piątek, 31 grudnia 2010

Różne różności na koniec roku

Dziś będzie krótko, w punktach i na temat, bo to już ostatni dzień roku, trzeba się spieszyć z przygotowaniami do sylwestrowej imprezy!
1. Ukazał się nowy niedawno numer Archipelagu. Numer jest przyjemnie gruby a i motyw przewodni bardzo ciekawy - Archipelag tym razem jest cały o Miastach. Serdecznie polecam wszystkim!
2. Rozpoczęło się nowe wyzwanie literackie, w którym postanowiłam wziąć udział - Od zmierzchu do świtu. Celem jest przeczytanie dowolnej liczby książek, które są związane z nocą. Szczegóły znajdziecie na blogu poświęconemu temu wyzwaniu.
3. Podsumowanie czytelnicze roku - robicie? Ciężko mi się zdecydować, która z książek podobała mi się najbardziej. Napiszę więc o tych, które zapadły mi w pamięć.
W tym roku przeczytałam 122 książki i jestem bardzo zadowolona z tego, że równo połowa z nich to książki w języku polskim. Na początku tego roku zdałam sobie nagle sprawę, że brakowało mi czytania w moim ojczystym języku, a kiedy zaczęłam czytać blogi o książkach, w tym te polskie, nieoczekiwanie odkryłam wielu nowych, ciekawych autorów polskich, o których nigdy nie słyszałam! Jakże ekscytujące było to odkrycie! Pomyśleć tylko, że mogłabym nigdy nie przeczytać Cukierni pod Amorem Gutowskiej-Adamczyk, Lali Dehnela albo książek Ewy Stec czy Dagmary Półtorak! A teraz? Lawina ruszyła. Okazuje się, że polskie książki są takie same jak te anglojęzyczne – raz dobre, raz kiepskie, ale zawsze warte wyrobienia sobie własnej opinii na ich temat. Jedna z najciekawszych książek poznanych w tym roku to Lala Jacka Dehnela, książka napisana przepięknym językiem, oryginalna, wciągająca i wzruszająca. Tak się cieszę, że miałam okazję ją przeczytać! Musze też wspomnieć o W ogrodzie pamięci Joanny Olczak-Ronikier – zasłużona zdobywczyni nagrody Nike, wstrząsająca miejscami opowieść o historii rodziny autorki, fascynująca podróż historyczna i obyczajowa w czasie. Książka, przez którą zarwałam noc. Polecam obie gorąco.
Oprócz tego przeczytałam mnóstwo ciekawych książek autorów anglojęzycznych. Dwie z nich zasługują na wyróżnienie: The Help Kathryn Stockett i Room Emmy Donoghue. Bardzo różne książki, które do tej pory wspominam, bo zrobiły na mnie niezapomniane wrażenie.
Nie będę robić żadnych noworocznych postanowień, bo z doświadczenia wiem, że mi nie wychodzą. Może tylko postaram się kupować trochę mniej książek, a raczej będę się starać nie kupować książek pod wpływem impulsu, ale próbować przemyśleć każdy zakup. No dobrze, większość zakupów. Czytać książki, które mam już w domu... Ech...
Wszystkim odwiedzającym mojego bloga życzę wszystkiego najlepszego w Nowym Roku.

