowe nie miałam ochoty, zwłaszcza, że przy nowym trzeba się czasem skoncentrować, przyszedł mi z pomocą David Eddings i jego słynny pięcioksiąg - Belgariada. 

Początek historii, opowiedziany w tomie zatytułowanym „Pionek proroctwa”, zabiera nas na farmę pewnego gospodarza, gdzie w kuchni, pod czujną opieką cioci Pol, dorasta Garion, zwykły sendarski chłopak, któremu nigdy się nie śniło, że stanie się pionkiem w grze pomiędzy potężnymi siłami, które walczą o panowanie nad światem. Tajemnicze proroctwo, śpiący bóg Torak, Klejnot Aldura – to przecież tylko fragmenty opowieści, jakie snuje wędrowny bajarz, a w dodatku nie mają one nic wspólnego z losem zwykłego wiejskiego chłopca, prawda? Aż pewnego dnia okazuje się, że macki przeznaczenia sięgają po Gariona i nasz bohater, w towarzystwie pozornie tylko przypadkowej grupy przyjaciół, wyrusza w Podróż Życia. Kolejne książki z tego cyklu, „Królowa magii”, „Gambit magów”, „Wieża czarów” i „Ostatnia walka czarodziejów”, opowiadają o przygodach i podróżach naszego bohatera, który podąża ku swojemu przeznaczeniu.

Cóż mogę więcej napisać o Belgariadzie Eddingsa, żeby nie zepsuć wam przyjemności czytania? Jest w tych książkach wszystko, czego potrzeba dobrej serii. Przede wszystkim wachlarz wspaniałych postaci, a wśród nich czarodzieje, rycerze, szpiedzy i pewna nieznośna księżniczka, a także z pozoru zwykli ludzie, którzy (jak się okazuje) wcale tacy zwykli nie są. A do tego Niechętny Bohater, nieświadomy swojego przeznaczenia zwykły młody człowiek, który w czasie Wyprawy dojrzewa, dorasta i odnajduje swoje przeznaczenie. I choć właściwie prawie od razu wiadomo, jaki los go czeka, to nie przeszkadza to czytelnikowi z wypiekami na twarzy śledzić jego przygód. Bo też akcja cyklu, po niespiesznie rozwiniętym początku, przyspiesza zdecydowanie w dalszych częściach, a dzieje się w tej powieści sporo – towarzyszymy Garionowi i jego przyjaciołom w wędrówkach, potyczkach i niezwykłych zdarzeniach, odwiedzamy przydrożne gospody i pałace władców. A wszystko to opisane w sposób bardzo plastyczny, ukraszone dowcipnymi dialogami i słownymi potyczkami bohaterów. Jednym słowem – pięć tomów cyklu Davida Eddingsa czyta się błyskawicznie i z prawdziwą przyjemnością.
Ach, ta Belgariada! Pięć tomów fantastycznej przygody, wydanych przez Wydawnictwo Amber w latach dziewięćdziesiątych, koszmarne okładki i wspaniała treść. Saga kupowana i czytana tom po tomie. Pamiętam do dziś ekscytujące drżenie rąk, kiedy niosłam z księgarni kolejną książkę z serii i smutek, kiedy uświadamiałam sobie, że na kolejny tom trzeba będzie teraz poczekać... Do dziś te sfatygowane nieco książki wywołują we mnie nostalgiczne wspomnienia. Kiedyś już wspomniałam, że to właśnie od tej serii zaczęła się moja przygoda z czytaniem książek w języku angielskim – w londyńskiej księgarni zauważyłam prequel do tej serii i wiedziałam, że nie chcę czekać na polskie tłumaczenie! Dziś zachęcam was wszystkich do sięgnięcia po Belgariadę i jej kontynuację, Malloreon, a tymczasem idę sprawdzić, co tam słychać u moich dobrych znajomych...