czwartek, 30 grudnia 2010

Świąteczne czytanie

W okresie świątecznym na czytanie niewiele mamy czasu – najpierw porządki, przedświąteczne przygotowania, gotowanie, pieczenie, pichcenie i siedzenie w w kuchni, a potem to już Wigilia, święta, które zwykle spędza się w rodzinnym gronie, może na rozmowach, odwiedzinach, wspólnym spędzaniu czasu, które do czytania nie zachęca.
Nie wiem jak wy, ale mnie udało się wcisnąć w okresie świątecznym trzy książki: przeczytałam wreszcie Dom sióstr Charlotte Link (recenzja osobno, wkrótce), a dodatkowo przeczytałam dwie cienkie książeczki – Shepherds Abiding (Przybieżeli pasterze) Jan Karon i Hercule Poirot's Christmas (Morderstwo w Boże Narodzenie) Agathy Christie. (Tę drugą to głównie na lotniskach, podczas sześciogodzinnego opóźnienia w mojej podróży z Berlina do Londynu...) Obie książeczki wpisały się znakomicie w świąteczny nastrój, zarówno tematyką jak i treścią, będąc przyjemnymi lekturami, w sam raz na czytanie przy kominku bądź koło choinki, niezbyt wymagającymi, a mile uprzyjemniającymi czas.
Jan Karon, autorka serii książek o Mitford i pastorze Timothym Kavanagh, należy do tych autorów, których zawsze polecam jako odtrutkę na szarą i depresyjną rzeczywistość. Jej książki są opowieściami na wskroś optymistycznymi, pełnymi dobra i ciepła. Może to brzmi dla niektórych zbyt cukierkowato, a może nawet pachnie kiczem, ale ja myślę, że czasem po prostu potrzeba nam takich książek, nadchodzi w naszym życiu bowiem taki czas, że potrzebujemy ukojenia i zapewnienia, że ludzka życzliwość i dobro wciąż jeszcze istnieją. A poza tym, myślę, że Jan Karon potrafi pisać ciepłe historie, a jej bohaterowie, chociaż można by ich było nazwać naiwnymi i staroświeckimi, bardzo do mnie przemawiają. Timothy Kavanagh, główny bohater serii, to emerytowany obecnie pastor, mieszkaniec miasteczka Mitford, głęboko zaangażowany w życie jego społeczności. Shepherds Abiding to ósma książka z serii. Właściwie można by ją nazwać krótką nowelą, bo nie tylko jest objętościowo krótka, ale koncentruje się na krótkim okresie czasu – od października do świąt Bożego Narodzenia. Ojciec Tim znajduje starą szopkę bożonarodzeniową i postanawia ją odremontować jako prezent-niespodziankę dla swojej żony. Malowanie figur, naprawa stłuczonych i brakujących części przynoszą ukojenie, satysfakcję, skłaniają do wspomnień i refleksji nad wartością świąt.
To prawda, niewiele się w tej opowieści dzieje, rozczaruje się ten, kto będzie oczekiwał pasjonujących wydarzeń i zwrotów akcji. Najlepiej chyba zrozumie tę książkę ktoś, kto tak jak ja spotkał się już w mieszkańcami Mitford w poprzednich książkach i czuje się tam jak w domu. Ta książka to właściwie wizyta, którą składa się dobrym znajomym, żeby dowiedzieć się, co u nich słychać. Jeszcze raz chodzimy ulicami Mitford, odwiedzamy znajome miejsca i spotykamy znajome postacie... Mitford koi, tam nawet przedświąteczna gorączka nie psuje atmosfery radości i oczekiwania. Dlatego Shepherds Abiding to wspaniała lektura na święta, pełna ciepła i uroku, wprost emanująca świątecznym czarem. Pokazuje, że święta są  magicznym czasem, kiedy zdarzają się małe cuda i niespodzianki.
Nie przeszkadzały i nawet te części powieści, które mówią (jak zwykle u Jan Karon) o osobistych związkach człowieka z religią. Pasowały do nastroju powieści, bo przecież Boże Narodzenie to czas specjalny czas, kiedy czujemy się bardziej związani z naszą duchową stroną... Polecam jako relaksującą lekturę, która wprawia w dobry nastrój i pozostawia po sobie ciepło wokół serca.
Drugą książkę, kryminał Agathy Christie, odnalazłam na półce u mojej mamy i zabrałam z sobą w powrotną podróż do domu. Książka towarzyszyła mi na lotnisku w Berlinie, gdzie czytałam ją popijając kawę z Bailey'sem, czekając na opóźniony samolot. Czytałam ją w samolocie, przy herbacie, a potem na lotnisku w Gatwick, gdzie utkwiłam na kilka godzin. Skończyłam już w domu, po kilkugodzinnej drzemce. Odłożyłam na półkę z westchnieniem satysfakcji. Uwielbiam kryminały Agathy Christie. Nie kązdy jest, rzecz jasna, świetny, nie brak i tych słabszych, ale swego czasu przeczytałam prawie wszystkie. Teraz od czasu do czasu sięgam po nie znowu, by z zadowoleniem stwierdzić, że zapomniałam, o czym były. Zaczynam więc czytanie od nowa, prawie nic nie pamiętając i na nowo delektując się atmosferą w nich panującą. Tak było i z Hercule Poirot's Christmas – kryminałem, w którym występuje mój ukochany detektyw – Hercules Poirot. Belgijski mistrz zagadki kryminalnej przebywa w okolicy Gorston Hall, majątku Simeona Lee, gdzie na Gwiazdkę zbiera się cała jego liczna rodzina. Kiedy w wieczór wigilijny pan domu zostaje zamordowany, Monsieur Poirot zostaje poproszony o pomoc w rozwiązaniu zagadki. Podejrzani są członkowie rodziny Lee, na jaw wychodzą dawne animozje i rywalizacje. Zmarły był złośliwym starcem, który lubował się w tyranizowaniu otoczenia i podżeganiu członków rodziny przeciwko sobie.
Hercule Poirot's Christmas to świetny przykład klasycznego kryminału z zagadką zamkniętego pokoju. Od początku wczuwamy się w świąteczną atmosferę wiejskiej posiadłości, nastrój budowany jest stopniowo, napięcie zaczyna powoli rosnąć... Zgrabnie skonstruowana zagadka kryminalna, która zostaje czytelnikowi postawiona, do końca pozostała dla mnie tajemnicą. (Jak zwykle zresztą, bo nie jestem dobra w takich zgadywankach, a zresztą myślę, że większą przyjemność będę miała z zaskoczenia jakie przeżyję na końcu książki, niż z rezultatów własnej dedukcji...) Poza tym bohaterem tej powieści jest wspaniały Hercules Poirot! Mój ulubiony mały jajogłowy detektyw z Belgii jak zwykle metodycznie podchodzi do sprawy, chociaż tym razem jakoś nie było mowy o Małych Szarych Komórkach.
Byłam bardzo zadowolona, że to właśnie tę książkę zaczęłam czytać w podróży, bo wciągnęła mnie na tyle, żebym zapomniała o opóźnieniach i innych niedogodnościach, dostarczyła przyjemnych wrażeń i miała zdecydowanie satysfakcjonujące zakończenie, w najlepszym stylu powieści pani Christie. Jak zwykle w jej powieściach mamy do czynienia z wachlarzem ludzkich emocji, portretami zręcznie odmalowanymi przez autorkę, która ukazuje nam drugą, brzydką stronę na pozór spokojnej wsi angielskiej. Polecam ją wszystkim miłośnikom „cosy murders”, czyli łagodnych kryminałów w stylu retro, najlepiej z lat dwudziestych.
A wy jakie książki przeczytaliście w tym roku w okresie świątecznym?

niedziela, 26 grudnia 2010

Nowości wydawnicze

Zawsze uważałam, że początek roku jest na angielskim rynku wydawniczym nuuuudny. Po grudniowym szale, kiedy to na rynku pojawiają się książki kulinarne, biografie i inne duże i ciężkie wagowo pozycje, następuje posucha i wszędzie widzi się tylko wyprzedaże tytułów świątecznych (głównie biografie celebrytów i celebrytek, nudne jak flaki z olejem). Rynek śpi i tylko czasem pojawia się w zapowiedziach jakaś ciekawa książka. Ale w tym roku, w pierwszych miesiącach ukaże się kilka bardzo ciekawych pozycji.
Pamiętacie Córkę opiekuna wspomnień Kim Edwards (nota bene, wciąż jeszcze cierpliwie czekającą na półce...)? W styczniu zostanie wydana w języku angielskim jej kolejna powieść, The Lake of Dream (Jezioro snów). Znów mamy powrót bohaterki do domu, skrywającego rodzinne sekrety, które tylko czekają na to, by wyjść na światło dzienne. Mniam mniam.
Sophie Hannah, znanej i w Polsce autorce kryminałów psychologicznych nie trzeba chyba przedstawiać - jej nowa powieść, Lasting Damage (Długotrwałe szkody), ukaże się w lutym.  
Również na luty przewidziana jest premiera nowej książki Sama Eastlanda o inspektorze Pekkali, pod tytułem Red Coffin (Czerwona trumna). O pierwszej książce pisałam tu, a że podobała mi się, z chęcią przeczytam kolejną część.
Kolejny tytuł to Ape House (Dom małp) Sary Gruen, autorki Water for Elephants (Wody dla słoni), książki, która na zachodzie odniosła spory sukces, a w Polsce, z tego co słyszałam, nie była zbyt popularna. I tym razem autorka pisze o relacjach między ludźmi  zwierzętami, a głównymi bohaterami są małpy. Przyznam się, że nie czytałam jeszcze powieści tej autorki, ale temat zaciekawił mnie bardziej niż ten o cyrku...
Natomiast w marcu ukażą się nowe książki Katherine Webb (autorki Legacy, udanego debiutu opisanegu tu), Sarah Addison Allen, mojej ulubionej Rosemary Rowe (autorki serii kryminałów o Anglii za czasów Imperium Rzymskiego)...
W tym roku ukażą sę też tańsze papierowe wydania książek, które chcę koniecznie kupić - Heartstone (Kamienne serce) CJ Sansoma, Empire (Imperium) Stevena Saylora, Long Song (Długa pieśń) Andrei Levy.  Będzie co czytać i o czym pisać!
A wy na jakie książki czekacie?