PS. Jeśli was zaciekawiłam i chcielibyście sprawdzić, co jeszcze napisał Eddings, na tej stronie możecie znaleźć całą listę jego książek (i o wiele więcej)... Nie polecam jedynie ostatniej serii, Marzycieli. Po resztę moim zdaniem zdecydowanie warto sięgnąć!

piątek, 14 czerwca 2013

Niebanalna historia miłosna (Kasia Bulicz-Kasprzak - "Nie licząc kota, czyli kolejna historia miłosna")

Zaczęłam czytać „Nie licząc kota” Kasi Bulicz-Kasprzak pomimo iż podtytuł tej powieści („czyli kolejna historia miłosna”) pobrzmiewał nieco słodko i stereotypowo. Zwabił mnie interesujący opis na okładce – prowincjonalne miasteczko, spadek po zmarłej ciotce, garść rodzinnych tajemnic... Do tego monologujący Kot – czego więcej może brakować do szczęścia książkochłonowi? (A przynajmniej temu książkochłonowi?) Główna bohaterka, Asia, zostaje obudzona przez matkę telefonem w środku nocy i powiadomiona o śmierci nielubianej krewnej. Wyjeżdża więc niechętnie do małego miasteczka, z którego kiedyś wyjechała na zawsze, zostawiając w Warszawie mieszkanie i chłopaka, by zająć się sprawami spadkowymi. Na miejscu poznaje przystojnego notariusza i... I w tym miejscu się zatrzymałam, ziewnęłam i odłożyłam „Nie licząc kota” nieco znudzona.

O mało co, a przegapiłabym zupełnie niezłą książkę. Sięgnęłam po nią ponownie po rekomendacji Agnieszki z blogu Krimifantamania, mając nadzieję, że wielka miłość Szymona i Asi mnie zrelaksuje. Ha! Okazało się, że autorka oparła się schematom, wątek romansowy poprowadziła zupełnie inaczej niż mi się wydawało, odetchnęłam więc z ulgą i zaczęłam czytać dalej, nastawiona do lektury zdecydowanie bardziej pozytywnie. „Nie licząc kota” to dobra lektura na lato – może nie specjalnie odkrywcza i porywająca, ale za to lekka, zwiewna i miejscami zabawna. Zawiera też moje ulubione elementy – tajemnice, wspomnienia i historie z przeszłości, których i tym razem było mi zdecydowanie za mało. Liściki adresowane do Wandy bardzo mnie zaintrygowały, choć były takie krótkie – żałuję, że historia cioci opowiedziana była tak enigmatycznie, bo bardzo chętnie bym się o niej dowiedziała więcej. Chociaż niektóre postacie były zdecydowanie sztampowe (dawna znajoma, która staje się natychmiast najlepszą przyjaciółką głównej bohaterki), to pojawiło się też kilku interesujących drugoplanowych bohaterów, a wśród nich (najciekawsza moim zdaniem) wścibska sąsiadka, czyli fantastyczna pani Lucynka. Natomiast dla tych, którzy kochają koty, dodatkowym plusem powieści mogą być króciutkie wstawki, w których zabiera głos kot ciotki Wandy – osobnik z charakterem, który zna się na ludziach lepiej niż niejeden psycholog...

„Nie licząc kota” to pierwsza powieść Kasi Bulicz-Kasprzak, udany debiut moim zdaniem – cieszę się, że kolejna opowieść o powrocie do małego miasteczka, o miłości i o rozliczaniu się z przeszłością została przedstawiona ciekawie i nieco inaczej. Okazuje się, że okładki czasem nie kłamią - „Nie licząc kota” to rzeczywiście „niebanalna historia miłosna”. Zapamiętam na pewno nazwisko autorki, tym bardziej, że już niedługo ma się ukazać jej nowa książka, „Nalewka zapomnienia”. Mnie najbardziej jednak zaintrygowała wiadomość, że Kasia Bulicz-Kasprzak pracuje właśnie nad kolejnymi powieściami, w tym książką, której akcja ma dziać się pod koniec dziewiętnastego wieku. Życzę autorce powodzenia i czekam niecierpliwie na nowe powieści.

poniedziałek, 10 czerwca 2013

O książce Magdy Fres "Mama, smoczek" z fochem

Moja przygoda z polską literaturą trwa. W tym roku czytam zdecydowanie więcej książek polskich niż w ubiegłych latach, sięgam po nieznane mi wcześniej nazwiska, nie tylko debiuty, przez co natykam się na różne interesujące pozycje – i chociaż najczęściej jestem zadowolona z moich wyborów, czasem odnajduję wśród nich prawdziwe perełki, to od czasu do czasu trafiają się też zdecydowanie mniej udane spotkania. Do takich należy na książka Magdy Fres „Mama, smoczek!”, dlatego notka będzie krótka i w dodatku z fochem. Bo zaczynając lekturę miałam nadzieję na lekką opowieść o doświadczeniach macierzyństwa, o pierwszych krokach stawianych w nowej roli, o dojrzewaniu więzi pomiędzy matką a dzieckiem – jednym słowem, na coś zupełnie innego. Bo w zamian za to dostałam irytujący monolog o ekologicznych warzywach, makrobiotycznym gotowaniu i o szczepionkach zawierających rtęć. Bo książki nie odłożyłam tylko dlatego, że krótka była, a ja się bardzo starałam zrozumieć, po co to wszystko, wciąż czekałam na jakieś interesujące fragmenty i nic. Bo się po prostu rozczarowałam.

Bohaterka i narratorka powieści to Małgosia, która właśnie została mamą Rumpelka. Okazuje się, że w macierzyństwie nic nie jest proste, dziecko nie przychodzi na świat z instrukcją obsługi, a wielu rzeczy trzeba się nauczyć samemu. Nie wiem, czy to dlatego, że sama nie mam dzieci, czy też dlatego, że mam zupełnie inny światopogląd niż bohaterka powieści, ale książka Magdy Fres zaczęła mnie miejscami bardzo denerwować. Przyznaję, że początek zapowiadał się interesująco, niebanalnie, bo mowa była i o poronieniu, i o depresji, o zwykłym-niezwykłym życiu z dzieckiem, nieco zabawnie, ale i też nieco poważnie miejscami. Niestety, im dalej, tym było jednak gorzej – przede wszystkim „Mama, smoczek!” to nie powieść, a raczej zapis refleksji, luźnych przemyśleń, których punktem zbiorczym jest małe dziecko. Miejscami miałam wrażenie, że bohaterka spędza coraz więcej czasu na obsesyjnym doinformowywaniu się o potencjalnych problemach, niż na byciu matką. Najbardziej utkwił mi w pamięci fragment o poszukiwaniu perfekcyjnego smoczka do butelki, bo cały czas zastanawiałam się, ileż to pieniędzy można na te smoczki i butelki wydać, i czy nie lepiej jest po prostu zrobić samemu większą dziurkę, jeśli pokarm nie leci... Przyznam, że zaczęło mi się wydawać, że autorka napisała raczej poradnik, a nie powieść, bo coraz więcej pojawiało się rozważań o szczepionkach, o dietach, alergiach, o poszukiwaniu szkodliwych składników w butelkach, a „akcji” było coraz mniej... Zaczęłam więc książkę czytać dość pobieżnie, czasem tylko chwytając się za głowę. W tym miejscu chciałam przeprosić Ulubionego Anglika za to, że go zadręczałam tą książką, czytając mu niektóre fragmenty i dopytując się, czy to normalne, albo co on by zrobił w takiej sytuacji... 

„Mama, smoczek!” Magdy Fres to książka zdecydowanie nie dla mnie. Nie jest to poradnik, a zdecydowanie za dużo jest w niej wzmianek o nowinkach (pseudo) naukowych i porad dotyczących „hodowli” niemowląt. W książce zabrakło mi natomiast prawdziwej opowieści o pierwszym roku życia z dzieckiem, o zmianach jakie ten czas za sobą niesie, o tym wszystkim, co powinno temu towarzyszyć – za mało było w tej książce uczenia się siebie nawzajem, wspólnego odkrywania świata, czyli tego, co mogłoby zachwycić, rozbawić, zaintrygować. Nie rzuciłam w kąt tylko dlatego, że czytałam ją w wersji elektronicznej, a swój kindelek kocham i nie będę go narażać na wstrząsy. Jednym słowem – foch.

środa, 5 czerwca 2013

Women's Prize for Fiction 2013 - wyniki!