sobota, 25 grudnia 2010

Bożonarodzeniowy stosik

Witam wszystkich świątecznie i bez zbędnych ceregieli przystępuję do prezentowania stosiku, który częściowo jest choinkowy, częściowo składa się z książek zakupionych wcześniej i czekających na odbiór, a częściowo z tak zwanych "odgrzewanych kotletów". Występują też pożyczki.
Leżą od góry:
Trylogia Jo Nesbo: Czerwone gardło, Trzeci klucz, Pentagram - zamówiona jako prezent choinkowy, po recenzjach pozytywnych, jako że moja fascynacja kryminałami skandynawskimi trwa i się rozwija. Również dlatego, że po angielsku jakoś zostały te książki wydane po kawałku i nie po kolei. Piękne wydanie w pakiecie, którego nie chcę na razie otwierać, żeby pudełko przeżyło podróż.

Granatowa krew Wiktora Hagena - zanim jeszcze Kasia z Notatek Coolturalnych wychwalała pod niebiosa ten współczesny kryminał o komisarzu-kucharzu, ja już go znalazłam na Melinie i wzięłam i zamówiłam. Musiałam czekać całe wieki, ale już mam. Zapowiada się ciekawie. Muszę się powstrzymywać przed czytaniem. Komisarz Nemhauser jest kapitalny.

Jak poślubić wampira milionera Kerrelyn Sparks - prezent - niespodzianka, nie znam książki, która, według opisu na okładce jest to paranormalną komedią romantyczną. Nigdy jeszcze paranormalnych romansów nie czytałam, więc wstępuję tu na nieznane mi szlaki.

Sezon na cuda Magdaleny Kordel to kontynuacja Uroczyska, o którym pisałam tu. Kolejny prezent. Świąteczne klimaty górskiej zimy odpowiadają mojemu obecnemu nastrojowi, mam zamiar czytać sobie tę książkę pod kocykiem. Ciekawa jestem, czy spodoba mi się powrót do Malowniczego…

Morderstwo pod cenzurą Marcina Wrońskiego, zażyczony prezent, pierwszy tom kryminału retro, którego bohaterem jest komisarz Maciejewski. Właśnie wznowiło książkę wydawnictwo WAB, z czego się bardzo cieszę, bo kiedyś udało mi się dostać tom drugi, który stał sobie spokojnie, czekając aż znajdę część pierwszą i ją przeczytam. Nie lubię zaczynać serii od środka.

Officium Secretum. Pies pański, również Marcina Wrońskiego, podobnież zażyczony prezent. Kościół, tajne akta i zdrada, do tego jakieś morderstwo. Opis na okładce zachwala atmosferę rodem Imienia róży – no zobaczymy, nie będę się nastawiać, to będzie dobrze. Nie znam wielu książek o księżach i kościele, ale po przeczytaniu książki Macieja Grabskiego Ksiądz Rafał (opisanej tu) mam ochotę na więcej. Nie szkodzi, że zupełnie inaczej.

Na samym dole leżą Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki tegorocznego Noblisty, Mario Vargasa Llosy, kolejny zażyczony prezent choinkowy. Długo byłam przekonana, że książkę mam, nie mogłam jej znaleźć, powoli się poddałam i doszłam do wniosku, że sobie to wymyśliłam. Dlatego ją sobie zażyczyłam pod choinkę… Llosy czytałam tylko Pantaleona i wizytantki, dawno temu, jako nastolatka. Niewiele pamiętam, poza ogólnym uczuciem rozbawienia, więc przygodę z tym autorem zaczynam niejako od początku. Mam nadzieję, że dobrze trafiłam.

Po prawej stronie stosu stoją Dzieci z Bullerbyn Astrid Lindgren, strasznie stara książka, która gdzieś zgubiła okładkę. Stoi, bo zachciało mi się poczytać sobie te króciutkie opowiadanka o dzieciach z uroczej szwedzkiej wioski. Szczególnie fragment o kawałku kiełbasy, dobrze obsuszonej.

Po lewej stronie stoi Rok w Poziomce Katarzyny Michalak, którą to książkę w prezencie dostała moja mama, a ja postanowiłam ją przeczytać przed wyjazdem, jak się uda. Na razie czyta się szybko, tylko tak jakoś mdło. Zobaczymy.

Obok stoi Dom sióstr Charlotte Link, pożyczone przez moją mamę z biblioteki na czas mojej wizyty. Właśnie czytam. Kolejna, najsłynniejsza chyba, książka popularnej niemieckiej autorki, której akcja toczy się tym razem w zaśnieżonym Yorkshire. W sam raz na czytanie koło choinki, w ciepłym pokoju, przy herbacie i serniku. Co też zaraz będę robić. Pa, pa.