Spieszę donieść, że zwyciężczynią Women's Prize for Fiction 2013 właśnie została ogłoszona A.M. Homes za książkę "May We Be Forgiven".
Nie udało się Hilary Mantel zdobyć wszystkich trzech głównych nagród literackich w tym roku, Homes była zresztą obstawiana (wspólnie z Zadie Smith) jako druga z faworytek do zdobycia tej nagrody. Niestety (jak co roku zresztą!) jest to książka, która z listy nominowanych pozycji zainteresowała mnie najmniej, ale kto wie, może kiedyś zabraknie mi lektur do czytania i sięgnę wtedy po "May We Be Forgiven"? 

Women's Prize for Fiction 2013 przechodzi więc do historii, a od przyszłego roku nagroda zmienia nazwę. Kilka dni temu ogłoszono, że znaleziono nowego sponsora (na razie na trzy lata) - od 2014 roku nagroda będzie nosiła nazwę The Baileys Women's Prize for Fiction. Nie wszyscy są z tego powodu zadowoleni, pojawiły się głosy, że likier alkoholowy jako sponsor nagrody literackiej obniży jej wartość, że nie jest to sponsor, z jakim chcą być utożsamiane pisarki. Pozostaje nam czekać do przyszłego roku i przekonać się, co planuje na rok 2014 The Baileys Women's Prize for Fiction...

poniedziałek, 3 czerwca 2013

W pogoni za miłością ("The Pursuit of Love" - Nancy Mitford)

Trudno jest pisać o Nancy Mitford, a szczególnie o „The Pursuit of Love”, bez wzmianki o jej siostrach. Siostry Mitford – piękne, zdolne i kontrowersyjne, stały się legendą w kręgach  angielskiej arystokracji lat dwudziestych i trzydziestych. Nancy, najstarsza, została znaną i cenioną pisarką. Diana poślubiła kontrowersyjnego przywódcę angielskich faszystów Oswalda Mosley'a (było to dla obojga drugie małżeństwo) i w czasie wojny była aresztowana. Najbardziej kontrowersyjna z sióstr, Unity, była blisko związana z Adolfem Hitlerem (niektórzy twierdzą wręcz, że była jego kochanką) i po wybuchu wojny usiłowała popełnić samobójstwo. Z kolei Jessica, znana w rodzinie jako „czerwona owca”, była zaprzysiężona komunistką, w dodatku poślubiła niewłaściwego mężczyznę i wyjechała do Stanów. Najmłodsza siostra, Deborah, została żoną księcia Devonshire i obecnie jako księżna-wdowa mieszka w wiosce przy pałacu Chatsworth, rodzinnej posiadłości, którą obecnie zarządza jej syn, 12 książę Devonshire. I tylko Pamela, druga w kolejności starszeństwa siostra, przeszła przez życie cicho, bez skandali i kontrowersji. (Dla zachowania porządku dodam też, że siostry Mitford miały również brata, Toma, który zginął w czasie II wojny światowej).

„The Pursuit of Love” Nancy Mitford to mała, niepozorna książeczka – moje wydanie pochodzi z 1979 roku i notka na okładce jest wspaniale zwięzła i treściwa. Dzięki temu mogłam w spokoju, a przede wszystkim samodzielnie, odkryć tę uroczą powieść. „The Pursuit of Love” to (w wielkim skrócie) historia Lindy Radlett, jej dzieciństwa spędzonego w rodzinnym majątku Alconleigh, nieudanych związków i jej poszukiwań miłości swojego życia. Całość da się podsumować jednym zdaniem, ale ta książka (a właściwie książeczka) naprawdę mnie urzekła. 