Ps. W roli tła świątecznego wystąpiła choinka, która, która wyjątkowo mieści się na podłodze w moim pokoju, bo nie ma tam łóżka.

piątek, 24 grudnia 2010

Życzenia świąteczne

Już dziś Wigilia, za chwilę zaczną się ostatnie przygotowania, a ja, korzystając z ostatnich chwil spokoju i ciszy, składam Wam, czytelnikom blogosfery, serdeczne życzenia świąteczne. Życzę Wam wszelkiej pomyślności w blasku rozświetlonej choinki, niech przy świątecznym stole znikną choć na chwilę wszystkie troski i kłopoty, a świąteczna kolęda niech wam rozśpiewa cały dom.  

A po Wigilii życzę wam przyjemnych godzin spędzonych nad książkami znalezionymi pod choinką. Niech okażą się jak najciekawsze.

I jeszcze dziękuję Wam, kochani, że tu zaglądacie, czytacie, komentujecie i sprawiacie, że moje życie staje się coraz ciekawsze.
 
Pozdrawiam ciepło i świątecznie,
Dabarai

sobota, 18 grudnia 2010

Uwaga, będę narzekać, ale może się też pochwalę...

Za tydzień święta, nie wiadomo skąd się wziął śnieg, mam mało czasu a dużo zakupów do zrobienia, loty do Polski na razie stoją pod znakiem zapytania,w pracy straszliwy zapieprz już drugi tydzień... Co jeszcze słychać u mnie? Aha, listonosz posiał mi paczkę! Najprawdopodobniej z książkami z wydawnictwa albo portalu... Dostałam zawiadomienie, że byli, a mnie nie było i zostawili paczkę w bezpiecznym miejscu. Miejsce (nie wiem jakie, nie mam takiego przed domem!) okazało się niezbyt bezpieczne, bo wcięło paczkę-widmo i nawet nie wiem co w niej było. No super. Będę musiała się skontaktować i zapytać, czy ktoś mi czegoś nie wysłał...
 
Czytam sobie już drugi tom The Black Jewels Trilogy Anne Bishop (Czarne Kamienie), całkiem ciekawa lektura, nie wymagająca ode mnie wysiłku, a dostarczająca przyjemnych wrażeń. Nie mam pojęcia, kiedy ja to zrecenzuję, możliwe, że poczekam do trzeciego tomu i napiszę o całej trylogii razem.
Jedyna pociecha w życiu to oczywiście książki.

Pierwsze trzy książki od góry to próba poprawy nastroju w Forbidden Planet – sklepie dla miłośników szeroko pojętej fantastyki, w którym mieści się też księgarnia. Dobrze zaopatrzona księgarnia. Kupiłam w niej dwie książki Anne Bishop z serii Czarne Kamienie, a mianowicie Tangled Webs (Splątane sieci), właściwie część piątą, ale bardzo ciekawą podobno, a także tom drugi trylogii, Heir to the Shadows (Dziedziczka cieni). Do tego Robin Hobb, Assassin's Apprentice (Uczeń Skrytobójcy), pierwsza część znanej trylogii fantasy Skrytobójca

A do tego, dziś do mnie doszły dwie książki od wydawnictwa Oficynka! I już się cieszę, że udało mi się nawiązać współpracę, bo książki wyglądają baaardzo zachęcająco. Są to mianowicie:
  • Etnolog w Mieście Grzechu Mariusza Czubaja, pozycja na którą już sobie ostrzę zęby, skuszona wieloma pozytywnymi recenzjami na blogach, bo jakże się nie zachwycać książką o literaturze kryminalnej?
  • Mucha Jacka Skowrońskiego – polski kryminał, podobno bardzo dobrze się czyta, co postanowiłam to sprawdzić.
A teraz idę moczyć się w wannie w towarzystwie Jaenelle i jej dworu. Pa pa.

sobota, 11 grudnia 2010

Opowieść emigracyjna - Justyna Nowak

Przeczytałam Opowieść emigracyjną Justyny Nowak i zastanawiam się, w jakim stopniu moje własne wrażenia jako emigrantki mieszkającej w Londynie zmieniły moje podejście do tej książki.  A nie było to podejście pozytywne. Fabuła jest banalna aż do bólu. Klara Miodowska, bohaterka Opowieści emigracyjnej, decyduje się na wyjazd do Londynu, bo w kraju nie może ułożyć sobie życia – jest od jakiegoś czasu bezrobotna, samotna i bez celu w życiu. Za to w Londynie kuszą łatwe do zdobycia funty, a ciotka obiecuje pomoc. Londyn, ziemia mlekiem i miodem płynąca, ma być odpowiedzią na wszystkie problemy. Ale od początku okazuje się, że łatwo i lekko nie jest – problemy z brakiem pracy, mieszkania, nieznajomość języka utrudniająca kontakty i porozumienie. Na szczęście można liczyć na pomoc przychylnych rodaków, nieznajomych wyciągających pomocną dłoń.

Mój główny zarzut? Zabrakło mi w tej książce przede wszystkim LONDYNU. Właściwie akcja tej powieści mogłaby się toczyć w jakimkolwiek mieście na świecie, brakowało mi bowiem nie tylko londyńskiego indywidualizmu, ale nawet jakiegoś porządnego opisu miasta, głębszego zastanowienia się nad atmosferą tej metropolii, właściwie oprócz jednej wycieczki do centrum bohaterka funkcjonuje w niewielkiej przestrzeni pomiędzy domem, sklepem a pobliskim kościołem.

Nie chcę być niesprawiedliwa, ale moje własne wyobrażenia o Londynie, ludziach tu mieszkających, o samym mieście i jego kulturze, są jednak zupełnie inne, niż wrażenia autorki. I dlatego czytając tę książkę miałam mieszane uczucia. Z jednej strony jestem pewna, że mój odbiór tej powieści był w sposób oczywisty przefiltrowany przez własne doświadczenia, z drugiej – nie wiem, czy spodobałby mi się ukazany w niej obraz nawet, gdybym nie miała żadnych doświadczeń. Przede wszystkim wydaje mi się, że pomysł na powieść autorka zaczerpnęła z opowieści ludzi, którzy po krótkim pobycie na obczyźnie wrócili na łono rodziny, by snuć wspomnienia z czasów tej przygody. Chciałabym wiedzieć, czy Justyna Nowak kiedykolwiek była właściwie w Londynie... Rozumiem, że wielu ludzi może się ze mną nie zgodzić, ale uważam, że takie jednostronne traktowanie tematu tylko go spłyca. Po pierwsze wydaje mi się, że powieść ta powiela stereotyp Polaka w Wielkiej Brytanii, mieszkającego w przepełnionym domu, pracującego za grosze w ciężkich warunkach, pożywiającego się najtańszym jedzeniem i ciułającego grosz do grosza. Polaka, mieszkającego wśród „swoich”, niechętnego innym kulturom, nie zainteresowanego zupełnie wyjściem poza własny bezpieczny światek i granice własnej dzielnicy. Po drugie  – przygody Klary w Londynie wydają się niemalże historią bajkową – kiedy tylko główną bohaterkę spotyka jakaś krzywda, cudownym zbiegiem okoliczności udaje się jej stanąć na nogi. Klara odnajdzie na obczyźnie pewność siebie, szczęście i być może i miłość swojego życia. Niestety, jak wszyscy dobrze wiemy, życie bajką nie jest. Mogę się zgodzić z tym, że właściwie każdy ma swoją własną opowieść emigracyjną do opowiedzenia i są one tak różne, jak różne są ludzkie losy, i nie wszystko musi się mi podobać. A jednak od książki wiało nie tylko nudą ale i nieszczerą, przesłodzoną love story. Zabrakło mi spojrzenia na drugą stronę medalu, pokazania ludzi, którzy przyjechali do Londynu w jasnym, określonym celu i cel ten zrealizowali, odnajdując się w różnorodnej etnicznie stolicy, chłonąc kulturę, znajdując w niej swoje miejsce i budując swoją przyszłość. A przede wszystkim, uważam, że autorka zabrała się za taki ciekawy temat i nie potrafiła wykorzystać możliwości, jakie jej on dawał, nie potrafiła go przedstawić w interesujący sposób. Nie jest to właściwie opowieść o emigracji i problemach emigrantów, ale po prostu nieco naiwny romans.

Ponadto, główna bohaterka wydała mi się zbyt naiwna i nieco denerwująca – również jej priorytety były dla mnie nie tyle niezrozumiałe, ale zupełnie obce – Klara była bardziej zainteresowana posiadaniem dużego, nowiutkiego telewizora, niż zapełnieniem własnej lodówki. Rozumiem, że czasem stworzenie głównego bohatera, którego nie sposób polubić jest celowym zabiegiem literackim, ale wydaje mi się, że w tym wypadku o to autorce chodziło... Nie mogłam się do Klary zupełnie przekonać. Jej losy nie tylko mnie nie poruszyły, ale nawet nie zainteresowały.

To co mi się w książce spodobało, to prawdziwe celne spostrzeżenia i wspomnienia bliskie wszystkim emigrantom, niezależnie od kraju zamieszkania – tęsknota za krajem, bariera językowa, samotność, borykanie się z codziennym życiem w obcym kraju. Wiele osób odnajdzie być może cząstkę swoich doświadczeń w tej książce i przygodach Klary. Zamierzam Opowieść emigracyjną podarować mojej bibliotece, jako że otrzymałam ją dzięki uprzejmości wydawnictwa Novae Res i myślę, że znajdzie ona tam czytelników, którzy ją docenią. Według mnie Opowieść emigracyjna to ciekawa, chociaż niezbyt udana próba spojrzenia na życie współczesnych Polaków w Wielkiej Brytanii. Będę czekać z ciekawością na powieści innych autorów podejmujące ten temat. Do tego czasu, będą mi musiały wystarczyć własne doświadczenia.

czwartek, 9 grudnia 2010

Dawno, dawno temu, za górami i morzami (Opowieści z Wilżyńskiej Doliny - Anna Brzezińska)

Lubię fantasy, chociaż już nie czytam tyle książek z tego gatunku co kiedyś. A czytałam bez opamiętania, chociaż trzeba było dopiero Sapka, mistrza nad mistrzami, żebym zaczęła myśleć poważnie o polskich autorach fantasy. Za to pamiętam parę  nazwisk, które swego czasu zrobiły na mnie wrażenie – oczywiście Andrzej Sapkowski, ale też Eugeniusz Dębski, Ewa Białołęcka... Teraz dochodzi do nich Anna Brzezińska, znana głównie jako autorka książek z serii o zbóju Twardokęsku, serii, która, trzeba dodać,wciąż jeszcze przede mną. Ja znajomość z tą poczytną pisarką zaczęłam od Opowieści z Wilżyńskiej Doliny, zbioru arcyciekawych opowiadań, które są zresztą umieszczone w tym samym świecie, co saga o Twardokęsku., Można więc moje zapoznanie się z tą książką traktować jako kładzenie podwalin pod przyszłą lekturę... A coś tak czuję, że prędzej czy później wrócę do świata stworzonego przez Annę Brzezińską. Bo chociaż jest to świat przerażający, pełen przemocy i strachu, to jednak jest też pełen miłości, pożądania i piękna.

Wilżyńska Dolina leży na skraju cywilizacji, która omija ten zapyziały zakątek świata i jego mieszkańców szerokim łukiem. Ci odważni niech próbują szczęścia w dalekich krajach, ale w tej okolicy, gdzie ludzie nieufni, ciemni i zabobonni, niewiele się zmienia. Pory roku przychodzą i mijają, od czasu do czasu przejdzie wojna lub grasanci, a jednak życie toczy się dalej. Nad spokojem doliny czuwa bowiem Babunia Jagódka, ginekologiczna znakomitość dwóch powiatów, właścicielka zaklęcia „młoda i piękna”, capa i wygodnej chałupy, do której prowadzi ukryta dróżka. Odważni ludzie, którzy zapuszczą się w jej dziedzinę mogą spodziewać się wszystkiego. Babunia Jagódka jest bowiem wiedźmą, w dodatku jest złośliwa, właściwie wredna, nie lubi obcych i ceni sobie spokój. Owszem, lubi i w sianie pofiglować, na sztachecie się przelecieć, gorzałki popić albo wybrać się na rydze. Ale jeśli ktoś jej nie spodoba, nadepnie na odcisk, albo zacznie przeszkadzać – nie ma litości! Natomiast jeśli się ją odpowiednio podejdzie, to pomoże i córce młynarza i wiejskiej ladacznicy i świniopasowi. Co prawda, jej czary i zaklęcia nie zawsze idą po myśli życzącego, ale koniec końców – wszystko się dobrze kończy, prawda?