Choć „The Pursuit of Love” była piątą książką w dorobku pisarki, to jednak była to pierwsza jej powieść, która stała się bestsellerem, wywołała niezły szum i przyniosła jej sławę. Stalo się tak również dzięki temu, że książka zawiera wiele elementów autobiograficznych, szczególnie w pierwszej części, opowiadającej o dzieciństwie, które główna bohaterka, jej rodzeństwo i kuzynka Fanny, narratorka powieści, spędzają w wiejskim majątku Alconleigh. Postacie sióstr Lindy zdradzają cechy charakteru prawdziwych sióstr Mitford, choleryczny i zabawny wuj Matthew i ciocia Sadie są niewątpliwie wzorowane na jej rodzicach, niektóre historyjki zawarte w powieści są również prawdziwe. Co najważniejsze, postać Fabrice, francuskiego kochanka Lindy i ich wielkiego romansu jest oparta na związku Nancy z Gastonem Palewskim, wielką (niezupełnie odwzajemnioną) miłością Nancy. Jemu to też autorka zadedykowała powieść. Przyznaję, że dopiero teraz, czytając sobie tu i ówdzie o życiu sióstr i o samej książce, zaczynam pojmować, jak wiele autorka zaczerpnęła z własnych wspomnień, jak bardzo autobiograficzna jest miejscami ta książka! Sama Nancy Mitfrod wspominała o niej w listach do sióstr jako o książce „o mojej rodzinie”, natomiast jej matka pisze w liście do jednej ze swoich córek: „znów ta rodzina!”, przewidując, że powieść kiepsko się sprzeda. Pomimo zmienionych imion i historii, ekscentryczne postacie bohaterów były łatwo rozpoznawalne nie tylko dla ich pierwowzorów, ale też dla ich przyjaciół. Nic dziwnego, że powieść zaczerpnięta ze wspomnień autorki, opowiadająca o jej własnym, znajomym świecie, odniosła tak wielki sukces. Poza tym czytanie „The Pursuit of Love” to świetna zabawa, proza Nancy Mitford jest miejscami ironiczna, zabawna, a jej cięty portret angielskiej klasy wyższej można nazwać wprost satyrycznym. A jednak – chociaż „The Pursuit of Love” to lekka, dowcipna opowieść o beztroskiej młodości i poszukiwaniu miłości, to jednak końcówka powieści niesie ze sobą jakiś tragizm, szczególnie ostatnie słowa powieści, jakie wypowiada matka narratorki, które nagle zmieniają nasze spojrzenie na postać Lindy... Nancy Mitford nazywa w książce generację swoich bohaterów (a także i swoją) „straconym pokoleniem”. Opublikowana tuż po zakończeniu wojny, w grudniu 1945 roku, ta powieść jest też pewnym wspomnieniem autorki z beztroskich lat młodości.

„The Pursuit of Love” to książka miejscami zabawna, miejscami smutna, a w dodatku napisana przez kogoś, kto żył w tamtych czasach. I to właśnie kiedy uświadomiłam sobie to, że przecież Nancy Mitford opisuje czasy swojej młodości, wtedy uderzyła mnie pewna nostalgia płynąca z kart tej powieści. Pomimo żartobliwego, lekkiego tonu, „The Pursuit of Love” to też książka o minionej epoce i o utraconym na zawsze świecie przedwojennym. Żałuję, że nie została (jak rozumiem) przetłumaczona na polski. Jeśli macie taką możliwość, przeczytajcie książkę Nancy Mitford w oryginale. Ja mam z kolei zamiar poczytać więcej o szalonych siostrach Mitford. Pochwalę się, że mam w planach wizytę w Chatsworth w lipcu, stąd rosnące zainteresowanie tą rodziną. Na swoją kolej czekają „The Mitford Girls” Mary S Lovell, biografia rodziny, „The Mitfords. Letter Between Six Sisters”, czyli zbiór listów, a także autobiografie dwóch sióstr: „Hons and Rebels” Jessiki Mitford i „Wait for Me!” Debory Devonshire. Z boku przypomina o sobie biografia innej słynnej księżnej Devonshire, „Georgiana. Duchess of Devonshire” Amandy Foreman to podobno wciągająca opowieśc o niezwykłej kobiecie... Jak zwykle nie wiem, kiedy to wszystko przeczytam, ale jeśli macie ochotę na rozpoczęcie znajomości z Nancy Mitford i jej rodziną, polecam wam na dobry początek właśnie „The Pursuit of Love”. Miłej lektury!


niedziela, 2 czerwca 2013

Spotkanie z Claire Tomalin i niedzielne czytanie...

Wierzyć się nie chce, że to już czerwiec. Pogoda w tym tygodniu wcale na to nie wskazywała – było przeważnie zimno, mokro i wietrznie – dobrze chociaż, że na dworze jasno, kiedy wraca się z pracy. Właściwie wydaje mi się, że większość maja spędziłam w drodze do (lub z ) pracy... Z powodu kiepskiej pogody i innych Okoliczności Przyrody zostawiłam rower w domu i jeździłam głównie autobusem. Okazuje się, że brakowało mi czytania w drodze do pracy – rower jest szybszy, ale czasem mam ochotę po prostu wsiąść w autobus i po prostu być pasażerką. W ten sposób okazało się, że jednak jakieś książki udało mi się przeczytać w zeszłym miesiącu. Nie wiem, czy uda mi się o nich coś napisać, ale skończyłam kolejną część wspomnień Gervase Phinna, szkolnego inspektora, który w części trzeciej zakłada rodzinę, drugi tom powieści Jacka Sheffielda o dyrektorze małej szkoły w Yorkshire, a także dwie książki polskich autorek: „Świat w pastelach Ingi” Anety Rzepki i „Mama, smoczek” Magdy Fres.

Bardzo się też cieszę, że w maju udało mi się znaleźć czas na literackie spotkanie. Jak już wspomniałam wcześniej na facebookowym profilu, we wtorek wybrałam się posłuchać wykładu Clare Tomalin o Jane Austen i jej „Dumie i uprzedzeniu”. Claire Tomalin to znana autorka biografii, która ma na swoim koncie popularne książki o znanych pisarzach i literatach. W tym roku, jako część London Lit Festival, w Southbank Centre zorganizowano pięć wykładów z tą popularną pisarką, każdy z nich poświęcony innej postaci ze sceny literackiej - wykłady o Jane Austen, Tomasowi Hardy'emu, Samuelowi Pepysowi już się odbyły, ale dziś i jutro można jeszcze wybrać na spotkanie poświęcone Charlesowi Dickensowi i Mary Wollstonecraft.

Muszę przyznać, że chociaż wykład mi się podobał, to zaskoczyło mnie to, autorka go nie wygłosiła, a odczytała – podobno jest to normalne, ale mnie się wydawało, że ciekawiej byłoby posłuchać czegoś bardziej hmm... spontanicznego. Jednak to co Tomalin miała do powiedzenia było bardzo interesujące, szczególnie dla kogoś, kto biografię Jane Austen jej autorstwa ma jeszcze przed sobą. Dowiedziałam się ciekawych szczegółów o rodzinie Jane – zainteresowała mnie na przykład jej ciotka, Philadelphia, która wpierw pracowała jako modystka, a potem wyjechała do Indii, by tam znaleźć sobie męża. Poślubiła tam starszego od niej o dwadzieścia lat lekarza i kupca Brytyjskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej, Tysoe Saula Hancocka, po czym urodziła córkę, Elizę (podobno było to zresztą dziecko zamożnego kupca, potem gubernatora Bengalu i Indii, Warrena Hastingsa, który został potem jej ojcem chrzestnym i zostawił jej sporo pieniędzy). Kuzynka Eliza była zresztą kolejną interesującą i ważną postacią – poślubiła bowiem francuskiego kapitana, który podobno był hrabią. Po wybuchu rewolucji, jako Comtesse de Feuillide Eliza wróciła do Anglii i wyszła za mąż za brata Jane, Henry'ego. To właśnie Henry i Eliza wspierali Jane w jej literackich przedsięwzięciach, między innymi sponsorując wydanie „Rozważnej i romantycznej”. Dalsza część wykładu dotyczyła życia Jane, płodnych i szczęśliwych lat w Hampshire, późniejszych czasów spędzonych w Bath (Jane nie lubiła tej miejscowości, a warunki w jakich mieszkała nie pozwalały jej na pisanie), aż do jej przeprowadzki do Chawton, gdzie jej talent ponownie rozkwitł. (O wizycie w Chawton pisałam już kiedyś na blogu, jeśli będziecie mieli okazję, to koniecznie się tam wybierzcie!) Claire Tomalin mówiła też o „Dumie i uprzedzeniu”, książce, którą Austen nazywała swoim „ukochanym dzieckiem”, o postaci Elżbiety, która jak na ówczesne czasy jest bardzo samodzielna, zdecydowana i nie zawsze grzeczna! Czytała też swoje ulubione fragmenty z książki, między innymi ten, w którym Lady Catherine de Bourg przyjeżdża rozprawić się z Lizzie – muszę przyznać, że nie spodziewałam się tylu chichotów na widowni! Okazuje się, że Anglicy naprawdę kochają Jane Austen i jej pisarstwo, podczas wykładu bardzo żywiołowo reagowali na wszelkie cytaty z książki. 
 