Niestety, świat Babuni Jagódki nijak się ma do znanych nam bajek, gdzie zło zawsze zostaje ukarane, a dobro nagrodzone. To świat pełen przemocy, gwałtu, mordu i ludzi o niegodziwych intencjach. Znane z bajek motywy zostają więc przeinaczone lub wręcz bezlitośnie wyśmiane. Zło panoszy się wszędzie i jest po prostu nieodzowną częścią życia, a dobro ma czasem zwyczajnie pecha. Jednak dzięki temu opowieści z Wilżyńskiej doliny stają się nam bliższe, bardziej współczesne i jakże przez to ciekawsze. W dodatku język jest odpowiednio przaśny, jurny i wyrazisty, Nie zabraknie w nim przekleństw, soczystych opisów i sprośnych dowcipów, nie przeznaczonych dla delikatnych niewieścich uszek. Zresztą niewiele w tych opowiadaniach znajdziemy delikatnych niewieścich uszek, bo chłopskie baby są zwykle zupełnie inne – na równi z mężczyznami potrafią pić i prać po pysku. A nie mają w dolinie lekko – poniewierane przez mężczyzn, głodne, bite lub gwałcone, z trudem czasem radzą sobie z ciężką rzeczywistością.

W świecie Babuni Jagódki, obok typowych stworów i fantastycznych istot należących do nurtu fantasy, nie brak też tradycyjnych postaci, kojarzących się z wiejskim folklorem. Jest władyka, starosta i pleban. Jest nawet książę. I chociaż bogowie, którym oddaje się zwyczajowo cześć, występują pod całkiem obcymi imionami, chociaż porządku pilnują w pałacu wojownicze Servenedyjki, a choróbska, które dziesiątkują okoliczną ludność też się jakoś inaczej nazywają, to wiele w tym świecie podobieństw do średniowiecznych wiejskich klimatów. Nic dziwnego, wszak autorka jest mediewistką i zna się na rzeczy. A do tego potrafi pisać – ciekawie, wciągająco, dowcipnie i z wdziękiem. Aż szkoda świat Wilżyńskiej Doliny i Babuni Jagódki opuszczać. Na szczęście zawsze można spróbować odnaleźć trzecią, tajemniczą ścieżkę, która wiedzie wprost pod drzwi chatki wiedźmy. I jeśli jest się odważnym, można też te drzwi po cichu otworzyć. A za nimi czeka na nas kolejna opowieść z Wilżyńskiej Doliny.

wtorek, 7 grudnia 2010

Moja kuchnia, serce domu

Dochodzę do wniosku, że kuchnia jest jednak sercem każdego domu - ciepłym, bijącym, pachnącym i pełnym różnych smaków. W kuchni czuję się dobrze, lubię tam przebywać, a od kiedy mamy tam taki mały, składany stolik, lubię tam czasem po prostu siedzieć. Przepisy z serca domu - taki podtytuł nosi najnowsza książka Nigelli Lawson, Kuchnia. I jest to tytuł jak najbardziej adekwatny, bo książka jest pełna przepisów poprawiających nastrój, nadających się do spożywania z przyjaciółmi albo w gronie rodziny, a za główny cel mających celebrowanie dobrego jedzenia.

Kupiłam tę książkę dzisiaj jako spóźniony prezent mikołajkowy dla samej siebie. Będę ją teraz przeglądać, czytać przepisy i decydować, które chcę spróbować. I będę podziwiać piękne ilustracje, które wspomagają moją wyobraźnię oraz pracę moich kubków smakowych. Mniam mniam. Na pierwszy ogień idzie ten przepis!
UPDATE: Obiad spotkał się z bardzo ciepłym przyjęciem. Pycha.

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Echo winy - Charlotte Link

Koniec urlopu, koniec weekendu – jaki był, taki był, ale już się skończył i teraz poszukuję natchnienia i ciepłej, najlepiej zabawnej książki, która mi będzie towarzyszyła z ponownym oswajaniem się z zimną rzeczywistością za oknem. Póki co, wczoraj zakończyłam tydzień czytelniczej laby połykając prawie jednym tchem Echo winy Charlotte Link. I oblizując się ze smakiem. Była to bowiem bardzo ciekawa i wciągająca książka. 

Echo winy to powieść psychologiczna z elementami kryminału, tak chyba najlepiej ją można opisać, bo jakoś nie można łatwo jej zaklasyfikować do danego gatunku. Opowiada ona bowiem historię Virginii Quentin, która wraz z mężem i córeczką spędza lato na wyspie Skye, gdzie rozbija się jacht Nathana i Livii Moor, niemieckiego małżeństwa, które podróżuje dookoła świata. Virginia przyjmuje bezdomnych rozbitków pod swój dach, wiedziona częściowo współczuciem, a częściowo dziwną, niezdrową fascynacją jaką odczuwa wobec Nathana. Niebawem też państwo Quentin wracają do swej posiadłości w Norfolk, a Nathan Moor pojawia się nieproszony na progu ich domu. Równocześnie w okolicy znikają małe dziewczynki, których zwłoki odnajduje po jakimś czasie policja. Czy Kim, siedmioletnia córeczka Virginii jest bezpieczna? Czy można ufać cudzoziemcom?

Pierwsza rzecz, jaka mnie przyciągnęła w tej książce to jej klimat – mroczny, nieco duszny i bardzo nastrojowy. Akcja powieści toczy się w sierpniu i wrześniu, a malowana przez autorkę w jesiennych barwach historia bardzo się pięknie wpisuje w tę porę roku. Dom Quentinów – ciemny i zasłonięty wielkimi drzewami, nieprzepuszczającymi ani światła ani nieproszonych, wścibskich oczu również pasuje doskonale do aury, jaką emanuje powieść Charlotte Link. Nawet opisy pogody są starannie dobrane – w miarę jak rośnie napięcie w powieści, dni stają się coraz bardziej szare i ponure, kończy sie lato i nadchodzi wrzesień, nagle zaczyna padać deszcz... Nic więc dziwnego, że Virginia osoba melancholijna i skłonna do depresji, jest centralną postacią Echa winy. Jaką zagadkę kryje w sobie jej przeszłość? Co tak naprawdę pociąga ją w Nathanie? Ta tajemnica potrafiła podtrzymać moje zainteresowanie równie mocno co kryminalny wątek powieści.

Drugi plan, tak samo ważny i interesująco przedstawiony, to zagadka znikających w okolicy dziewczynek. Śledzimy go z różnych punktów widzenia – matki czteroletniej Sary, która ginie nagle na zatłoczonej plaży, jako historię innej dziewczynki, Rachel, która umawia się z obcym mężczyzną na spotkanie, a potem i policji, w osobie komisarza Bakera, który stara się schwytać przestępcę. Książka trzymała mnie w napięciu cały czas, i chociaż akcja toczyła się powoli, niemal leniwie, czasem niespodziewanie następowało jakieś dramatyczne zdarzenie, które natychmiast podnosiło moje zainteresowanie. W przerwach między dramatycznymi zwrotami akcji, autorka umiała tez przykuć moją uwagę ważnymi detalami, krótkimi wzmiankami, które potem okazywały się bardzo istotne, lub też budując powoli napięcie. Jednym słowem – nie mogłam się od ksiązki oderwać. Myślę, że autorka nie tylko sprawnie przedstawiła psychologiczne portrety bohaterów powieści, potrafiła też bardzo ciekawie spleść je ze sobą, by powoli budować wyczuwalne napięcie między postaciami. Ponadto intryga wydała mi się bardzo ciekawie i oryginalnie przedstawiona, a zakończenie było frapujące i na tyle ciekawe, by pozostawić po sobie satysfakcjonujące uczucie sytości.

Echo winy jest drugą powieścią Charlotte Link, którą zakupiłam i przeczytałam w tym roku, i na razie jej książki podobają mi się coraz bardziej. Na koniec pochwalę się, że w czasie świąt mam zamiar przeczytać sławetny Dom sióstr jej autorstwa, który zamówiłam sobie w bibliotece, i który jest obecnie czytany przez moją mamę. Mam nadzieję, że mi starczy na to czasu....

A czy wy znacie inne jej powieści godne polecenia? Żałuję, że nie jest ona tłumaczona na angielski, bo wtedy na pewno łatwiej byłoby mi ją zdobyć...

sobota, 4 grudnia 2010

Chocolate brownies, czyli chwalipięctwo

Ponieważ czuję się dziś lepiej, zlazłam do kuchni, żeby wreszcie upiec chocolate brownies według przepisu Nigelli Lawson z jej najnowszej książki/programu Nigella's Kitchen (Kuchnia Nigelli).
Efekty pracy widać poniżej, a zapach.... boski.

Gdyby ktoś chciał przepis, to ja służę.

Barbórka

Dziś Barbórka -święto górników, obchodzone corocznie 4 grudnia, w dniu świętej Barbary, ich patronki.
Przypomniały mi się robione na zetpetach obowiązkowe czarne czapki górnicze z pióropuszem... Ech...Łezka się w oku kręci.

Wszystkim Barbarom i Basiom składam serdeczne życzenia imieninowe.

Ps. Tak, wiem, wczoraj przez pomyłkę puściłam posta za wcześnie... Cóż, na swoje usprawiedliwienie mogę tylko powiedzieć, że jestem chora!!!

piątek, 3 grudnia 2010

Klub Matek Swatek - Ewa Stec


Śnieg za oknami, w domu jakieś choróbsko się przyplątało, więc chęć do życia, czytania i dzielenia się opiniami na jakikolwiek temat zmniejsza się wprost proporcjonalnie do wzrastającej ilości zużytych chusteczek do nosa....
Przez ostatnie kilka dni pocieszałam się lekturą łatwą i przyjemną, która nie wymaga zbyt wiele myślenia, pozwoli się zrelaksować, pochichotać od czasu do czasu i po zakończeniu zostanie po niej miłe wrażenie – Klub Matek Swatek Ewy Stec, pozycja zbierająca na blogach same pochwały, wszystkie jak najbardziej zasłużone.

Klub Matek Swatek to trzecia książka autorki Romansu z trupem i Polowania na Perpetuę, o których już na blogu pisałam. Po przeczytaniu obu poprzednich powieści miałam nadzieję, że następna książka będzie odbiegała od poprzednich schematów. I dlatego cieszę się, że książka nie tylko jest inna, ciekawsza, ale i po prostu lepsza!

Bohaterką jest Anka Romantowska, nauczycielka po trzydziestce, która ku rozpaczy matki, Beaty, wciąż jeszcze nie znalazła sobie odpowiedniego kandydata na męża. Anka nie wie jednak, że pomoc jest blisko! Rozpoczyna się akcja „Królewicz dla Ani pilnie poszukiwany”. Inicjuje ją Klub Matek Swatek – czyli organizacja matek, które dbają o przyszłość swojego potomstwa i przy pomocy sprawdzonych środków takich jak profilowanie charakterów, praca wywiadowcza w terenie i organizowanie „przypadkowych” spotkań z kandydatami z bazy danych pomagają przeznaczeniu. Członkinie Klubu to weteranki, które niejednej matce pomogły już w ułożeniu życia ich dzieci. Danuta, Krystyna i Jadwiga – matki-swatki nie zawahają się przed niczym, by stworzyć dogodne sytuacje, w których Anka mogłaby spotkać jednego z wybranych dla niej kandydatów. Okazuje się jednak, że koło dziewczyny zaczyna się kręcić dwóch interesujących mężczyzn, mieszając w ten sposób szyki misternym intrygom swatek.

Nie myślcie jednak, że Klub Matek Swatek to tylko lekki romans, o, co to, to nie! Nieoczekiwanie bohaterki wplątują się w intrygę kryminalną, całkiem zresztą ciekawie przemyślaną i rozwiązaną. Do tego bardziej czytelnika interesującą niż sercowe perypetie panny Romantowskiej.