Na koniec przyszedł czas na pytania od publiczności – w tej dyskusji uczestniczył też prowadzący, James Runcie (autor tej książki, która znajduje się na moim nocnym stoliku – przypadek...?). Pytano Tomalin między innymi o stopień jej zażyłości z postaciami literackimi, o których pisała (bohaterów biografii literackich zawsze się kocha!), o to jak wyobraża sobie Lizzie Bennett jako kobietę współczesną (pracującą, kupującą produkty organiczne), o to, czy powieści Jane Austen są zbyt wyeksploatowane przez telewizję, czy relacje między Jane a jej matką wpłynęły na to w jaki sposób postacie matek są w jej powieściach przedstawiane, a także o, co sądzi o zniszczeniu części korespondencji Jane przez jej siostrę Cassandrę (całe szczęście, że wiele zostało!). 
 
Po wykładzie przyszedł czas na podpisywanie książek – udało mi się z Claire Tomalin zamienić kilka słów, a pisarka podpisała też obie moje książki, które przyniosłam - teraz po prostu muszę je przeczytać!
A co przede mną teraz?
Taaaak. No cóż. Wciąż to samo.  Życzę wam udanej niedzieli!

sobota, 1 czerwca 2013

Eleonory żywot wcale nie atłasowy ("Wytwórnia wód gazowanych" - Dorota Combrzyńska-Nogala")

Pierwszy raz usłyszałam o „Wytwórni wód gazowanych” Doroty Combrzyńskiej-Nogali na blogu Młodej Pisarki. Zapamiętałam tytuł, bo taki nietypowy, okładka też wyglądała bardzo ciekawie, historia brzmiała wciągająco, w dodatku polecana przez kogoś, kogo czytelnicze zdanie cenię. Niedawno książką zachwycała się też Bookfa i kilka innych znajomych osób, więc stwierdziłam, że czas samej sprawdzić, czy i mnie się spodoba! Uwielbiam książki o rodzinnych tajemnicach, o opowieściach z czasów naszych babek i prababek, o życiu zwykłych ludzi, o historiach opowiadanych przez seniorki rodu, odczytywanych w starych pamiętnikach. A jednak ta książka pokazała mi, że czasem w takich opowieściach ważnie jest nie tylko to, co się opowiada, ale i to, co zostaje przemilczane.

Zresztą nie tylko historia jest tu ważna, ale to, kto ją opowiada. Czasem jest tak, że obok postaci stworzonych przez autorów książek przechodzimy obojętnie, nie jesteśmy właściwie nimi zainteresowani. Za to raz na jakiś czas pojawia się postać tak wyrazista, pełna życia, pełnokrwista i prawdziwa, że z kartek powieści wychodzi na świat i za nic nie da się jej zapomnieć. Otóż główna bohaterka powieści, Eleonora Jarecka, z domu Pstrońska, to właśnie taka postać, heroina jak się patrzy. Po prostu mistrzostwo. I to właśnie dzięki niej czytało mi się „Wytwórnię wód gazowanych” jak fantastyczną historię o zwykłym życiu niezwykłej osoby. Poznajemy ją na samym początku w okolicznościach bardzo ciekawych – mianowicie babka Eleonora w wieku dziewięćdziesięciu dziewięciu lat wreszcie umiera. I to też nie byle jak, ale niespodziewanie, po upadku z drabiny, po której to drabinie wdrapała się na stryszek w sobie tylko wiadomym celu. Dopiero w kolejnych częściach poznajemy życie małej Lenorki, urodzonej w 1909 roku, wraz z młodą Eleonorą pierwszy raz zakochujemy się, odkrywamy smak dorosłego życia. Nawet wojna i szara, bura rzeczywistość, która nastaje po niej, nie mogą złamać jej ducha. Lena żyje pełna parą, trzyma się życia zębami i pazurami, zdeterminowana, by przeżyć je jak najwygodniej, jak najpełniej, jak najmocniej, przy użyciu wszelkich dostępnych jej środków, nie zawsze zresztą legalnych. Jest w niej tyle witalności, tyle siły i psychicznej odporności, że Eleonorze nie są straszne wyzwania, jakie stawia przed nią nie tylko ówczesna sytuacja polityczna, ale i jej własne wybory. Lenorka, Lena, Eleonora, Babka - kobieta silna i sprytna, kochająca żona i matka, a jednocześnie manipulantka, trzymająca w garści wszystkie karty i niechętnie dzieląca się władzą czy sekretami. I chociaż czasem nie bardzo można ją lubić, to na pewno trzeba ją podziwiać.