Mimo że książka jest właściwie o Ance i jej problemach, dla mnie prawdziwymi bohaterkami są matki – kobiety z krwi i kości w wieku menopauzalnym, które nie tylko potrafią poradzić sobie z własnymi dziećmi, ale i z przestępcami, a do tego znajdą nowe zastosowanie dla niewinnego depilatora... Powieść Ewy Stec pełna jest też ciekawych postaci drugoplanowych, wśród których nie brakuje przyjaciela - geja i przyjaciółki – Mulatki (Matylda Gąsienica – wkrótce być może po mężu Matylda Gąsienica-Zielona, owoc namiętnej miłości pewnego górala i pięknej Murzynki z Jamajki), babci-sklerotyczki i bezdomnego-myśliciela z depresją. W powieści pojawia się też Madame Klara Widząca, wyjątkowa wróżka, właścicielka kota Pechowca, którą czytelnicy książek Ewy Stec pamiętają zapewne z jej poprzednich książek.

Kolejną zaletą książki jest jej żywy, dowcipny język, zabawne dialogi i błyskawiczne tempo akcji. Dlatego czyta się ją z przyjemnością i uśmiechem na twarzy. Powinna spodobać się nie tylko osobom, które lubią literaturę „kobiecą”, ale i tym, którzy cenią sobie dobrą zabawę i nieco absurdalny humor. Książkę dodatkowo polecam osobom borykającym się z przeziębieniami i innymi choróbskami, jako odskocznię od zasmarkanej rzeczywistości i relaksującą rozrywkę. A także matkom, które niepokoją sie o przyszłość swoich dzieci. :)

PS. Dla osób, którym trudno rozstać się z Klubem Matek Swatek, mam dobrą wiadomość. W tym wywiadzie autorka przyznaje, że ma w planach kontynuację tej książki.

środa, 1 grudnia 2010

Little Face (Twarzyczka) - Sophie Hannah

Od wczoraj chodzi za mną piosenka Jeremiego Przybory Na całej połaci śnieg. Cały wczorajszy dzień spędziłam w pokoju patrząc na płatki śniegu wirujące w powietrzu i okrywające puszystą kołderką nasz mały ogródek... Nastrój był wybitnie ciepły i przyjemny, więc cały dzień słuchałam Trójki, piłam kawę albo herbatę i czytałam, czytałam, czytałam!

Za mną lektura Little Face (Twarzyczki) Sophie Hannah i pełna emocji śpieszę podzielić się wrażeniami. Zacznę od tego, że ja zawsze czytam książki danego autora, które tworzą jakąś serię, po kolei. Zaczynam od pierwszej książki, potem druga, trzecia i tak dalej. Zwykle pozwala mi to śledzić losy głównych bohaterów , ich prywatne historie, wszystkie ciekawe wątki poboczne. Dlatego zupełnie nie mogę zrozumieć, dlaczego czytanie książek Sophie Hannah zaczęłam od książki numer dwa, Hurting Distance, przetłumaczonej na polski jako Przemów i przeżyj (nawiasem mówiąc, niesamowita książka), a potem przeczytałam dalsze cztery powieści, jedną nawet opisałam na blogu.... A tymczasem Little Face, pierwsza z serii, stała sobie najspokojniej w świecie na półce i jakoś mnie do niej nie ciągnęło. Nic a nic. do tej pory!

Jak już kiedyś pisałam, Sophie Hannah to przede wszystkim utalentowana poetka, wydająca tomiki poezji od wielu lat, otrzymująca wyróżnienia i często recytująca swoje wiersze na spotkaniach autorskich. Jakie szczęście, że zdecydowała spróbować swoich sił jako autorka psychologicznych thrillerów, bo moim zdaniem należy do grona najlepszych. Głównymi bohaterami jej książek są detektywi Charlie Zailer i Simon Waterhouse, a Little Face to pierwsza powieść w dorobku tej pisarki.

Wszystko zaczyna się, kiedy świeżo upieczona matka, Alice Fancourt zostawia swoją dwutygodniową córeczkę Florence pod opieką jej ojca, Davida. Po powrocie Alice oświadcza, że dziecko leżące w łóżeczko nie jest jej córką! Zaczyna oskarżać męża o nieuwagę, w panice zawiadamia policję... Jednak nic nie jest w tej historii proste – David zaprzecza, że dziecko zostało podmienione, zarzuca żonie kłamstwo, tłumacząc je depresją poporodową... Również policja niezbyt chce wierzyć Alice. Jednak po kilku dniach oboje matka i niemowlę znikają bez śladu. Wtedy dopiero policja zaczyna interesować się sprawą, zwłaszcza, kiedy okazuje się, że przeszłość państwa Fancourtów skrywa zaskakujące niespodzianki.

Narracja jest poprowadzona dwutorowo – z jednej strony Alice relacjonuje w pierwszej osobie swoje przeżycia, z drugiej śledzimy akcję widzianą oczyma policjantów prowadzących śledztwo – Charlie i Simona. Już od początku wciągnęła mnie nie tylko historia Alice ale i skomplikowane relacje między detektywem Waterhousem a jego przełożoną, Charlie Zailer, relacje, które autorka pogłębia w kolejnych swoich powieściach, a które do najłatwiejszych nie należą. Muszę też stwierdzić, że Sophie Hannah jest mistrzynią psychologicznej powieści - postacie opisywane przez nią są pełne, wyraziste i trójwymiarowe. Alice, David i Vivianne, jego matka, tworzą ciekawy trójkąt, a ich związki są interesujące i pełne napięcia. Kolejną zaletą powieści jest jej akcja, która toczyła się szybko, absorbując moją uwagę od pierwszych stron i trzymając mnie w napięciu. Nieoczekiwane zwroty i tajemnice wychodzące na jaw w najmniej spodziewanych momentach powodowały, że nie mogłam się od tej powieści oderwać i niecierpliwie przewracałam kartki, by dowiedzieć się, co będzie dalej, aż do satysfakcjonującego finału.

I jeszcze raz słowo o okładkach, bo osobiście uważam, że angielski okładki Sophie Hannah biją polskie na głowę. Ale mam nadzieję, że nikogo nie odstraszą, bo byłby to błąd.... Dlatego zachęcam wszystkich, żeby sięgnęli po Little Face i inne powieści Sophie Hannah – naprawdę warto!