„Wytwórnia wód gazowanych” to książka złożona ze wspomnień, rodzinnych historii, opowieści, którymi karmi się domowników przy suto zastawionym stole. To retrospekcje i wspominki starej kobiety, która nadal chce czerpać z życia jak najwięcej, która niechętnie dzieli się swoimi sekretami, chociaż uwielbia te cudze. Przyznaję, że pierwsza połowa książki najbardziej mi się spodobała, a mianowicie dzieciństwo, życie Leny w przedwojennej Polsce, a już szczególnie zapadły mi w pamięć takie małe historyjki, jak ta ze spadającymi majtkami, czy z pozwem o zniesławienie. Tyle fantastycznych scenek zgrabnie spiętych wokół postaci głównej bohaterki. Do tego lata powojenne, historia Bluma, poruszające obrazy wyłaniające się gdzieś w tle głównej opowieści, gospoda, wytwórnia wód gazowanych, tajemnicza historia Amelii... A potem zupełnie inna opowieść, rozdział poświęcony Józefowi i Sarze, historia pożegnania z ukochanym dziadkiem, wędrówki do gospody, tupiące buty... Późniejsze części, choć równie ciekawe i pełne fascynujących opowieści, już mnie tak nie porwały – zabrakło mi jakiegoś porządku w opowiadanej historii, bo wspomnienia Babki są jak meandrująca rzeka, płyną raz to leniwie, zakolami, raz wartko i szybko przeskakują niewygodne prawdy, by zatrzymać się nad jakimś mało istotnym dla innych szczegółem. W dodatku dostępu do niektórych wspomnień bronią tamy i chociaż ciekawość zżera nie tylko wnuki, przysłuchujące się tym wspominkom, ale i czytelnika, to tylko Babka decyduje, jak wiele ma ochotę przed kim ujawnić. Wygląda to ciekawie, więc dlaczego zrzędzę? Bo świadomość, że są też sekrety, których tajemnicę zabierze bohaterka ze sobą do grobu, uwierała mnie jak niewygodny but. Bo przyzwyczajona jestem do wygodnego podawania na tacy wszystkich odpowiedzi, wręczaniu czytelnikom kluczy do wszystkich schowków, a „Wytwórnia” sporo jednak pozostawia wyobraźni odbiorcy. Wiele osób wspominało w swoich recenzjach niechlujną redakcję, błędy i literówki, nie wiem, może i to wpłynęło w jakimś stopniu na mój odbiór? Być może rozpuszczenie czytelnicze nie pozwala mi docenić umiaru i taktu pisarskiego autorki, która pozwoliła, by niektóre sprawy pozostawić w ukryciu i pozwolić nam na własne domysły.

Pomimo marudzenia chylę czoła przed autorką, bo postać głównej bohaterki szczególnie zapadła mi w pamięć. Eleonorę trzeba poznać, a „Wytwórnię wód gazowanych” trzeba przeczytać, bo to nie byle jaka powieść. Czytałam ją cały tydzień, przy każdej nadarzającej się okazji, po prostu nie mogłam się oderwać. A to według mnie najlepsza dla książki rekomendacja.